Archiwum
02.11.2017

Dlaczego obejrzałam wszystkie odcinki „Pokoju 104”

Olga Szmidt
Seriale

No właśnie, dlaczego? Od pierwszego odcinka miałam poczucie, że już w następnym wydarzy się coś: wspaniałego, z czasem: interesującego, a już pod koniec: na przyzwoitym poziomie. „Pokój 104” ma niezwykłą zdolność utrzymywania uwagi i jednocześnie podtrzymywania obietnicy, że najlepsze dopiero przed nami. Przyczynia się do tego fakt, że to relatywnie rzadko realizowany współcześnie typ serialu – anthology series. Każdy odcinek to inna historia, mimo że – podobnie jak w najsławniejszym serialu tego rodzaju, „Czarnym lustrze” – nietrudno znaleźć wspólny mianownik.

W przypadku „Pokoju 104” kolejne odcinki łączy przede wszystkim miejsce akcji. Tytułowy pokój to za każdym razem ten sam skromny pokój motelu. Dwanaście odcinków opowiada historię kolejnych gości nocujących tu z różnych powodów, ale na miejscu mających zupełnie różne doświadczenia. Akcja większości epizodów rozgrywa się współcześnie, ale są też takie, które opowiadają historie z przeszłości, co sygnalizowane jest zmianami wyposażenia, gadżetami czy technologią. Użyte do tego skromne środki mogłyby zupełnie wystarczyć. W istocie bowiem najważniejszym tematem serialu nie jest „motel przez dekady”, ale indywidualne dramaty poszczególnych bohaterów. Ograniczenie środków i przestrzeni, w której dzieje się akcja, miało pomóc twórcom skupić całą uwagę widza na psychologicznym dramacie. Wszystkie odcinki są tak pomyślane, aby rozchwiać naszą pewnością, oceną czy oczekiwaniami wobec postaci. Z różnym efektem.

Maniera, w jaką popadają twórcy, jest jednak bardzo wyraźna. Najpierw poznajemy zwyczajnych bohaterów, stajemy po ich stronie, napięcie rośnie, aż w końcu następuje twist i zwykle nieco wysilona puenta. Mimo różnorodnej tematyki kolejnych odcinków, schemat powtarza się niemal dziesięciokrotnie. Trudno nie przewidzieć większości zakończeń, zwłaszcza jeśli widzieliśmy poprzednie – dość oczywiste scenariuszowo – epizody. Mamy więc mikrodramat erotyczny z udziałem dostawcy pizzy, mamy opiekunkę i niepokojącego chłopca, mamy dwóch młodych mormonów w kryzysie wiary czy kobietę, która przypomina sobie utracone w młodości szanse. Dwanaście odrębnych historii to także dwanaście odrębnych tonacji. W trzecim odcinku, który opowiada o kobiecie spotykającej się w pokoju z kuriozalnym religijnym guru, powaga i napięcie powoli zmieniają się w kampowy spektakl, by ostatecznie stoczyć się w kiczowaty thriller. O ile rozwiązania formalne mogą budzić zainteresowanie, a nawet wytrącać widza z równowagi, o tyle całościowy efekt jest raczej mizerny. Większość odcinków sprawia wrażenie szkolnych scenek, ze scenariuszem zaprojektowanym na zaskoczenie widza trochę w rodzaju „mamy cię”. Wydaje się, że schemat oparty na założeniu, iż widz wyobraża sobie sytuację inaczej, niż ona w rzeczywistości wygląda, to nie tylko tania gra – przede wszystkim jest ona pozbawiona zamierzonego efektu. Kolejne odcinki sprawiają, że można się poczuć, jakby oglądało się kolejne piloty serialu. Tak duże skupienie na jednorazowym pomyśle, aby mógł on zostać przekuty w sukces, wymaga naprawdę wielkiego kunsztu. Przez moment podejrzewałam, że bracia Duplass zapragnęli nakręcić odcinki w stylu „Rzezi” Romana Polańskiego, ale wówczas katastrofa byłaby jeszcze bardziej jednoznaczna.

Trudno odmówić serialowi śmiałości, a nawet podjęcia ryzyka. Tak istotne ograniczenie środków, dwa rekwizyty na krzyż, nieliczne grono aktorskie rzeczywiście są sporym wyzwaniem dla współczesnego serialu. Zwykle narzekać można na przesyt wątków, bohaterów, planów. Mark i Jay Duplass postawili na zupełnie inną estetykę i znany (np. ze strukturalnie podobnego brytyjskiego serialu „Inside No. 9”) schemat. Co ciekawe jednak, każdy z odcinków reprezentuje inny gatunek filmowy. Mamy komedię romantyczną, mamy thriller, mamy dramat psychologiczny, a nawet dramat religijny i dramat sportowy. Na drodze do sukcesu stoi jednak aktorstwo. Wiele razy można odnieść wrażenie dojmującego amatorstwa – wracam tym samym do wcześniejszej refleksji o nieco szkolnym charakterze poszczególnych odcinków. Jest to o tyle zaskakujące, że obsada nie należy do najgorszych. Oprócz znanego z głównej roli w serialu „Atypical” Keira Gilchrista zaangażowano między innymi Orlando Jonesa, Amy Landecker (podobnie jak Jay Duplass, najlepiej znaną z „Transparent”) i Jamesa Van Der Beeka. Forma jest niewątpliwie wymagająca, cały ciężar spoczywa na pracy aktorów i wydaje się, że tym razem się nie udało.

Mimo przebłysków w poszczególnych odcinkach, jest to mierny spektakl. Wyjątkiem może być ostatni, opowiadający historię starszej pary, która powraca po latach do tego samego pokoju. Jest to jeden z niewielu odcinków, w których trudno przewidzieć rozwój akcji, aktorsko wydaje się naprawdę przekonujący, a emocje na ekranie zdają się udzielać widzowi. Jest to też jeden z tych odcinków, które – mimo dramatycznego rozwoju wydarzeń – nie opierają się na hiperbolicznych emocjach, raczej kameralnej rozmowie pary w podeszłym wieku. Dobrze zapowiadał się także odcinek, w którym młody pisarz o pakistańsko-amerykańskim pochodzeniu próbuje instruować matkę, co powinna zrobić na komputerze, aby wysłać mu plik. Gdyby nie finał, byłby to naprawdę niezły odcinek. Przewidywalny rezultat ich rozmowy oraz finałowe wyobrażone pisanie na ścianie wyzerowują sukces wcześniejszych piętnastu minut. Ostatecznie wydaje się, że poziom lepszych odcinków dobija do przyzwoitości, tych słabszych – do szkolnej etiudy napisanej na kolanie.

 

„Pokój 104”
twórcy: Jay Duplass, Mark Duplass

HBO