O filmie Levana Akina, gejowskim romansie osadzonym w środowisku gruzińskich tancerzy baletowych, zrobiło się głośno na długo przed jego dotarciem nad Wisłę. Z różnych miejsc płynęły wyrazy uznania dla tego queerowego listu miłosnego, słychać było proroctwa o wielkim hicie frekwencyjnym i „pewniaku” festiwalowym. „A potem tańczyliśmy” zawładnął sercami publiczności i krytyków w Cannes, a na twórców spadł grad komplementów i zachwytów, a to zaledwie ułamek potężnego worka wyróżnień i nagród. Trzeba tu jednak wspomnieć o innym kontekście, niestety bolesnym, który najsilniej wpływa i będzie wpływał na odbiór „A potem tańczyliśmy”, stając się jego integralną częścią. Premiera filmu w listopadzie zeszłego spotkała się w Gruzji z reakcjami oburzenia. Skończyło się awanturą i blokowaniem sal kinowych.
Protesty, a nawet przepychanki miały miejsce przed kinami w Tbilisi i Batumi. Ludzie z krucyfiksami w dłoniach odprawiali egzorcyzmy. Film Akina uznano za „sodomicką prowokację”, „sabotaż wymierzony w narodowe tradycje”, „plugawe bluźnierstwo”, między wierszami domagano się kraju wolnego od „propagandy gejowskiej”, zaś sam film został przez twórców po dwóch dniach ściągnięty z afisza. Nie jest to oczywiście mechanizm nowy ani dotyczący wyłącznie kina. Tyle że sytuacja w Gruzji jest znacznie bardziej skomplikowana, a klimat wybitnie niesprzyjający.
22 czerwca roku ubiegłego miała się w tym kraju odbyć pierwsza parada równości. Marsz został odwołany ze względu na masowe demonstracje, które wybuchły pod gruzińskim parlamentem; rząd twierdził, że nie jest w stanie zapewnić bezpieczeństwa uczestnikom. Tydzień wcześniej skrzynki mailowe organizatorów zapełniły wiadomości z pogróżkami i groźbami śmierci (niewybrednymi komunikatami, np. „obetnę ci łeb”), pod oknami stowarzyszenia Tbilisi Pride Week całymi dniami wystawały uzbrojone w kamienie bojówki zorganizowane przez radykalną prawicę, do krytyki dołączył też cerkiewny kler. Ta konkretna historia to przykład i zarazem zaledwie wierzchołek góry lodowej w Gruzji, kraju uznawanym za jedno z najbardziej homofobicznych miejsc na Ziemi. Statystyczny Gruzin wolałby mieć za sąsiadów brutalów i pijaków niż mniejszości seksualne. O coming oucie osoby LGBT+ mogą w Gruzji raczej pomarzyć, w gruzińskiej kulturze gej w rodzinie to godnościowa skaza i ujma na honorze. W społeczności LGBT+ panuje atmosfera ciągłego strachu. Czasy, kiedy homoseksualizm był uznawany za przestępstwo i karany zsyłką na ciężkie roboty minęły, ale korekta prawna nie spowodowała korekty mentalnej. Nadal zdarzają się prześladowania, często przemocowe, na tym tle – kilka lat temu Zizi Shekiladze, transpłciowej kobiecie, poderżnięto gardło w samym centrum Tbilisi.
W obliczu tych okoliczności, nastrojów i ostrych reakcji gruzińskiej publiczności film Akina wydaje się obrazem skandalizującym, wywrotowym, kinem politycznym, kopniakiem wymierzonym w podbrzusze tamtejszej kultury, tradycji, historii. A tymczasem o żadnym ataku na tożsamość i dziedzictwo narodowe nie powinno być tu mowy. Bohaterowie filmu wcale nie chcą szargać rodzimej kultury, wręcz przeciwnie – chcą brać w pielęgnowaniu tradycji czynny udział i bez względu na swoją orientację seksualną czy światopogląd, pozostać integralną jej częścią. Merab, chłopak z Tbilisi, stara się temu wyzwaniu sprostać. Razem z bratem trenuje w Gruzińskim Narodowym Zespole Tańca (wiadomo, z dziada pradziada; należy pamiętać o znaczeniu baletu dla gruzińskiej kultury narodowej), od małego kręci piruety na czubkach palców i próbuje wywalczyć miejsce w pierwszym składzie. By zaistnieć, nie wystarczą jednak tylko warsztat i indywidualna motoryka. Już w pierwszych minutach filmu słyszymy z ust podstarzałego baletmistrza, strażnika obyczajów i świętości gruzińskiego baletu, że najważniejsza jest nie perfekcja ruchów, a „duch narodu” i maczyzm testosteronem ociekający. Zaś z Meraba żaden chłop jak dąb i na schwał, tylko chuchro takie, że jak wiatr mocniej dmuchnie, to od razu przewróci. Z burzą rudych loków i tajemnicą głęboko skrywaną przed światem.
Eteryczny, liryczny – żadna ze znanych gruzińskich szkół baletowych i uczelni tanecznych nie odnotowuje takich przymiotników wśród cech wzorowego ucznia. Cielesność i kult męskiej siły w dużym stopniu wpływają na formowanie się grupy, a więc i zwątpienie samego Mareba. Tancerz gruziński z prawdziwego zdarzenia ma być posągowy i potężny, przede wszystkim jednak ma mieścić się w heteronormie i społecznym repertuarze ról. To wyobrażenie rozpada się na kawałki, gdy w grupie Mareba pojawia się przebojowy Irakli – przybyły z Batumi na zastępstwo tancerz. Zacznie się od rywalizacji bohaterów, ale z czasem relacje przechodzą (spodziewaną) przemianę: zbliżą się do siebie, coś zaiskrzy, w końcu dadzą się porwać pożądaniu. Mają jednak świadomość, w jakiej kulturze żyją; wiedzą, że potencjalna demaskacja oznacza stygmatyzację, wykluczenie, być może nawet śmiertelne niebezpieczeństwo. W plotkach przelatujących przez szatnie słyszy się w kółko o ich rówieśniku, którego nakryto na seksie z mężczyzną. Najpierw dostał „wycisk” od kolegów wołających za nim „pedał”, potem rodzina skutecznie schowała go przed światem w górskim monastyrze.
„A potem tańczyliśmy” jest więc na najbardziej podstawowym poziomie historią miłości sekretnej i zakazanej, skazanej na klęskę. Ale kryje się za nią coś jeszcze: próba demistyfikacji gruzińskiego mitu – niejako zaaranżowanego przez samych Gruzinów po to, aby ukazać światu rzeczywistość postulowaną i przesłonić tę wstydliwą, prawdziwą. Zbieranie się przy wielkim stole, picie czerwonego wina, jedzenie chaczapuri i chinkali, rytualne toasty wznoszone co pięć minut, wywijanie kindżałem przed nosem – to nie prawdziwy portret codzienności Gruzji ani nawet jej odświętności, lecz działania raczej na pokaz i wyobrażenia utrwalone w głowach entuzjastów gruzińskiej kultury. To wydaje się pokazywać Akin. W jego filmie Gruzja to nieudane blokowiska, mieszkania bez światła i z przeciągami, puste lodówki, porozbijane rodziny, fajki przywiezione z Londynu na lewo przez ciotkę, brak perspektyw dla młodych. „Taniec to pieskie życie, nie marnuj czasu” – usłyszy Mareb od ojca, niegdyś tancerza występującego na deskach Royal Albert Hall, dziś prostego kramarza, pragnącego dla synów stabilnego fachu w niestabilnym państwie, które tonie w długach.
Nie ma złudzeń, że w ultrakonserwatywnym, radykalnie ideologicznym środowisku gruzińskiego baletu dla Mareba znajdzie się miejsce. Ale dla bohatera taniec pozostanie silnie formującym i wyzwalającym doświadczeniem. Widać to w ostatniej scenie. Mareb, wbrew wszystkiemu i wszystkim, stawia się na przesłuchaniu do pierwszego zespołu Gruzińskiego Teatru Narodowego, tańczy jednak tak, jak serce, a nie „duch narodu” mu podpowiada. W ostatecznym rozrachunku film Akina jest manifestem prostej prawdy (i pragnienia): że z narodowych tradycji nikogo wykluczać się nie powinno, że są one dobrem wspólnym. Otwartą dla wszystkich przestrzenią komunikacji, porozumienia, wymiany myśli i wzajemnej inspiracji. Że powinny być przestrzenią aktywności zarówno członków Tbilisi Pride Week, jak i prawosławnej cerkwi. Może brzmi to naiwnie, ale trudno o bardziej optymistyczny wniosek w dzisiejszych czasach i naszych dzisiejszych przestrzeniach.
„A potem tańczyliśmy”
reż. Levan Akin
premiera: 25.09.2020