Zdaje się, że wymazaliśmy to już z pamięci, ale zaledwie cztery lata temu wciąż tkwiliśmy w stanie permanentnej, pandemicznej niepewności. W obliczu zatrzaśnięcia we własnych mieszkaniach wielu z nas przebłysków nadziei szukało w zdejmowanych ostrożnie obostrzeniach – wątłych zwiastunach powrotu do zwyczajności. Pomocne okazywały się wówczas środki do wewnętrznej emigracji wobec konfrontacji z egzystencjalnym zagrożeniem płynącym z zewnętrza. Całkiem sporo ich dostarczyła nowa postpunkowa muzyka z Wysp, karmiąc się społecznymi neurozami i reagując terapeutycznie na katastroficzną atmosferę swoich czasów. Nic dziwnego, że potrafiła przyjąć taki kształt – przecież kilka lat wcześniej wyrosła ona na innej spiętrzonej fali niepokojów (głównie tych ekonomicznych i tożsamościowych) wywołanych przez zmaterializowane wkrótce widmo odłączenia się Wielkiej Brytanii od Unii Europejskiej.
Gniewni Brytyjczycy płyta po płycie skomponowali do pandemii przebogatą – dziś już właściwie kanoniczną – ścieżkę dźwiękową. Osobiście powracam z entuzjazmem zwłaszcza do jednego z tamtych albumów. Wydany wiosną 2021 roku „Bright Green Field” grupy Squid jawi się dziś jako szczytowe osiągnięcie opadłej niedawno fali wyspiarskiego post-punka. Eksperymentujący kwintet z Brighton na kakofonicznym debiucie zawarł spektakularną, dystopijną wizję świata zmęczonego sobą samym, doprowadzonego na skraj apatii, przejedzonego ładunkiem coraz gorszych wiadomości, pogrążonego w izolacji i opioidowym nałogu. Statyczną motorykę otoczył feerią dysonansów i barwnych rozstrojeń, żonglerką nieustannie mutującymi nowofalowymi tropami, a do tego wszystkiego dodał również (doskonale wyważony) charakter przebojowości. Już monstrualny singiel „Narrator”, relacjonujący próbę odzyskania kontroli nad fatalnie pomieszaną ze snem jawą, spuentowany przeszywającym wrzaskiem Marthy Skye Murphy ku rozciągającej się nicości, stanowił jeden z najbardziej wstrząsających fragmentów pandemicznego soundtracku. Od tamtej pory Squid rozwinął skrzydła (czy raczej: macki) jako jedno z bardziej osobliwych zjawisk alternatywy flirtującej z mainstreamem, lecz dziś, w konfrontacji z najnowszą płytą „Cowards”, zachwyt nad nim słabnie.
Squid objawił się w doskonałym momencie, by zmieścić się w nieformalnym nurcie ochrzczonym ze względu na dziejowe okoliczności niezbyt błyskotliwym mianem „brexitcore’u”. Był to niewątpliwie skuteczny wstrząs sceną zdominowaną przez pączkujących w ciężkostrawnych ilościach naśladowców odtwórczych elegancików w rodzaju Interpolu, przechwytujących ciągle kuszącą, chociaż w ich przypadku zupełnie wyzutą ze znaczenia, łatkę „indie”. W porównaniu ze sterylną, boleśnie jednowymiarową muzyką, z sukcesami sprzedawaną zachodniej młodzieży jako atrakcyjną intelektualnie alternatywę, ów okołobrexitowski zryw mógł wydawać się cokolwiek progresywny. W ten sposób na wyrost określano zresztą towarzystwo grywające regularnie w klubie Windmill w Brixton, połączone postacią prominentnego producenta Dana Careya – Black Midi, Fat White Family, Goat Girl, Squid czy też Black Country, New Road. W istocie jednak brexit w pełnej chwale na nowo przywołał czytelną estetykę pierwszych nowofalowców, którzy po spłukaniu rockowej gigantomanii przez elektryczny prysznic punk rocka budowali muzykę od nowa w myśl zasady „wszystko wolno”. Brexit stał się z kolei idealną okazją do wywietrzenia nagromadzonych przez dwie dekady miazmatów smęcenia zmanierowanych białych chłopców pod krawatem.
Ta postpunkowa żarliwość okazała się piekielnie skutecznym egzorcyzmem w obliczu serii kolejnych szeroko zakrojonych kryzysów. Jednak zespoły brexitcore’owe zdawały się niespecjalnie zainteresowane strategiami kulturowego oporu, a zamiast roztaczać wokół siebie atmosferę rewolucji, niektóre z nich – zwłaszcza Idles, TV Priest i ich hoży naśladowcy – w miejsce rebelianckich gestów proponowały zjednoczenie i pragmatyzm. Przepracowywanie traum, samoakceptację i hasła w stylu: „Be your true self!”, żywcem wyjęte z pop-psychologicznych kampanii marketingowych. Czyżby naiwność? Ależ skąd. Na tym właśnie polegała przewrotność, że – w przeciwieństwie do korporacji stosujących z rozmysłem podobne, tworzące iluzję społecznej troski slogany – młodzi postpunkowcy uporczywie wskazywali związek między sunącymi w dół warunkami życia a masowo dotykającym ich kryzysem psychicznym.
Na tym poglądowo zarysowanym tle Squid odstawał od reszty pod każdym względem. Podczas gdy Black Country, New Road z egzaltacją stosowało beatlesowską metodę na spuściźnie po Slint, a Black Midi po wyśmienicie koślawym debiucie zaliczyło groteskowy, acz nieco zabawny skręt ku tiktokowej wirtuozerii na sterydach, Squid (mając za sobą krótki dreampopowy epizod) z laboratoryjnym skupieniem stosował na sobie znane już substancje zmieszane w nowych proporcjach. Gdy inni po raz wtóry pozowali na smutnych neurotyków, odwołując się do wyeksploatowanego do cna Joy Division lub próbowali bezskutecznie dorównać niebezpiecznej charyzmie Marka E. Smitha z The Fall, Squid zapuszczał korzenie w nieomal nietknięty grunt. Kwintet z Brighton w erudycyjny dźwiękowy kolaż, porażającą wizją mutację składał fascynacje This Heat, Talking Heads, The Pop Group, ale również Tortoise, Lounge Lizards i Neu!. Lider Ollie Judge wokalnie skłaniał się z kolei ku histerycznej manierze nowojorskiego skandalisty Jamesa Chance’a. Z kolei do samopowielającej się intelektualnej tradycji nowej fali chłopaki dorzucili kilka nowych ścieżek: apokaliptyczny surrealizm Anny Kavan (poświęcają jej zresztą numer „Peel St.”) oraz współczesne eksperymentalne kino egzystencjalne z Azji (wspomniany „Narrator” powstał w oparciu o oniryczną „Długą podróż dnia ku nocy” Gana Bi).
Jednocześnie zespół zdawał się nie rościć pretensji do nowatorstwa, jakiego bezskutecznie się w nim doszukiwano, jakby intuicyjnie zgadzając się z tezą Chrisa Cutlera, że muzyka nowofalowa była w istocie rozbudowanym estetyczno-intelektualnym kodem traktującym egalitarnie wszystkie swoje odnogi i nie mogła wyewoluować w prawdziwie progresywne zjawisko, rozumiane jako kontynuacja określonej tradycji muzycznego postępu. Jednak, wbrew przewidywaniom Cutlera, postpunk nie tylko nie „zakończył swojego żywota skomleniem”, ale wciąż obraca się sferycznie wokół własnych osi, asymilując po drodze coraz więcej tropów i wypluwając od czasu do czasu co dziwniejsze efekty. Właśnie takie jak Squid.
Cały ten wywód zmierza jednak ku rozczarowującej konkluzji, że impet Squid wygasł. Przerosła go jego własna wizja antygatunkowej dźwiękowej dystopii. Już na „O Monolith” z 2023 roku pojawiła się radykalnie rozszerzona gama odniesień, którą przeważnie z zaskakującą gracją udało się zespołowi unieść, natomiast tegoroczny „Cowards” ujawnia, że grupa dławi się od nadmiaru kierunków, jakimi chciałaby naraz podążyć. Przeładowane aranżacje poważnie wymykają się spod kontroli, a to przecież ona zdecydowała o niegasnącej sile debiutu. Łatwo umyka przez to sedno – „Cowards” to bowiem concept album poświęcony złu. I jakkolwiek okropnie banalny wydaje się ten punkt wyjścia, Squid na szczęście nie zdobywa się na uproszczone studium społeczne, lecz proponuje osobliwy zbiór opowiadań. W kolażowych tekstach Judge’a roi się od narcystycznych morderców, kanibali z dystopijnego horroru Agustiny Bazterriki, skrzywionych miłośników true crime i duchów amerykańskiego kolonializmu nawiedzających tokijskie ulice. „I’ll frame my life in the bones I have left” – mruczy schowany za falsetowym filtrem Judge w finale „Cro-Magnon Man”. Czyż nie brzmi to jak całkiem niezła literatura?
Lecz cóż z treści, kiedy osnuta zasłoną przerośniętych ambicji staje się stłumiona. Trudno było wcześniej podejrzewać Squid o taką woltę, a jednak zespół zdaje się z pełną powagą przeżywać męczące, bombastyczne progrockowe wzloty, takie jak w baśniowym „Well Met (Fingers Through the Fence)”. Żywioł ustępuje wycyzelowanej elegancji, gdy nieznośnie klasycyzujące skrzypce przytępiają zwichrowany funkowy groove („Showtime!”) – jeden z niewielu silnych flashbacków z „Bright Green Field”. Znikają motoryczne struktury, w bliżej nieokreślonym kierunku płynie wirtuozowska, podszyta folkowym smęceniem apokaliptyczna kameralistyka w wydaniu soft. Squid znajduje dla niej prosty kontrast w postaci mnóstwa irytujących syntezatorowych melodyjek, zdradzających kolejny pusty nostalgiczny zwrot ku retrofuturystycznym brzmieniom gier wideo z lat 90. Transmisja dawnej wybuchowej energii wydaje się w tym aranżacyjnym lenistwie zupełnie zaburzona, jeśli nie całkowicie nieobecna. Tak jakby Squid ulepił sterylną, chimeryczną masę z tego, co uchodziłoby (naiwnie zresztą) za eksperyment w przypadku Radiohead, oraz z tego, co w repertuarze Black Country, New Road uznajemy za przesłodzony barokowy pop.
„Cowards” oferuje pozorną wielowarstwowość, lecz próby zgłębienia tego bałaganu przynoszą fatalne wnioski. Za nieuporządkowanym nadmiarem tropów przeważnie nie kryje się nic, co uzasadniałoby ich obecność. Chłopaki z Brighton mieszają tu chyba tylko dlatego, że mogą. Ten sprytny eklektyzm wyczerpał się jednak i spotkał w końcu ze ścianą. Brawurowo zaadaptowane przed laty echa przeszłości i ciężka atmosfera egzystencjalnego dramatu kryją się tu gdzieniegdzie pod powierzchnią, dając nadzieję, że „Cowards” nie jest ostatecznie wyrachowanym gestem. Utrata własnego głosu przez Squid rozczarowuje, gdyż skład brzmi teraz niczym swój nieudolny tribute band. W gorszym razie natomiast – jak kolejna po Fontaines D.C., Shame i Idles obiecująca, choć rozmiękczona kapela z Zachodu, nęcąca niezbyt wymagających konsumentów buntu atrakcyjną, ale zużytą alternatywną etykietką. Brexitcore wypala się szybko, czas więc chyba znów skierować słuch ku głębszemu podziemiu.