Archiwum
11.06.2019

Seriale do obiadu / tramwaju / kolejki / przerwy w pracy

Olga Szmidt
Seriale

Telewizja towarzyszy nam w życiu codziennym co najmniej od czasu zaistnienia oferty kierowanej do amerykańskich gospodyń domowych, które oglądały, ale też słuchały telewizji podczas przygotowywania obiadu czy sprzątania domu. Stacje i serwisy streamingowe bardzo szybko reagują na nowe potrzeby, a właściwie – nasze zachowanie w internecie. Można w ostatnim czasie dostrzec zmianę w formatach, która wychodzi naprzeciw stabilizującemu się już trybowi życia i pracy. Raczej krótkie i częste przerwy w pracy, raczej samotne lunche (zwane niegdyś obiadami) w ciągu tygodnia, długi czas spędzany w komunikacji miejskiej czy kolejkach. Inne seriale oglądamy razem z bliskimi, inne wybieramy do samotnego zabicia czasu czy spędzenia krótkiej przerwy. Od innych oczekujemy egzystencjalnego poruszenia, od innych – przyjemnego zabicia czasu. Nie zamierzam na to utyskiwać. Niepokoi mnie co najwyżej redukcja realnych wyzwań stawianych widzom. Jak choćby te z legendarnego przełomu dokonanego pod przewodnictwem Tony’ego Soprano.

Ale po kolei.

Antologizacja

Jakiś czas temu zorientowałam się, że coraz bardziej męczą mnie w telewizji dwie tendencje: antologizacja seriali oraz powtarzalna, przesadnie gładka estetyka preferowana głównie przez Netfliksa. Pierwsza tendencja zastanowiła mnie za dłużej, kiedy potencjalnie interesujący serial twórcy „Mad Men” okazał się całkowitą klapą. „The Romanoffs”, bo o tym tytule mowa, zaproponował widzom nierówny, wysilony spektakl pozornej spójności w różnorodności. Odnosiłam wrażenie, że pozór głębi, który ma stworzyć wielość historii, został obnażony bardzo szybko. Każdy odcinek ciążył ku puencie, każdy wyglądał jak przesadnie napakowany pilot dla wytwórni, a tylko nieliczne (jak ten z Christiną Hendricks w roli głównej) rzeczywiście były w stanie zbudować napięcie i wydobyć z tej formy coś ciekawego i – przede wszystkim – nieoczywistego. Ale to nie jedyny przykład. W serialu „Pokój 104” również tkwił potencjał, roztrwoniono go jednak przez niespełnioną obietnicę zaskakującej puenty i nużącą powtarzalność schematu. Nawet najlepszy serial-antologię dotknęła podobna bolączka. Kolejne sezony „Czarnego lustra” wprawdzie oferują nierzadko fascynujące dystopie, dbając o rzeczywistą różnorodność odcinków. A jednak mrok i nieco konserwatywny lęk przed nowoczesnością, który jest znakiem rozpoznawczym serii, z czasem ogrywa się, a nie pogłębia. To chyba największy kłopot, jaki miewam z antologiami – poszerzenie spektrum mniej mnie satysfakcjonuje niż pogłębienie historii. Jednak nie wszystkie antologie rodzą się równe.

„Easy”

Interesującym przykładem jest serial w tytule sygnalizujący tyleż typ seksualnych relacji, które próbują nawiązywać bohaterowie (pod tym względem lepiej wypada jednak bardziej tradycyjny, zakończony już serial hulu – „Casual”), co relację z widzem. Serial Joego Swanberga opowiada o ośmiu parach i ich akolitach. Wszyscy zmagają się ze swoją seksualnością, sytuacją w związku, życiem rodzinnym lub zawodowym. Narracja prowadzona jest równolegle, co sprawia, że każda z historii zajmuje naszą uwagę w trzech odsłonach (łącznie mamy trzy sezony). Powiedzieć, że ich atrakcyjność jest nierówna, to nic nie powiedzieć. Znaczna część tych historii nie realizuje wprawdzie ściśle gatunku mumblecore, ale dostarcza porównywalne emocje. Niekończące się pogawędki na temat nowego etapu życia seksualnego dają się sprowadzić do neoliberalnego bajania o odnajdywaniu prawdziwego ja, wychodzeniu ze sfery komfortu oraz poszukiwaniu nowych wrażeń w świecie przesytu. Twórcy dostarczają nam takich zaskoczeń jak para z dziećmi, która decyduje się na otwarty związek, znany pisarz, który nie zdaje sobie sprawy z przedmiotowego traktowania kobiet czy para lesbijek, którą ostatecznie więcej dzieli, niż łączy.

Relatywna rozmaitość wzorców – mimo jedynie pozorowanego zróżnicowania bohaterów pod względem kulturowym czy ekonomicznym – topi się w przewidywalności. Kiedy pojawia się wątek nieograny do końca w najnowszej telewizji, jak epizodyczna historia pisarki-prostytutki, jasne staje się, że twórcy mogli i potrafili, ale nie chcieli zaryzykować w zakresie scenariusza. Nie chcieli nas też chyba wytrącać z beznamiętnego akceptowania kolejnego rozpoczynającego się odcinka. Kłopot polega jednak na tym, że faktycznie zmarnowano tu potencjał antologii – poszczególne odcinki nie odznaczają się ani wyrazistością, ani odrębnością. Brak im też błyskotliwości, która uzasadniałaby tę formę. „Easy” sprawdza się w jeździe obowiązkowej współczesnych seriali – problemy obyczajowe, ale w ramach, które rozpoznaje bogata, liberalna część społeczeństwa, problemy rasowe, które faktycznie sprowadzają się do gustu, problemy seksualne, które wynikają raczej z odmiennych preferencji. Także to, co widzimy na ekranie, próbuje naruszyć nasze oczekiwania poprzez dosadność scen erotycznych, co ciekawe jednak nie dotyczy to żadnej innej sfery życia bohaterów. Można wręcz odnieść wrażenie, że nie tylko seriale o nastolatkach, które oskarżane są o nieproporcjonalne eksplorowanie tematu seksualności, ale i „lekkie seriale dla liberalnej klasy średniej w wieku reprodukcyjnym” od złotej epoki komedii romantycznych różnią się tylko jednym. Fantazja o miłości ze ślubem w finale zastępowana jest fantazją o odnajdywaniu swojej seksualnej autentyczności. To, co jednak najbardziej w tym kontekście rozczarowuje, to postępujący brak wyobraźni.

Mikroświaty

Prywatne życie mieszkańców wielkich metropolii jest na pewno wdzięcznym i pojemnym tematem dla serialu. Rzeczywiście, można sądzić, że to atrakcyjna rama pozwalająca na dużą swobodę scenariuszową, nie ograniczająca także estetycznej i montażowej fantazji. Skorzystał z niej niewątpliwie serial „High Maintenance”, jako jeden z pierwszy decydujący się na rozmontowanie schematu odcinka. Rezultat jest wspaniały, błyskotliwy i frapujący rozmaitością historii. Także wykorzystanie wolności, jaką daje rezygnacja z utrwalonej struktury sezonu/epizodu/wątku, było ożywczym powiewem kreatywności. Rezygnacja ze sztywnych ram odcinka pozwoliła twórcom nie tyle na zwielokrotnienie jednej formy (jak choćby w „Easy”), ile na zbudowanie mikroświatów. Z dzisiejszej perspektywy, wydaje się, to strategia awangardowa w ścisłym znaczeniu tego słowa – przecieranie szlaków dla innych twórców, podejmowanie ryzyka wbrew schematowi, wreszcie odwaga scenariusza. Ważny wydaje się w tym kontekście fakt, że to nie serial idealny czy wzorcowy. Raczej dystansujący się wobec zastanego mainstreamu.

Temat mikroseriali jest szczególnie interesujący dziś, kiedy nasze ekrany zaludniają interesujące historie i postaci, niemające jednak szansy zostać z nami tak długo jak Walter White czy Alicia Florrick. Czasem jest to jeden sezon, czasem dwa; czasem aż dziesięć krótkich odcinków, zwykle jednak producenci poprzestają na mniejszej liczbie. Wydaje się, że wyodrębniły się już co najmniej dwa frapujące wzorce. Pierwszy – dla mnie najciekawszy – to krótkie serie o istotnych ambicjach artystycznych, społecznych i psychologicznych, które wykorzystują tę formę dla wyodrębnienia marginalizowanej perspektywy lub nieobecnego w dyskusji doświadczenia. Jednym z seriali, który faktycznie rozpoczyna ten trend, jest oczywiście „Fleabag”, rozbudowany ostatecznie do wybitnego drugiego sezonu. Nieprzypadkowo tak często bohaterkami tych nowych seriali są młode kobiety zmagające się ze zwykle poważnymi problemami i zaburzeniami. W przypadku „Fleabag” można mówić o całej gamie problemów z kompulsywnym seksem i zakochaniem w katolickim księdzu włącznie.

Ale niedawna premiera zachwyciła mnie w niewiele mniejszym stopniu. Serial „Pure” jest dojrzałym, świadomym (medycznie, psychologicznie i społecznie) spojrzeniem na młodą dziewczynę cierpiącą na OCD, przejawiające się przede wszystkim intruzywnymi myślami o seksie i lękiem tym spowodowanym. Najważniejsze jest tu połączenie przyziemności, jakiejś „codzienności” (trudno znaleźć mi dobre określenie) głównej bohaterki i paraliżująca niemal złożoność tej krótkiej historii. Mimo mroczności i niepokoju, jaki budzi stan Marnie (głównej bohaterki), serial pełen jest czułości i głębokiego optymizmu, który powoli się ujawnia. To jeden z lepszych seriali w tym formacie, jaki ostatnio widziałam, choć do udanych prób zaliczyć można także „Back to Life” (również brytyjski serial) o kobiecie wracającej do domu rodzinnego po 18 latach spędzonych w więzieniu.

Youtubizacja seriali

Drugi trend – to serialowe jednorazówki. Każda z fabuł musi być wystarczająco skonkretyzowana i wyrazista, aby w tak zminimalizowanym czasie mogła się wyróżnić i opisać w dwóch zdaniach. Ten test przejść musi każdy serial, którego format stoi na antypodach wielkich serialowych dramatów. Ambicją twórców staje się ogranie konkretnego, zwykle dotąd nieobecnego w telewizji tematu. Zdaje się to niemal wyczynową konkurencją – zamiast zwięzłości słowa, dostajemy zwięzłość i skrótowość w każdym wymiarze. Bohaterowie są wyraziście, choć niedogłębnie zarysowani – łatwo więc dopowiedzieć ich historię i charakter, łatwo dopasować do własnych oczekiwań i skojarzeń. Rozwój akcji ma być wyraźnie zarysowany – z ekspozycją, perypetiami, zwrotem akcji i mocnym zakończeniem. Tak, abyśmy zawsze byli pewni, co obejrzeliśmy. Tło jest konwencjonalne, podobnie jak drugoplanowe postaci. Nawet jeżeli wpisują się one w nie najpopularniejsze wzorce, te ostanie muszą być dobrze rozpoznawalne. Tak jest w przypadku „Bonding”, tak jest w przypadku „Special”. Prawdziwy problem z tą strategią rozpoczyna się jednak wtedy, gdy zapytamy o tak dramatyczną redukcję dotąd nieopowiedzianych historii – jak choćby niepełnosprawności w życiu miłosnym i seksualnym („Special”) czy nienormatywnych usług seksualnych („Bonding”). Świetnie, że te wątki się pojawiają, szkoda, że pozostają ledwie przebłyskiem w wypolerowanej estetyce, kontekście ekonomicznym spod znaku „misterium gospodarczego” i skrajnej normalizacji przedstawienia.

To seriale na kilka krótkich przerw, po niewiele ponad godzinie cały sezon mamy za sobą. Zamiast filmików na YouTube możemy obejrzeć kolejny, ciekawy i wciągający odcinek. Nie na długo jednak – nie ma czasu, koniec przerwy. Znów obejrzeliśmy „mniejszościową historię”, która nie dotknie nas mocniej niż reklama Gilette, ale odbiorcza satysfakcja obejmować ma nie „odmóżdżającą rozrywkę”, jak często o sticomach mówią widzowie, ale niemal jakościowe, choć płytkie przeżycie. Każda chwila jest cenna, każdą musimy wykorzystać na ważny temat. Nawet jeżeli domagałby się naszego zaangażowania, lepszych scenarzystów i głębszej refleksji. Nie ma czasu, koniec przerwy. W kolejnej obejrzymy coś innego, chętnie znów poniżej dwóch godzin na całość. Dlaczego jednak nie film zajmuje to miejsce? Po pierwsze, przez poszatkowanie serialowej narracji, co pozwala nam na obejrzenie kolejnych całostek, po drugie zaś – ze względu na strukturę odcinka. Napięcie i sama historia w przeciętnym filmie rozpisane są w ramach 90 czy 120 minut. Tutaj: kilkakrotnie, w ramach kilkunastominutowych epizodów.

„State of the Union”

Odrębnym, przynajmniej pozornie, projektem jest niedawne „State of the Union” z Rosamund Pike i Chrisem O’Dowdem w rolach głównych. Niewątpliwie ambicją twórców jest wykreowanie kameralnego, minimalistycznego pod każdym względem dramatu psychologicznego, którego znakami rozpoznawczymi będą błyskotliwość i precyzyjny dialog. Niewiele poza dialogiem się tu zresztą dzieje. Zmagająca się z kryzysem małżeńskim para spotyka się przed sesją terapeutyczną w barze naprzeciwko gabinetu, aby – nad piwem i białym winem (gender przypisany tym trunkom powinien zapalić dla nas lampkę ostrzegawczą) – omówić część problemów i przygotować się na spotkanie z psycholożką. Zarówno gra aktorska, jak i scenografia wyraźnie nawiązują do dwóch tradycji: teatru telewizji i kameralnych dramatów brytyjskich. Waga omawianych problemów zdaje się porównywalna z wzajemnymi złośliwościami i żalami. Ważnym wątkiem cotygodniowych spotkań będzie dla widza aktualizacja ich sytuacji – czy jeszcze są razem, kto gdzie mieszka i jakie są widoki na zmianę. Całość dramatu, rozgrywająca się w kilkunastominutowej scenie, wykorzystuje ciekawy „moment”. Słynny serial „In Treatment” wraz z jego lokalnymi wariantami zawojował na długie tygodnie domowe ekrany najbardziej intymnymi zwierzeniami, włączając w to małżeńskie waśnie.

„State of the Union” wyraźnie próbuje odgrzać ten format, nie realizując go zarazem w pełni. Bardzo podobała mi się kreacja owego momentu „tuż przed” akcją właściwą jako sferą napięcia i wyłączenia z pozostałego życia bohaterów. To frapująca formuła, budząca skojarzenia z filmową wyobraźnią Romana Polańskiego, która nie zyskuje tu jednak takiego poziomu przenikliwości ani zaskoczenia, jak można by oczekiwać. To bardzo poprawny, ale w dużej mierze schematyczny serial, w którym role są rozdane i przewidywalne, a dramat faktycznie istnieje wyłącznie dzięki talentowi Pike. Tworzy ona bowiem bohaterkę programowo niezbyt ciekawą, może zbyt sztywną, ale też zmęczoną swoim stylem życia. Serial ogląda się prędko i z zaangażowaniem, choć wydaje się, że na końcu niewiele z tego zostaje. Niewątpliwie doznania artystyczne przyćmiewa nieco pospieszna forma, obejrzenie tego serialu w serii kolejnych odsłon (a więc nie w ściśle serialowej formule) jest jednak całkiem satysfakcjonujące.

Wojna światów

Odnoszę wrażenie, że „State of the Union”, dystrybuowane u nas przez HBO (a wyprodukowane przez Sundance TV), ma być odpowiedzią na netfliksowy zalew niezobowiązujących, krótkich serii o problemach spod znaku identity politics. Ma być popisem tego, co można osiągnąć w tak krótkim czasie na poziomie artystycznym i dramatycznym. Serial, który w rezultacie dostajemy, ostentacyjnie odróżnia się od wyżej wspomnianych produkcji estetyką, ambicjami oraz nawiązaniem do zupełnie innych tradycji – filmowych i teatralnych przede wszystkim. Żałuję, że ta wojna serialowych światów nie odbywa się w ramach bardziej zróżnicowanych wzorców, a raczej licytuje się na wykorzystanie różnych form prestiżu. Zaskakujące jest bowiem przede wszystkim to, co te dwa światy – Netflix i reszta wielkich producentów – rozumieją jako serialowy prestiż. Problemy tożsamości kontra jak bumerang powracające hasło HBO: „to nie jest telewizja”. Nawet jeżeli konkurencja ma miejsce w czasie krótszym niż przygotowanie wegańskiego burgera.

Pure