Archiwum
07.06.2018

Nuda cynizmu, czyli „Suits” i „House of Lies”

Olga Szmidt
Seriale

Nie potrafię sobie przypomnieć, dlaczego zaczęłam oglądać „Suits”. „House of Lies” z kolei oglądałam z nadzieją na odświeżenie nużącej już formy i powtarzającego się schematu: kryzys – jeszcze większy kryzys – rozwiązanie i przebłysk makiawelicznego geniuszu – triumf – puenta. Aż za dobrze znam go z seriali prawniczych, ze szczególnym uwzględnieniem tych korporacyjnych. Obie produkcje rozpoczynają się jednak całkiem obiecująco i mimo że stanowią nieortodoksyjną realizację prawniczych i biznesowych (?) procedurali, rozwijają ciekawe wątki poboczne. Z czasem jednak to, co stanowi wabik, traci swój urok właśnie przez powtarzalność i zapętlenie w świecie przedstawionym. Trafiamy więc ostatecznie – tak jak bohaterowie – do klaustrofobicznej rzeczywistości o turbokapitalistycznej konstrukcji, z której nie ma ucieczki. W przeciwieństwie jednak do Dona Drapera z „Mad Men” nie odnajdujemy na końcu hipisowskiego zen.

Mimo fundamentalnych, wydawałoby się, różnic dzielących oba seriale, nie sposób przegapić wspólnego mechanizmu, który uruchamia zarówno cały świat przedstawiony, jak i relacje pomiędzy postaciami. Centrum obu światów są cyniczni biznesmeni – jeden jest prawnikiem, który za wszelką cenę unika sądów i para się przede wszystkim wirtuozerią negocjacji i wymuszeń, drugi z kolei zajmuje się consultingiem. Branża ta jest dość tajemnicza, a miękkie umiejętności, jakich wymaga, wielokrotnie obśmiewane są przez samych bohaterów. Od tego zresztą zaczyna się właściwie każdy odcinek „House of Lies” – Marty Kaan doskonale zdaje sobie sprawę, że dla widzów ta biznesowa machina ma status zbliżony do wiedzy magicznej. Powab i nimb tajemnicy szybko zastępuje jednak pokaz retorycznych i psychologicznych sztuczek. Podobnie jak Harvey Specter, główny bohater serialu Matthew Carnahana za nic ma podwładnych (czy Specter wie, że jego kancelaria nie składa się z 6 osób?), ich życie prywatne, etykę zawodową i etykę w ogóle. Na tej niesamowitości nadczłowieka kapitalizmu opiera się inicjalna atrakcyjność tych seriali. Z tej samej cechy wynika absolutna nieprzystawalność obu tytułów do standardów nowych produkcji, w tym także prawniczych. Bo ileż można się ekscytować tym, czy Harvey Specter i jego wierny giermek Mike Ross zdobędą kolejną fortunę i z miażdżącą puentą na ustach znikną w otchłani nocy Nowego Jorku?

„Suits” („W garniturach”) rozpoczyna się całkiem niestandardowo. Ross przypadkowo zdobywa posadę adwokata mimo braku wykształcenia prawniczego i doświadczenia w tej branży. Jego atutem okazuje się fotograficzna pamięć (w ostatnich sezonach tę kwestię już wyciszono) oraz zwierzęcy magnetyzm, jaki ewidentnie wzbiera między nim a Specterem. Ross oszukuje więc od początku, rozgrywając system korporacji prawniczych na korzyść firmy, w której pracuje. Szybko się bowiem okazuje, że jest on dla profesjonalnych prawników niezastąpiony, a pilnie strzeżony sekret właściwie przed niczym go nie powstrzymuje. Ośmieszona instytucja formalnego wykształcenia powraca zresztą w innych wątkach serialu. Także Rachel (Meghan Markle, która serial porzuciła dla arystokratycznego życia u boku Henryka z Walii) okazuje się doskonałą prawniczką, zanim jeszcze uzyska stosowne uprawnienia, a Donna Paulsen (Sarah Rafferty), mimo posady sekretarki, ma faktycznie pozycję przekraczającą nierzadko tę posiadaną przez swoją szefową – Jessikę Pearson. W przypadku „Suits” można by mówić o trikach prawniczych i żonglerce słownej, ale to nie oddaje istoty rzeczy. Wszystko, co zajmuje bohaterów, to przede wszystkim wielki biznes, milionowe kontrakty, popisy luksusem (tu np. samochody Spectera) i pomiatanie słabszymi lub nieudolnymi.

Rekin biznesu oznacza tu więc głębokie poważanie dla pozakorporacyjnej rzeczywistości, brak refleksji na temat świata zewnętrznego i relatywną obojętność na jakiekolwiek inne poza branżowymi celami. Życie prywatne bohaterów sprowadza się do rytualnych spotkań, rzadko pojawiają się nawet nieprawnicze rozmowy. Nawet kiedy Rachel i Mike tworzą już związek, poza omawianiem bieżących spraw i kryminalnym ryzykiem, które ciąży nad nimi w rezultacie założycielskiego oszustwa, właściwie niewiele innych tematów czy historii się pojawia. Także miłosne uniesienia innych bohaterów są raczej symboliczne i pozwalają nam sądzić, że nie tylko nie ma nic poza biurem, ale właściwie w świecie przedstawionym nie ma przestrzeni dla postawienia o to pytania. Wydaje się, że z czasem twórcy nieco się otrząsnęli z tego bezwarunkowego zachwytu garniturami i ich społeczną funkcją, próbując wprowadzać bardziej złożone wątki. Ewidentnie nikt w pokoju scenarzystów nie ma do tego serca i wygląda to jak nieudolne pozorowanie, że nie jest to serial jednego tematu.

Nie da się jednak zaprzeczyć, że mniej więcej do czwartego sezonu prawniczo-biznesowa bańka mydlana ma rozrywkowy wymiar i realizowana jest z pomysłem i werwą. Żałuję, że w kolejnych sezonach znika już postać Pearson, Afroamerykanki, wybitnej prawniczki i najbardziej stabilnej światopoglądowo i emocjonalnie postaci. Wraz z nią znikają także złożone rozgrywki w kierownictwie kancelarii i nieco bardziej ludzka twarz całego biznesu. Szczęśliwie zostaje nam jeszcze Louis Litt (Rick Hoffman w roli zakompleksionego, wybitnego prawnika, który sugeruje istnienie życia poza branżą). Można zgłaszać bardzo wiele zastrzeżeń wobec nieco kuriozalnej reprezentacji – neurotycznego amerykańskiego Żyda, który jest uzależniony od swojego psychoterapeuty, a wszyscy raczej robią sobie z niego żarty, niż traktują poważnie. Na bezrybiu i rak ryba, powiedziałabym. Louis Litt – w przeciwieństwie do pozostałych postaci – bardzo dynamicznie się zmienia, a jego życie psychiczne i prywatne nie jest oczywistością. Aktorsko serial jest w całości bardzo udany, a Litt jest precyzyjnie wykreowaną postacią. Pozostali bohaterowie to jednak raczej rzemiosło aktorskie (bardzo dobrej próby!), nie zaś złożoność i subtelność kreacji. Zmiany pozostałych bohaterów są przewidywalne i w zasadzie niewiele zmieniają. Dość wspomnieć, że nawet pobyt w więzieniu nieszczególnie odciska się na osobowości jednego z nich. Pod tym względem identyczna sytuacja ma miejsce w przypadku „House of Lies”.

Brak konsekwencji i kolistość akcji pozwalają twórcom na stworzenie niemal tasiemcowej struktury. Doświadczenia nie kumulują się, większość wydarzeń ma raczej niewielki wpływ na sytuację bohaterów, a szyldy firm zmieniają się równie szybko jak garnitury. Pod tym względem oba seriale stoją na antypodach tego, co reprezentuje choćby serial „The Good Wife”, a szczególnie jego kontynuacja w postaci „The Good Fight”. Inny model realizuje także „How to Get Away With Murder” – mimo że oddalanie konsekwencji zdaje się nie mieć końca, problemy bohaterów odciskają się na ich psychologii, relacjach, oczekiwaniach wobec świata. Tutaj natomiast mamy do czynienia z całkowicie niewywrotną konstrukcją. Okazuje się, że jedyne, co może zaburzyć stabilność świata, to rzeczywisty ślub Meghan Markle, który uniemożliwia utrzymanie dotychczasowego grona głównych bohaterów. Ale „Suits” jadą dalej, trudno powiedzieć, czy będzie to moment powstania z martwych, czy ostateczne pogrążenie się w sterylnej przestrzeni biurowej, w której kapitalistyczne reguły nie zdają się mieć nic wspólnego z ludzką rzeczywistością. Przebicie tej bańki w ostatnich odcinkach jest pozorne, wynika – jak sądzę – z ciężkiego oddechu zaangażowanej społecznie konkurencji, nie zaś zainteresowań i wrażliwości twórców.

W przeciwieństwie do „Suits”, w przypadku „House of Lies” („Kłamstwa na sprzedaż”) można mówić o świadomości kontekstu społeczno-politycznego w szerszym wymiarze. Mimo że nierzadko jest to wykorzystywane dosyć partykularnie, a także naiwnie i banalnie, serial niewątpliwie ma przebłyski godne uwagi. Jedną z najciekawszych kwestii w serialu jest bowiem najbliższa rodzina Marty’ego Kaana, a więc mieszkający z nim ojciec oraz syn. To rzadki układ, nawet wedle standardów XXI-wiecznej telewizji. Niegodna zaufania narcystyczna matka-potwór jest popisem mizoginizmu twórców. Nie bardzo odnajdują się oni w kreowaniu postaci kobiecych, które nie wybierałyby jednego czynnika dominującego w życiu (praca albo rodzina). Także Jeannie (Kristen Bell) w późniejszych sezonach, kiedy zachodzi w ciążę, z dumą przekonuje potencjalnych pracodawców, że jej dziecko będzie żyło na granicy porzucenia i ledwo rozpozna matkę. Żarty żartami, ironia serialu ironią, ale rzeczywiście w przypadku „House of Lies” powiedzieć o nieudolności w kreowaniu kobiecych postaci, to nic nie powiedzieć. Dziewczyna Douga (owładniętego prestiżem Harvardu nieudacznika życiowego i znakomitego księgowego zarazem, którego pozorną przeciwwagą jest Clyde) jest z kolei kuriozalną postacią owładniętą obłędem macierzyństwa i manipulatorką małżeńską. Inne kobiety to prostytutki, damy o umysłach pustych, acz luksusowych, monstra korporacyjne, nimfomanki albo naiwne kretynki. Czy kogoś pominęłam?

Rodzina składająca się z Marty’ego, Jeremiaha i Roscoe wymyka się tym galopującym stereotypom. Roscoe ma płynną tożsamość płciową i jednocześnie pozbawiony jest lęków ojca i dziadka związanych z wizerunkiem jako czarnoskórej osoby o nienormatywnej identyfikacji. Niewątpliwie ta kreacja małego chłopca, a potem nastolatka (w tej roli świetny Donis Leonard Jr.) należy do jednego z najbardziej interesujących i nieoczywistych portretów nieletnich bohaterów we współczesnej telewizji. Urok i bezpretensjonalna autoafirmacja Roscoe nie jest niezmienna i nie zawsze jest aprobowana przez najbliższych. Nie zmienia to jednak faktu, że widzowi może się udzielić zachwyt, jaki Roscoe budzi w ojcu, walczącym nieustannie ze stereotypami rasowymi. Mimo wykorzystywania ich na swoją korzyść, Marty jest dzieckiem swojego czasu – znosi paskudne żarty i rasistowskie docinki. Wszystko to w imię biznesu i wzmocnienia własnego poczucia godności. Roscoe, ale także Jeremiah (ujmująca postać wykreowana przez Glynna Turmana) stoją już w innym miejscu. Lekcja, którą daje Marty’emu syn, a potem ojciec zmęczony rolą głównego opiekuna dla wnuka, jest może najciekawszym wątkiem serialu. Kiwanie kontrahentów i niekończące się gry i zabawy towarzyskie wytracają swój potencjał atrakcyjności około trzeciego sezonu. I skłaniają do zadawania niewygodnych dla twórców pytań o świat zewnętrzny wobec tych pięknych i okropnych zarazem baniek mydlanych.

Także miłosne układy, podobnie jak w „Suits” (Donna-Harvey) mają tu swoje stałe miejsce i równie stałą i przewidywalną zmienność. Tu też można przypomnieć sobie o nierówności serialu. Podobnie męczące mogą być manieryczne już po jakimś czasie zatrzymania akcji, w której ruchomą postacią jest tylko Marty zwracający się do widza w podobnej manierze jak niesławny Kevin Spacey w „House of Cards”. Interesujące zagranie zużywa się tu w powtórzeniach, które nie zyskują nowych funkcji. Kiedy z kolei Jeannie mówi, że zawsze tylko chciała Marty’ego, trudno nie westchnąć ze znużenia. Ewidentne wydaje się bowiem to, że twórcy dołożyli starań, aby skonstruować świat nieoczywisty, mimo dosyć oczywistej scenografii biznesowej (do końca drugiego sezonu ma ona nawet walor świeżości). Także postaci pomyślane są wbrew stereotypom. Widać wprawdzie, od jakich schematów próbują stronić, trudno jednak nie dostrzec postępu i nieszablonowości niektórych rozwiązań. Problemem jest powtarzalność – głównie na linii Doug–Clyde i Marty–Jeannie, ewentualnie Marty–Monica. Dużo lepiej twórcy poradzili sobie z rzeczywiście odmiennymi kreacjami relacji Roscoe–Jeremiah–Marty. Kiedy podczas piątego sezonu zataczamy dziesiąte koło fabularne, nie sposób sobie zadać pytania, które powraca też w ostatnich sezonach „Suits”. Skoro oboma serialami rządzi pragnienie mocnej puenty, co sprawia, że na poziomie całych seriali twórcy nie mogą się na nie zdobyć?

 

„Suits” („W garniturach”)
twórca: Aaron Corsh
USA Network
emisja w Polsce: Fox, Netflix, Amazon

„House of Lies” („Kłamstwa na sprzedaż”)
twórca: Matthew Carnahan

Showtime