Tegoroczne zakończenia kilku seriali wzbudziły wiele emocji – od rozczarowania, przez prędko wyrażaną tęsknotę, po pretensje wobec twórców i stacji telewizyjnych. Mijający rok serialowy zapamiętam przede wszystkim dlatego, że właśnie teraz (lub już zaraz) znikają moje ulubione bohaterki; końca dobiegają historie, które zmieniły nie tylko to, jak postrzegam telewizję.
Nie będzie mowy o „Grze o tron” ani o tuzinie innych seriali, których emisję zakończono w tym roku. Zgrabne listy można znaleźć tutaj, tutaj i tutaj. Był to rok sezonów finałowych, acz absolutnie niekoniecznych i przeciągniętych („She’s Gotta Have It”, „Suits”, „Dear White People”, „Unbreakable Kimmy Schmidt”, „Broad City”), nierównych jak cała seria („Easy”, „Divorce”, „Catastrophe”), koszmarnych od początku do końca („13 Reasons Why”, „You Me Her”), jednosezonowych i słusznie niekontynuowanych („Looking for Alaska”, „Mrs. Fletcher”), nieprzekonujących jako kontynuacja („The End of the F*** World”, „The Sinner”, „Big Little Lies”). A także frapujących premier, o których jeszcze będzie głośno w 2020 roku (ciąg dalszy nastąpi…). Wbrew planowi nie pojawi się tu też „How to Get Away With Murder” (jedna z moich guilty pleasures w ostatnich latach), który broni się od lat tylko i wyłącznie poziomem aktorstwa Violi Davis. Ostatecznie w nieuzasadniony sposób poszatkowano finałowy sezon serialu, by zakończyć go w 2020 roku. Wygląda na to, że będzie to jeden z tych finałów, który zamiast wielkiej kulminacji, będzie wysilonym obowiązkiem.
Najbardziej dotkliwie przeżywa się zakończenia tych seriali, które wprowadziły bohaterów i bohaterki do naszego życia codziennego; których problemy – nawet jeżeli nie były naszymi problemami – stały się dla nas istotne. Inaczej przeżywamy dramaty czy dramedy niż sitcomy, które raczej przyzwyczajają nas do rutyny aniżeli do głębi serialowego przedstawienia. Ale ci, którzy pamiętają rozpacz po zakończeniu dziesięciu sezonów „Przyjaciół”, wiedzą, że emocje widzów nie są oczywiste. Rok 2019 można bez wahania uznać za wielki powrót „Przyjaciół”, którzy zawojowali streamingowe ekrany młodszego pokolenia. Zainteresowanie na nowo budzi też zakończenie serialu. Ledwie parę dni temu „The Guardian” zastanawiał się, czy w istocie nie był to najlepszy serialowy finał stulecia, wyprzedzający „Rodzinę Soprano” oraz „Breaking Bad”. Choć entuzjazm wobec relaksacyjnego potencjału „Przyjaciół” również u mnie przesłania rozliczne wątpliwości (Ross?!), nie byłabym skłonna do tak radykalnych przewartościowań.
Jeżeli mowa o wielkich zakończeniach i nieostatecznych pożegnaniach, 2019 rok przyniósł wiele niespodzianek. Perspektywa końca, nieobecna jedynie w najdłuższych operach mydlanych, zdaje się współcześnie bliska, coraz bliższa. Producenci coraz chętniej ograniczają serie do trzech sezonów, mając nadzieję na ograniczenie efektu zużycia formuły. Szybko, wyraziście i do celu. Ta tendencja – przy jej licznych wadach – zdawała się gwarantować przynajmniej strukturę zamkniętą. Mówiąc krótko: że zakończenie nastąpi. Wydaje się, że zaufanie widzów było pod tym względem niezachwiane. Jak się jednak okazało: do czasu. Największym sztormem, który przeszedł przez mój telewizyjny świat w tym roku, okazało się niewątpliwie zawieszenie tyleż kochanego, co niezbyt popularnego sitcomu „One Day at a Time”.
Trzeci sezon (luty 2019) niespodziewanie okazał się ostatnim, mimo otwartych wątków, niebywałego jak na standardy sitcomowych seriali entuzjazmu krytyki, wyjątkowej obsady z Ritą Moreno na czele oraz istotności serialu dla niedoreprezentowanych grup społecznych (serial opowiada o trzypokoleniowej kubańskiej rodzinie w Stanach Zjednoczonych, którą tworzą: kubańska babcia-diwa, samodzielna matka zmagająca się z PTSD, nieheteronormatywna nastoletnia córka, młodszy syn lowelas oraz zagubiony landlord, który z czasem staje się częścią rodziny). Netflix pokrętnie tłumaczył swoją decyzję zbyt niską oglądalnością, co spotkało się z największym znanym mi odporem fanów, krytyki i samych twórców. Trudno się dziwić: jest to serial wyjątkowy. Ledwie jednak skończyłam utyskiwać na zło wyrządzone przez medialnego molocha, moja aplikacja serialowa zaskoczyła mnie komunikatem, że oto serial powstał z martwych i w 2020 roku spodziewać się możemy czwartego sezonu wyprodukowanego przez Pop TV.
Piszę o tym nie dlatego, aby podzielić się dawno już znaną nowiną. Przypadek „One Day at a Time” wydaje mi się istotny przede wszystkim dlatego, że pokazuje, jak bardzo złudne może być przekonanie o nieistotności, płynności i tymczasowości współczesnej telewizji. Fakt, że platformy streamingowe przełączają przed nami kolejne odcinki i co jakiś czas upewniają się, czy nadal żyjemy przed ekranem, nie oznacza to, że jesteśmy telewizyjnymi pałubami pozbawionymi elementarnych potrzeb narracyjnych. Że nie potrzebujemy zakończeń, że jest nam wszystko jedno, czy naszym bohaterom się udało, czy nie, że ostatecznie te historie nie mają żadnego znaczenia. Pozbawianie widzów zakończenia jest jednak narracyjnym okrucieństwem dotykającym elementarnej ludzkiej wrażliwości. Rzecz przecież nie tyle w dziecinnym wyobrażaniu sobie życia bohaterów „po zakończeniu”, ile raczej w konieczności pożegnania się z tym, co oznaczały dla nas dziesiątki (a nierzadko setki) godzin spędzonych przed ekranem. Brak zakończenia nie unieważnia sensowności tego doświadczenia, skłania jednak do postawienia pytania, czy twórcy nie traktują swojego dzieła dużo mniej poważnie niż my sami.
Poza tradycyjnymi rom-comami, które zapewniają spodziewane i jedyne pożądane odpowiedzi na życiowe pytania, telewizja pełnymi garściami czerpać może z nieoczywistości narracyjnej. A jednak rzadko zakończenia seriali są wspaniałe. Ostatecznie w tym roku pożegnałam kilka tytułów, bez których współczesna telewizja oznaczałaby dla mnie coś zupełnie innego. Z kategorii tej wyłączam serial „Mum”. Muszę jednak o nim wspomnieć na marginesie. To zrozumiałe, choć przeżywane ze smutkiem zakończenie. Wierzę jednak, że serial otworzył wielu widzów na taki rodzaj humoru i czułości, że pustkę tę będzie musiał wypełnić nowy tytuł. Miejmy nadzieję, że udział w tym będzie miał ponownie Stefan Golaszewski – niepozorna gwiazda małego ekranu.
Jednym z największych pożegnań tego roku jest niewątpliwie finał „Orange is the New Black” (łącznie 7 sezonów, 91 odcinków). Więzienny komediodramat z dzisiejszej perspektywy może wydawać się dużo mniej rewolucyjny, niż miało to miejsce w lipcu 2013 roku, gdy zadebiutował jako jedna z pierwszych oryginalnych produkcji Netfliksa. Kilkadziesiąt bohaterek reprezentujących bardzo różne osobowości i historie, tożsamości płciowe, rasowe, religijne i narodowe stworzyło panoramę, którą porównać mogę tylko do „Prawa ulicy”. Nie w liczbie zresztą tkwi przyczyna sukcesu serialu Jenji Kohan, ale przede wszystkim w wyjątkowo precyzyjnym i pozbawionym sztancy scenopisarstwie. Nie oznacza to, że serial w ostatnich sezonach nie błądził po nieco wątpliwych rejonach (Badison?), ani że z roku na rok nie budził coraz więcej wątpliwości podstawową decyzją twórców. Innymi słowy: wydaje się, że dziś główną bohaterką nie musiałaby już być średnio interesująca biała dziewczyna z klasy średniej. Ten postęp to jednak sukces właśnie takich seriali jak „Orange is the New Black”. Przyjemność oglądania finałowego sezonu wynika właściwie z tego, co tworzy wyjątkowość całej serii: niespodziewane transformacje bohaterów (Fig!), empatia wobec postaci spod ciemnej gwiazdy oraz świadomość, że za murami serialowego więzienia może czaić się całkiem realna rzeczywistość. Nie mam na myśli jedynie wątku #metoo, skądinąd całkiem inteligentnie rozegranego. Fakt, że twórcy w ostatnim sezonie zdecydowali się istotną część akcji umieścić w ośrodku dla nielegalnych imigrantów wydał mi się wprawdzie nieco dwuznaczny, ale pokazał z całą mocą, dlaczego „Orange is the New Black” było tak istotnym tytułem dekady. Serial wprowadził do telewizji bohaterki, których losy nas przejmują, mimo że nigdy wcześniej nie gościły na małych ekranach. A scena finałowa? No cóż, nawet w „Orange is the New Black” niektórzy się zmieniają.
Innym kamieniem milowym mojej serialowej przygody jest (i zawsze będzie!) „Jane the Virgin”. Jedna z najbardziej śmiałych, innowacyjnych i wzruszających produkcji telewizji XXI wieku. Jedyną rysą na tym wizerunku jest absolutnie niweczący narracyjne uniesienia odcinek 99. Poświęcony wspomnieniom serialowej historii, rozmowom z aktorami i twórcami, ostatecznie okazał się finałem właściwym. Zapewnił wzruszenia, przypomniał, jak długą drogę przebył sam serial (gdzie podziały się emotki?), dlaczego bez ironicznego i przejętego zarazem narratora nie byłoby mowy o sukcesie „Jane the Virgin”. Ostatecznie sam finałowy odcinek wypadł blado, przewidywalnie, nie mógł ponownie wycisnąć łez wzruszenia. Nie będzie żadnym spoilerem powiedzenie, że istotnie jest to jeden z tych nielicznych współczesnych seriali, który kończy się na ślubnym kobiercu. Po pięciu sezonach (100 odcinków) historia o przypadkowo sztucznie zapłodnionej dziewicy dobiegła końca w iście telenowelowym stylu. „Jane the Virgin” okazała się jednak najbardziej kreatywnym podejściem do tego, co można nazwać tradycją telewizyjną i kulturową zarazem. Czerpiąc pełnymi garściami z wielkich emocji, nieprawdopodobieństw i schematów (zagubiony bliźniak, amnezja, niepokalane poczęcie, zagubiony ojciec-gwiazdor) południowoamerykańskich telenowel, serial okazał się zarazem jedną z najbardziej empatycznych opowieści o współczesnej amerykańskiej rzeczywistości, pełnej bezinteresownego okrucieństwa ekonomiczno-kulturowego; opowieścią o stracie, o wielkich marzeniach i przyziemnych przeszkodach. Długo będziemy jeszcze czekać na kolejny powiew takiej oryginalności i twórczej odwagi.
Innym tytułem, z którym „ostatecznie” żegnałam się co najmniej kilka razy, nie mogąc już znieść jałowości trzeciego i czwartego sezonu, jest „The Affair”. Intro Fiony Apple towarzyszyło mi jednak aż do samego końca. Cierpliwość widzów, którzy dotrwali do piątego sezonu (łącznie 52 odcinki) została nagrodzona. W tym sezonie twórcy powrócili do formy, przypominając, czemu od początku służyło wykorzystanie alternatywnych punktów widzenia. Sezon finałowy przesiąknięty jest rodzinnym dramatem, chaosem uczuć głównych bohaterów (Helen w końcu gra pierwsze skrzypce w całej historii) i gmatwaniną romansów. Wszystkim tym, co przyciągało widzów do „The Affair” od pierwszego odcinka. Nieobecność Ruth Wilson do niedawna mogła się wydawać niewinnym zabiegiem fabularnym, odświeżeniem formuły serialu czy nawet próbą odzyskania potencjału dramatycznego przymierającej serii. Niedawne newsy pokazują jednak, że nic w telewizji nie jest niewinne. Okazuje się więc, że nawet na planie serialu, który czerpie pełnymi garściami z ruchu #metoo, atmosfera i reguły gry mogą być co najmniej toksyczne i nieakceptowalne dla części żeńskiej obsady. Wątek ten zdawał się wręcz idealnie pasować do ogólnej idei serialu: tego, jak bardzo odmiennie postaci pamiętają te same wydarzenia, jak bardzo inaczej odczuwają relacje miłosne i seksualne. Ostatecznie okazuje się, że wątpliwości po zakończeniu serialu jedynie narastają. I nie dotyczy to wyłącznie potencjalnie frapującej, ale koszmarnie zmarnowanej podróży w przyszłość, która wieńczy „The Affair”.
Podobny problem widzowie mogą mieć z innym legendarnym tytułem, z którym ostatecznie pożegnaliśmy się w tym roku. Po skandalu z Jeffreyem Tamborem w roli głównej – oskarżonym o molestowanie przez byłą asystentkę Van Barnes oraz aktorkę Trace Lysette – Jill Soloway miała przed sobą niewątpliwie trudne zadanie. Żałuję jednak, że także ta historia kończy się w cieniu #metoo. Nie dlatego, że odczuwam dyskomfort z powodu zmącenia – co tu dużo mówić – skomplikowanego i nierównego, ale wspaniałego serialu, który zatrząsnął na moment oczywistościami. Czas nadszedł o wiele za późno, ale wreszcie nadszedł. Zatrważa mnie raczej fakt, że nawet na planie seriali, które ze sprzeciwu wobec utrwalonych schematów płciowych, seksualnych i cielesnych czynią swoją amunicję, nie wszyscy mogą czuć się wolni i bezpieczni. Jak więc zakończyć serial, aby uwaga nie koncentrowała się na głównej bohaterce (a najlepiej: całkowicie ją pomijała)? „Transparent” doczekał się więc musicalowego finału. Finału, który uważam ostatecznie za porażkę mimo wszystkich wysiłków twórców, aby wyjść cało z tej opresji.
Cały serial (łącznie 40+1 odcinków) był skoncentrowany na indywidualnych zmaganiach bohaterów z odkrywaniem tożsamości, krytycznej analizie i konfrontacji z tym, co trudne czy wręcz nieznośne w życiu rodzinnym. Mimo że odcinek, w którym żegnamy się z rodziną Pfeffermanów, trwa ponad 100 minut, właściwie wszystkie pytania i wątpliwości są zbyte, a może powinnam napisać: prześpiewane. Finał jest unikiem, wyrafinowaną formą, która przesłania dyskomfort sytuacji, w której znaleźli się twórcy. Pozbycie się Tambora nie budzi moich większych wątpliwości, tak jak nie budziło wyrzucenie Kevina Spaceya z „House of Cards”. O ile finał tej ostatniej produkcji budził co najmniej zdziwienie i politowanie, o tyle finał „Transparent” jest próbą kreatywną i bardzo wyrazistą. Może na tym opiera się cały pomysł Soloway? Na stworzeniu wyrafinowanej, muzycznej formy (dla mnie nieco niezjadliwej, ale musical nie jest moją parą kaloszy, zawieszam więc sąd), tworzącej narrację z wyłączeniem środka. Pospieszną, chaotyczną, byle dotrwać do końca.
Śmierć Maury jest głównym tematem tego odcinka – jej głos nie jest już ważny, istotne jest to, co jej bliscy myślą o niej i o wszystkim innym. Ta – wydawałoby się zgrabna – formuła nie jest jednak przekonująca. Uderzają fałszywe nuty (i nie mam tu na myśli wyłącznie ograniczonych talentów wokalnych obsady), otchłań kiczu filozofii rodem z LA („Doszłam do wniosku, że Mesjasz nie jest osobą. Mesjasz jest ideą. A idea jest taka, że wszyscy jesteśmy Mesjaszami.”), powierzchowne podsumowania. Najbardziej przygnębiające jest dla mnie to, że ostatni odcinek w istocie należał do Tambora. Finał okazał się już tylko musicalowym after party, które udaje, że nie jest stypą.