Angielski konserwatyzm doprowadzony do perfekcji, aż unosi się w powietrzu razem z drobinkami kurzu. Łby antylop – relikt niedawnej kolonialnej przeszłości – i ciemna zieleń ściany, z którą doskonale kontrastują beżowe i szare marynarki, sztywne białe kołnierzyki, eleganckie wzory chusteczek w butonierkach. „Codziennie się czegoś uczę. Musiałem zapamiętać typy krawatów z Oksfordu i Cambridge” – mówi matce podekscytowany Colin (Callum Scott Howells), dwudziestolatek z prowincji i nowy stażysta w renomowanej pracowni krawieckiej. Colin lubi swoją pracę, podoba mu się staroświecki szyk i mieszczańskie uporządkowanie, bo sam jest trochę staroświecki: nie robi wokół siebie hałasu, cechuje go nieśmiałość i pewna „sztywność”, co czyni go doskonałym materiałem na subiekta. Ale nie tylko to, bo – jak bezbłędnie rozpoznaje Henry (Neil Patrick Harris), starszy kolega z pracy i, już za chwilę, pierwszy przewodnik po króliczych norach Londynu – Colin jest młody oraz jest gejem, a takich pracowników poszukuje pan Hart (Nicholas Blane), właściciel zakładu.
Mamy jednak rok 1981, homoseksualizm nie jest już uznawany za przestępstwo (w Anglii od 1967 roku). Colin, choć wrażliwy, zamknięty w sobie i z backgroundem klasy pracującej, ma wyraźny punkt oparcia (w postaci Henry’ego) oraz odwagę, żeby rozpocząć eksplorację własnej seksualności. Dla starzejącego się Harta, człowieka przedwojennego, pragnienie homoerotyczne łączy się ze wstydem i przerażeniem, które objawia się w formie obsesji na punkcie higieny: pracodawca brutalnie czyści dłonie subiekta z rzekomych cząstek bawełny „co to dostają się pod paznokcie i do krwiobiegu”. Tak jakby chciał zmyć tytułowy „grzech”, uratować chłopaka przed „niewidzialnym wrogiem” (ta metafora już za chwilę nabierze gęstości), a przede wszystkim – oczyścić się z wszelkich podejrzeń. Ta dziwaczna, kompulsywna ablucja zamienia się ostatecznie w przemoc seksualną: Hart zmusza Colina do ściągnięcia koszulki, zaczyna obmacywać, naciskać zwalistym ciałem na drobne ciało chłopaka. Ktoś wchodzi do pokoju, lekcja gwałtownie się urywa, ale nikt nie będzie tego zajścia komentował. Słowa są w tym świecie absolutnie nie na miejscu.
W ogóle cały „Bo to grzech”, pięcioodcinkowy serial Russella T Daviesa – twórcy między innymi „Queer as Folk”, „Cucumber” i „Rok za rokiem” – traktuje poniekąd o negocjowaniu właściwego języka. No bo tak – czy jest dopuszczalne (czy PRZYSTOI), żeby o wielkiej tragedii opowiadać w kategoriach radości, szczęścia, przyjemności? Czy śmierć i cierpienie da się wyegzorcyzmować jako zwieńczenie nieznośnie krótkiego, lecz spełnionego życia? Czy to nie eksces, że Davies epidemię AIDS – fundamentalną traumę społeczności gejowskiej – umieszcza w ramach kolorowej historyjki o bandzie współlokatorów, notorycznych imprezowiczów i queerowych hedonistów? I w końcu – jakim prawem wkłada w usta umierającego chłopaka obrazoburcze słowa, że za nic w świecie nie oddałby tych wszystkich „pięknych twarzy i ciał”, z którymi mógł się zbliżyć i uprawiać seks na przestrzeni dekady spędzonej w cieniu epidemii?
Wszystkie te pytania są jednak chybione. Nie byłoby chyba nic bardziej destrukcyjnego dla tematu AIDS niż kolejny melodramat albo martyrologiczny lament nad świeżo zamkniętym grobem. Queerowym latom 80. należało oddać to, co było w nich najbardziej queerowe: bunt, buńczuczność, pragnienie eksploracji, niepohamowaną energię, formowanie podmiotowości politycznej oraz tożsamości w kontrze do ówczesnego poczucia wstydu. A nic nie sprawdza się w tej roli lepiej niż opowieść o ludziach codziennie zasiadających przy wspólnym stole – do tostów, wina, studenckiego referatu czy ploteczek. Przy czym Davies wybrał skrupulatnie (i nie zawsze sprawiedliwie), na kim i na czym skupić uwagę. Najwięcej „czasu antenowego” otrzymał więc Ritchie (Olly Alexander, frontman zespołu Years and Years), przebojowy łowca wrażeń, wychowany w konserwatywnej drobnomieszczańskiej rodzinie na wyspie Wight, a w Londynie odreagowujący nastoletniość spędzoną na tłumieniu pragnień. Następni w kolejce są Roscoe (Omari Douglas) – najmocniej zbuntowany, wyzwolony i queerowy z całej paczki, z pochodzenia Nigeryjczyk i syn pastora – oraz wspomniany na początku Colin, ostoja słodyczy i spokoju. Ritchie jest przy tym najbardziej nieostrożny (i, pokrótce, żeby nie spojlować, najbardziej niejednoznaczny etycznie) – nie kryje się ze swoim planem „zaliczenia jak największej liczby cudownych chłopaków”, uprawia bardzo dużo przygodnego seksu i bagatelizuje szalejącą epidemię, a przez chwilę nawet – wpisuje ją w paranoiczną narrację o celowej dezinformacji czy „tajemniczym” pochodzeniu wirusa (każdy czas ma swój spisek, choć co do tego istniały przynajmniej jako takie przesłanki w postaci systemowej homofobii państwa). Z kolei brawurowy coming out Roscoe przed całą rodziną – histeryzującą, wrzeszczącą o sodomii i odprawiającą błyskawiczne egzorcyzmy – to jeden z najpiękniejszych, najbardziej afirmatywnych i upodmiotawiających kawałków w historii queerowej telewizji.
Po mieszkaniu, imprezach, a w dalszych odcinkach – po szpitalach – snuje się jeszcze długowłosy Ash (Nathaniel Curtis), postać intrygująca i charyzmatyczna, ale potraktowana przez Daviesa po macoszemu (jak powiada krytyczka Klara Cykorz, na aktorów o azjatyckich korzeniach przyjdzie jeszcze w brytyjskiej telewizji czas). Spoiwem – wielką organizatorką, animatorką, działaczką, przyjaciółką, siostrą miłosierdzia – jest natomiast Jill (Lydia West). To ona wprowadza Ritchiego w queerową społeczność, znajduje mieszkanie, słucha zwierzeń, organizuje imprezy, uświadamia starych i młodych gejów na temat AIDS, pielęgnuje w szpitalach i na łożach śmierci (Davies podobno oparł tę postać na swojej wieloletniej przyjaciółce, Jill Nalder, która zagrała z kolei matkę serialowej Jill). Jej ofiarność pozostaje przy tym mocno problematyczna, bo bohaterka właściwie nie istnieje poza kontekstem społeczności: nie ma życia osobistego, z nikim się nie spotyka, funkcjonuje trochę na zasadzie gąbki, która perfekcyjnie chłonie wszystkie traumy, konfuzje i rozczarowania, a następnie opracowuje strategie działania. Zniknąłeś, bo aparat państwa ukrywa twoją chorobę, rodziny się ciebie wyparły, a przyjaciele boją się wirusa? Nie ma sprawy, Jill przyjedzie. Matka „uprowadziła cię” na odległą wyspę, żeby zmyć własne poczucie winy i odciąć cię od „złych wpływów”? Jill już jest na miejscu, kwateruje się w hotelu tuż za rogiem i poczeka na ciebie choćby i cały rok. Nie ma komu organizować sieci wsparcia i informacji? Jill: Już zrobione!
Oczywiście bohaterka grana przez West jest także figurą uformowaną z wielości – uniwersalnym symbolem sojuszu i niezłomnego aktywizmu. Bo – przy zachowaniu proporcji dwa do jednego na korzyść przyjemności – serial Daviesa to jednak przede wszystkim opowieść o rozkoszy przełamanej traumą (tonacja każdego odcinka staje się otwarcie mroczna w ostatnich 5-10 minutach). O beztrosce zakończonej paniką i wielkim zaskoczeniem. W tym sensie nie da się oglądać „Bo to grzech” bez odniesień do dzisiejszej pandemii. Początkowy brak rzetelnej wiedzy naukowej na temat wirusa HIV zaowocował nie tylko ekspresowym wyznaczeniem kozła ofiarnego („choroba gejów” i tylko gejów), ale także – erupcją spiskowych teorii i pseudonauki tak wymyślnej, że chowa się przy niej nawet słynne picie wybielacza, o którym tweetował Donald Trump. Wszyscy bohaterowie dostają obsesji – tak jak wcześniej pan Hart z zakładu krawieckiego – na punkcie higieny: po spotkaniach z przyjaciółmi podejrzewanymi o chorobę szorują ciała do krwi, wyrzucają naczynia, myją podłogi i dezynfekują meble (jakieś flash backi z marca 2020?). Młodzi i starzy geje zamawiają podejrzane suplementy, piją własny mocz (świetny na odporność), a w ekstremalnych przypadkach – mieszaninę żrących kwasów. Pierwszym odruchem instytucji publicznych – przede wszystkim policji i służby zdrowia – jest natomiast święta trójca „skutecznej” komunikacji: obwinić, ukryć, przemilczeć. Brak informacji – oraz standardowa mieszanina dezinformacji, religijnego przesądu i homofobii – skutkuje postępującą izolacją nie tylko napiętnowanej społeczności jako takiej, ale przede wszystkim konkretnych chorujących ciał. Jeśli nie masz rodziny, która, pomimo strachu i uprzedzeń, zdecyduje się o ciebie upomnieć, będziesz umierał w szpitalnej samotni. Ewentualnie – z Jill czuwającą przy zimnej poręczy łóżka.
Samotność gejów umierających na AIDS to jednak temat w dużym stopniu przepracowany i opracowany w licznych tekstach kultury, żeby przywołać choćby kanoniczne „Anioły w Ameryce” czy niedawno powstałą powieść Rebecci Makkai „Wierzyliśmy jak nikt”. Ważniejsze, obok nieulegania bogom minorów, wydaje mi się natomiast uczciwe wskazanie na możliwość dostrajania się opresyjnego systemu do nowej sytuacji, jego powolną ewolucję w kierunku większego wkluczenia dotkniętych epidemią: od zamykanych na kłódkę izolatek i brudnych materacy aż po fachową opiekę wrażliwych pielęgniarek, które często znają i rozumieją swoich pacjentów lepiej niż ich homofobiczne rodziny. Szanuję gorycz tego serialu, jednak zdecydowanie bardziej przemawia do mnie jego optymizm. Rzeczy mogą stawać się lepsze. Trauma nie musi przesądzać o naszym teraz, a pamięć o zmarłych – rządzić się prawem lamentu za nieprzeżytym życiem albo (jeszcze gorzej) dydaktyzmem. Wspominać można także przyjemność (lecz nie afirmować łamania obostrzeń sanitarnych! I Davies tego nie czyni, raczej – retrospektywnie problematyzuje istnienie różnych postaw wobec wirusa HIV). Nawet jeśli horyzontem każdego beztroskiego karnawału – o czym dobitnie przypomina nam zarówno serial, jak i niekończąca się pandemia koronawirusa – jest śmierć.
„Bo to grzech”
twórca: Russell T Davies
HBO