Nr 13/2025 Na dłużej

Klasyk czy ciekawostka?

Łukasz Konatowicz
Muzyka

W czerwcu minęło 40 lat od premiery „Steve McQueen” Prefab Sprout. Dzięki cudownemu zbiegowi okoliczności album ukazał się dokładnie tego samego dnia (10 czerwca), co opisywany niedawno na tych łamach „Cupid & Psyche 85” Scritti Politti. Obydwie płyty stanowią filary sophisti-popu, podgatunku muzyki rozrywkowej z lat 80. cechującego się (jak wskazuje nazwa) szczególnym wyrafinowaniem. Na obydwu krążkach twórcom bardzo konceptualnych i często skomplikowanych piosenek udało się osiągnąć przystępny, przebojowy efekt. Oba są dziełami niezwykle zdolnych Brytyjczyków obdarzonych pięknymi głosami, którzy uwierzyli, że mogą się ścigać z Michaelem Jacksonem, i przy okazji nagrali kilka najpiękniejszych popowych numerów w historii.

Sophistipopowa łatka pozwala wpisać Prefab Sprout w ramy szerszego zjawiska, ale przez długi czas zespół wydawał się nie pasować nigdzie. Bracia McAloon – autor piosenek, wokalista i gitarzysta Paddy (starszy) oraz basista Martin (młodszy) – założyli grupę wraz z mieszkającym po sąsiedzku perkusistą Michaelem Salmonem we wsi Witton Gilbert (hrabstwo Durham w północno-wschodniej Anglii) w latach 70. Grali próby w budynku stacji benzynowej ojca McAloonów, a Paddy napisane piosenki (podobno tworzył jedną za drugą) miał trzymać w pudełkach pod łóżkiem.

Kiedy trio nabrało rozpędu, w Wielkiej Brytanii eksplodował punk rock, który nie zrobił jednak na Paddym McAloonie wrażenia. „W 1977 roku słuchaliśmy raczej Hall & Oates, »Heroes« Bowiego i »Aja« Steely Dan” – powiedział dziennikarce Amy McGrath w latach 90. McAloona fascynowało piosenkowe wyrafinowanie i kompozytorski warsztat. Był pilnym studentem Paula McCartney’a i Briana Wilsona, ale także Burta Bacharacha, Jimmy’ego Webba czy kompozytora i autora tekstów musicali Stephena Sondheima. Piosenki, już nie tylko trzymane pod łóżkiem, ale też coraz częściej grywane na koncertach, pęczniały od nawiązań do amerykańskiej tradycji – country, R&B, Broadwayu.

Ludzie teraz wrzucają zespoły z lat 80. do jednego worka. Stawiają nas w jednym szeregu z Aztec Camera, Orange Juice i The Smiths. Jedyne podobieństwa między nami i nimi to gitary i kraciaste koszule. A gitary były podobne, bo nie mieliśmy pieniędzy

– powiedział Martin w rozmowie z magazynem „Record Collector” w 2007 roku.

Jednak surowość i nerwowa energia punka musiały wpłynąć na wczesną, trzyosobową wersję Prefab Sprout. „Wydaje mi się, że brzmieliśmy wtedy jak połączenie The Clash i Steely Dan” – stwierdził frontman zespołu w rozmowie z japońskim magazynem „Crossbeat”. Owocem tego okresu było nagranie wydanego własnym sumptem w 1982 roku singla „Lions in My Own Garden (Exit Someone)”, który wzbudził zainteresowanie niezależnej wytwórni płytowej Kitchenware. Następnie sprawy potoczyły się szybko, ale dość niecodziennie. Na kolejnym singlu, „The Devil Has All The Best Tunes”, słychać już charakterystyczną wokalistkę Wendy Smith, obecną w najbardziej znanym obliczu grupy. Wydana w 1984 roku płyta „Swoon” została nagrana szybko i tanio, a Kitchenware udało się podpisać umowę o dystrybucji z dużą wytwórnią CBS. To zdumiewające nie ze względu na skalę przedsięwzięcia, ale jego charakter: pierwsze długogrające wydawnictwo Prefab Sprout było wprost przedziwne.

Zespół zmęczony ogrywanym już przez kilka lat materiałem postanowił nie nagrywać swoich sprawdzonych piosenek. Paddy McAloon napisał nowe numery, w każdym popisując się muzyczną i tekstową erudycją. Janglepopowe brzmienie wspomnianych Aztec Camera, Orange Juice i The Smiths łączy się tutaj z awersją do kompozycyjnych schematów godną Captaina Beefhearta (w nawiązaniu do którego zespół roboczo nazywał album „Sprout Mask Replica”). Słuchając tak ekscentrycznych momentów, jak odwołujące się do „Mocy i chwały” Grahama Greena „Don’t Sing”, można zacząć się zastanawiać, do kogo ta muzyka w zasadzie miała trafić.

Odpowiedź jest oczywista: do muzycznych freaków. Jednym z nich był Thomas Dolby, wtedy autor dwóch, znakomitych zresztą, albumów („The Golden Age of Wireless” i „The Flat Earth”). Połączył na nich na wskroś nowoczesny syntezatorowy pop z artrockową wrażliwością. Z komercyjnego punktu widzenia Dolby to przede wszystkim twórca przeboju „She Blinded Me With Science”, ale dla historii Prefab Sprout ważniejsze jest, że był to aspirujący producent. Dolby usłyszał „Don’t Sing”, występując w audycji radiowej, i był pod dużym wrażeniem.

Nasze style bardzo się od siebie różniły, ale mieliśmy wiele wspólnego. I Sprouts, i ja mieliśmy na koncie nagrania, które unikały ówczesnych popowych klisz i były trochę bardziej wymagające intelektualnie i emocjonalnie. Czułem, że potrzebowali kogoś, kto przefiltruje tę ich obfitość pomysłów i sprawi, że muzyka stanie się trochę przystępniejsza bez utraty głębi

– powiedział później „Record Collectorowi”. Tak się złożyło, że zostało mu dane spełnienie dokładnie takiej roli.

Prefab Sprout, już w składzie z nowym i niezwykle sprawnym perkusistą Neilem Contim (pierwszy opuścił grupę przed rozpoczęciem prac nad debiutanckim albumem), zdążyli zacząć studyjną pracę nad kolejnymi utworami jeszcze w 1984 roku. Sesje z Philem Thornalleyem (wyprodukował „Pornography” The Cure, a przez moment był też basistą tego zespołu) zaowocowały singlem „When Love Breaks Down”, ale grupa nie dogadywała się dobrze z producentem. Niedługo później zaproszony przez wytwórnię Dolby znalazł się w niewielkiej sypialni Paddy’ego, gdzie starszy McAloon zaprezentował około czterdziestu ze wszystkich piosenek, których teksty trzymał pod łóżkiem. Dolby nagrał na magnetofonie te, które mu się szczególnie podobały, a następnie wybrał spośród nich te, które miały się znaleźć na drugim albumie zespołu.

Jak się okazało, dużą część z wyselekcjonowanych przez producenta utworów stanowiły te starsze (niektóre Paddy napisał, kiedy miał 19 lat). Do nich zalicza się otwierający album „Faron Young”. Oparta w dużej mierze na prostym gitarowym riffie piosenka poniekąd odstaje od bardziej wyrafinowanej reszty, ale prezentuje jeden ze szczególnie charakterystycznych elementów twórczości geniusza z hrabstwa Durham – nawiązanie do amerykańskiej tradycji zarówno w warstwie muzycznej, jak i tekstowej. To utwór z elementami stylizacji na country, która zarazem jest opowieścią o country z perspektywy kogoś, kto nie znosi tego gatunku. Dowodzi ona ogromnego wkładu Dolby’ego, który wprowadził brytyjski kwartet w świat „ejtisowej” produkcji deluxe, dając mu brzmieniową oprawę bliską przepychowi „Thrillera” czy „Purple Rain”. Dolby zrobił z „Faron Young” (i całej reszty albumu) minisłuchowisko – osiągnął to poprzez dodanie takich ozdobników, jak riffy banjo zagrane tak naprawdę na samplero-syntezatorze Fairlight CMI (szczyt ówczesnej technologii studyjnej używany m.in. przez Kate Bush i Petera Gabriela). Pracując w tym otoczeniu, wokalista Prefab Sprout wreszcie w pełni odnalazł swój piękny, charakterystyczny głos – w krzykach, szeptach i bardzo ładnym, zwiewnym refrenie. To wszystko wciąż tylko preludium dla nadchodzącej sekwencji wybitnych momentów popu.

Kolejnym „starociem” wydobytym przez Dolby’ego był „Bonny”, którego naiwno-garażowe nagranie można znaleźć na YouTubie. Wersja albumowa, w której piękna, słodko-gorzka melodia dzięki rozbudowanej aranżacji i wyszlifowanej produkcji może w pełni rozkwitnąć, poraża perfekcją. W brawurowy sposób wyważono tu proporcje – bardzo „rockowa” bezpośrednia emocjonalność koegzystuje ze studyjnymi zabiegami, które pozwalają z każdym odsłuchem odkrywać kolejne drobiazgi. To utwór, który częstokroć zmieniał słuchaczy w fanów.

W podobnie egzaltowanym stylu mógłbym się rozpisywać o kolejnych utworach na trackliście. „Appetite”, jedna z „nowszych” piosenek, opowiada historię kobiety porzuconej przez kochanka, która zostaje samotną matką („chciałaby go nazwać smutek / ale to nie imię dla chłopca”). Muzyka tego idealnego popowego singla odwraca uwagę od smutnej historii i popycha myśli słuchacza w stronę jakiejś arkadyjskiej sielanki – robi to dzięki kaskadom syntezatorów i odrealnionym chórkom Wendy Smith, której głos Dolby wysamplował, żeby później odgrywać frazy na klawiszach Fairlighta. Następnie zaczyna się delikatnie poprawione przez nowego producenta singlowe „When Love Breaks Down”, w którym Paddy McAloon objawia się jako jeden z wielkich twórców ballad. „Goodbye Lucille #1” (wydane na singlu jako „Johnny Johnny”) i „Hallelujah” to dwa kolejne przykłady emocjonalnych perełek – pierwszy eksploduje w wokalnych emocjach (falset niczym u Little Richarda albo Prince’a) i gitarowych fajerwerkach, drugi jest niezmiennie elegancki i stonowany (wymieniony w tekście George Gershwin naprowadza na właściwy trop).

Pierwszej połowy „Steve’a McQueena” słucha się jak składanki „The Best of” – w jej świetle zawartość strony B winyla może z początku rozczarowywać. Ale w dużej mierze przynosi ona kolejne wspaniałe piosenki, w przypadku których potrzeba dłuższego czasu, by się rozsmakować, takie jak choćby jazzująco-yachtrockowe „Moving the River”, zmieniające się jak w kalejdoskopie „Horsin’ Around” i epicka, senna ballada „Desire As”. Każda z nich z osobna stanowi wystarczający argument dla ostatecznego określenia płyty wybitną.

„Nie wyobrażam sobie, że ukaże się w tym roku, a nawet w tej dekadzie, lepsza popowa płyta” – pisał w „Melody Makerze” z czerwca 1985 roku rozentuzjazmowany Ian Pye. „»McQueen« to wielkie osiągnięcie i śmiało może się równać z takimi eklektycznymi perłami, jak »Revolver« The Beatles, »Notorious Byrd Brothers« The Byrds i »Pet Sounds« The Beach Boys”. Zachwyt krytyków i publiczności nie był jednak aż tak zauważalny, żeby „Steve McQueen” z miejsca trafił do kanonu muzyki rozrywkowej. Przez lata o albumie pisano raczej tak, jak zrobił to Jason Ankeny z serwisu AllMusic – „pomniejszy klasyk”. Była to „ciekawostka dla koneserów lat 80”. Jednak wraz z upływem czasu waga tego albumu, a także kilku kolejnych płyt Prefab Sprout (takich jak „From Langley Park to Memphis” i „Jordan: The Comeback” – również w całości wyprodukowana przez Dolby’ego) rośnie. Z połączenia mocy utalentowanego kompozytora piosenek rozmiłowanego w klasycystycznych stylizacjach oraz opętanego nowoczesną technologią producenta narodziła się specyficzna nowa jakość. Dawała odpowiedź na pytanie, którego nikt pewnie nie zadawał: czy istnieje płyta zdolna pogodzić fanów The Smiths i Sade?

W tekstach i kompozycjach McAloona odnajduję jednak przede wszystkim coś uniwersalnego, co wychodzi poza konkretny moment w muzyce: niezwykłą wrażliwość, która sprawdziłaby się w każdej epoce. Ale takich „uniwersalności” było w historii muzyki wiele. Sukces Prefab Sprout zapewniła raczej cecha specyficzna: prowincjonalna melancholia chłopaka, który marząc o zmienieniu historii popu, pisał piosenki w swojej sypialni na wsi.