Zaczyna się od pewnej fantazji: siedmioro przyjaciół powtarza sobie, że gdy ich dzieci się usamodzielnią, a oni sami przejdą na emeryturę, zamieszkają razem. W ten sposób będą mogli uniknąć – doświadczanego przez wiele starszych osób – dojmującego poczucia samotności, a także wspierać się w ciężkich chwilach czy w obliczu nadchodzących chorób. Podobne marzenie pojawiało się pewnie w niejednej głowie: sama również żartobliwie składałam tego typu propozycje przyjaciołom – szczególnie tym bezdzietnym i niepewnym własnego bezpieczeństwa finansowego na emeryturze.
Michał Buszewicz – nowy dyrektor artystyczny Teatru Współczesnego w Szczecinie – postanowił przetestować tę znaną ideę w autorskim spektaklu „Dom niespokojnej starości”. Początkowo przedstawienie przypomina ciepły, pogodny film familijny, lecz z czasem wszystko zaczyna się komplikować. Reżyser stopniowo ukazuje mniej wygodne aspekty starzenia się, konfrontując postaci i widzów z tematami chorób, pożegnań i śmierci. Rezultat jest poruszający, a spektakl – dzięki wykorzystaniu wyrazistych środków teatralnych – angażuje publiczność, skłaniając ją do nie zawsze przyjemnych, ale ważnych refleksji.
Helena (Beata Zygarlicka) postanawia wziąć sprawy we własne ręce. Od pięciu lat jest wdową, a jej córka (Magdalena Wrani-Stachowska) prowadzi już własne życie. Kobieta ma jednak grono bliskich przyjaciół, wpada więc na pomysł, by zaprosić ich, by zamieszkali w jej domu. Chce stworzyć przestrzeń dla seniorów, którzy wspierają się nawzajem i dotrzymują sobie towarzystwa. W notatniku zapisuje nazwiska tych, z którymi chciałaby spędzić resztę życia. I choć otoczenie, a w szczególności nielubiany przez nią zięć (Maciej Litkowski), reaguje na ten plan zaskoczeniem i niedowierzaniem, szybko udaje jej się zebrać sześcioro lokatorów, którzy wkrótce się do niej wprowadzą.
Scenografia stworzona według projektu Michała Dobruckiego wyznacza przestrzeń domu, w którego wnętrzu toczy się większość akcji spektaklu. Na środku sceny stoi kanapa, a na podłodze leży wykładzina dywanowa. Z tyłu na sztankietach podwieszone są kawałki przewiewnego materiału. Na początku spektaklu znajduje się on wysoko ponad sceną, lecz kiedy plan Heleny zaczyna się krystalizować, materiał zostaje opuszczony, wyznaczając ściany kolejnych pokoi i tworząc w ten sposób przestrzeń domu. Nadruki na białych, prześwitujących płachtach ukazują zegary, lampy i obrazy. Umieszczone jedna za drugą przydają przestrzeni scenicznej wrażenia głębi. Z boku piętrzy się stos poduszek, kołder i innych materiałów o bliżej nieokreślonym kształcie. Taka scenografia nadaje scenicznemu mieszkaniu oniryczny, nierzeczywisty charakter, podważając prosty realizm.
Podobny do wspomnianego wcześniej materiał znajdujący się po lewej stronie sceny wykorzystywany jest jako ekran. Od czasu do czasu wyświetlane są na nim nagrania przedstawiające szczecińskich seniorów z grupy eksperckiej, którzy komentują widzianą na scenie akcje. Każdemu z bohaterów towarzyszy osoba obserwująca ich poczynania z ekranu. Osoby na wideo przyjmują funkcje narratorów: dopowiadają akcję przedstawienia, przywołując własne doświadczenia, komentują działania postaci, zastanawiają się nad ich emocjami i próbują określić ich myśli i motywacje. Te komentarze są bardzo ciekawe – zderzają sceniczną fikcję z jej rzeczywistymi odbiorcami i uzupełniają akcję spektaklu. Są lekkie i zabawne, ale też mądre. Seniorzy pełnią tu funkcję metateatralnych pośredników między sceną a widownią: mają dostęp do procesu powstawania spektaklu, a jednocześnie wypowiadają opinię na temat konkretnych zdarzeń z perspektywy ich obserwatorów.
Jak już wspomniałam wyżej, w trakcie pracy nad scenariuszem spektaklu jego narratorzy i narratorki współpracowali z zespołem twórczyń i twórców jako grupa ekspercka. Praktyka taka wpisuje się w nową tradycję Teatru Współczesnego w Szczecinie, którą zapoczątkował poprzedni dyrektor artystyczny tej sceny, Jakub Skrzywanek. W tworzonych przez niego spektaklach także brały udział osoby eksperckie: w „Spartakusie. Miłości w czasach zarazy” były to między innymi osoby LGBTQ+, kobiety z koła gospodyń wiejskich, lekarze i pracowniczki ochrony zdrowia, zaś w przygotowaniach „Snu nocy letniej” (wyreżyserowanego wspólnie z Justyną Sobczyk) oraz samym spektaklu udział brały osoby z niepełnosprawnością i ich opiekunowie. Z kolei w realizacji „Edukacji seksualnej” – pierwszego spektaklu Buszewicza w Teatrze Współczesnym – uczestniczyły ekspercka rada młodzieżowa oraz seksuolożki. Kontynuacja tej praktyki wydaje się istotna w kontekście zmian kadrowych w szczecińskim teatrze. „Dom niespokojnej starości” to spektakl otwierający pierwszą kadencję Buszewicza, który objął stanowisko po odejściu Skrzywanka (który z kolei pełni teraz funkcję dyrektorską w Narodowym Starym Teatrze w Krakowie).
Dystans, poczucie humoru i bogactwo wyobraźni łączą najnowszy spektakl Buszewicza z wyreżyserowaną przez niego wcześniej „Edukacją seksualną”, której jedna scena została niemal dosłownie przeniesiona do najnowszej produkcji. W kulminacyjnej scenie wątku rozgrywającego się pomiędzy dwójką stopniowo zakochujących się w sobie lokatorów domu – Marylą (Anna Januszewska) i Julkiem (Jacek Piątkowski) – z czułością pytają się nawzajem: „Czy to byłoby okej, gdybym dotknął twojego ucha? A gdybym masował twoje stopy?”. Scena ta, choć zabawna i czuła, traci na atrakcyjności przez zbyt dosłowne odwołania do wcześniejszego spektaklu.
„Dom niespokojnej starości” przypomina również „Śmieszy cię to?” z Teatru Nowego w Łodzi, gdzie Buszewicz opowiadał historię skłóconej rodziny, która wskutek serii nieporozumień spotyka się w tym samym pokoju hotelowym. Tamten spektakl zaczynał się jak klasyczna farsa, by stopniowo pękać, stając się poważniejszym komentarzem odnoszącym się do relacji rodzinnych. Podczas gdy w Łodzi nie wszystko się udało, w Szczecińskim przedstawieniu podobny pomysł, polegający na stopniowym wychodzeniu z narzuconej na początku, mocnej konwencji, działa znakomicie. Początkowe wrażenie, że mamy do czynienia z ciepłą, uroczą opowieścią, jest konsekwentnie rozbrajane przez kolejne, coraz poważniejsze pytania. Sielanka przestaje być niewinna, kiedy okazuje się, że wyzwania, które łączą się ze wspólnym mieszkaniem, nie polegają tylko na konieczności pogodzenia się z cudzymi dziwactwami, ale wymagają także gotowości do żegnania się z kolejnymi domownikami. Najpierw umiera właścicielka domu, Helena. Potem Wanda (Grażyna Madej), która chwilę wcześniej w mocnym monologu mówiła o tym, że decyzje podejmowane na starość często mają wymiar ostateczny. Wybór osób, z którymi mieszka się w pewnym wieku, jest jednocześnie wyborem tych, wśród których się umrze. Wanda wspomina też o spełnianiu wybranych marzeń. Skoro sama chciałaby uczestniczyć w wielkiej imprezie, rozkręca ją na scenie.
Buszewicz świetnie operuje teatralnym skrótem i metaforą. Śmierć postaci sygnalizuje dźwięk budzika – umierająca postać bierze go wówczas w ręce i schodzi ze sceny, podczas gdy inne osoby wykonują prosty, symboliczny układ ruchowy, w którym są gesty przesyłania pocałunków, machania na pożegnanie czy ocierania łez (choreografia: Katarzyna Sikora). Efekt jest niezwykle poruszający.
W trakcie trwania przedstawienia każda z postaci ma czas, w którym koncentruje na sobie uwagę publiczności – dzięki temu widzowie mogą ją lepiej poznać, zanim będą musieli się z nią rozstać. Wśród wielu ciekawych i mądrych sekwencji, świetnie odgrywanych przez aktorki i aktorów szczecińskiego teatru, jest scena medytacji, w której Felicja (Ewa Sobiech) każe pozostałym lokatorom domu skoncentrować się na jedzeniu paluszka – najpierw jego połowy, potem ćwierci, następnie 1/16 – podkreślając, że nawet najmniejszy fragment może smakować dobrze, a jego spokojne spożywanie może przynieść radość. To metafora odnosząca się do ostatnich lat życia mieszkańców domu.
Buszewicz podjął artystyczne ryzyko, które sprawiło, że „Dom niespokojnej starości” ma duże szanse, by stać się jednym z najciekawszych spektakli tego sezonu, chociaż nie wszystko działa tu idealnie. Autor często eksperymentuje – przełamuje formę i bawi się rytmem spektaklu, czasem go przyspieszając, a czasem spowalniając – nie zawsze korzystając z najlepszych (na pierwszy rzut oka) rozwiązań. Najsłabszym elementem wydaje się scena teatru w teatrze, kiedy lokatorzy przygotowują spektakl o grupie seniorów wspólnie mieszkających pod jednym dachem, a zatem, poniekąd, o sobie samych. Przedstawienie celowo prowadzone jest jako kiczowate i nieudane, jednak w odbiorze scena ta dłuży się, a także niepotrzebnie infantylizuje bohaterów i ostatecznie niewiele wnosi.
Pośród wielu bardzo dobrze pomyślanych i zrealizowanych scen spektaklu najmocniejsze i najbardziej poruszające są te, które go zamykają. Ich sekwencja zaczyna się od monologu Julka, który wspomina ostatnie zjedzone w życiu jajko na miękko – jego smak, teksturę. Mówi, że gdyby wiedział, że je to proste danie po raz ostatni, bardziej by je celebrował i poświęcił mu więcej uwagi. Wzrusza tu zderzenie prozaicznej czynności z refleksją o przemijaniu i znaczeniu drobnych momentów. Po jego śmierci przychodzi kolej na Ruperta (Robert Gondek), który marzy, by jeszcze raz zobaczyć statek wpływający do portu. Pielęgniarz zabiera go na ostatnią wyprawę, podczas której bohater przypadkiem słyszy fragment piosenki ze swojej młodości, o której nie pamiętał od lat.
Właśnie wtedy na wszystkich ścianach sceny zaczyna się projekcja czarno-białego nagrania. Widzimy na nim Chór Collegium Maiorum ZUT pod dyrekcją Szymona Wyrzykowskiego, śpiewający przypomnianą sobie przez Ruperta piosenkę Britney Spears: „My loneliness is killing me / I must confess I still believe…”. Wcześniej wzruszała mnie historia bohaterów na scenie, ukazująca pokolenie moich dziadków czy rodziców i proces ich odchodzenia. W tym momencie wzrusza mnie, że ta historia okazuje się również o mnie – o pokoleniu moich rówieśników i trochę starszego Buszewicza. O tych, którzy dorastali, oglądając Britney w skąpym szkolnym mundurku, biegającą po korytarzach amerykańskiego liceum. To odwrócenie perspektywy konfrontuje mnie z własną śmiertelnością i wywołuje łzy; sprawia, że w teatrze przeżywam prawdziwe emocje. Wtedy zaczynają się brawa, a światła na widowni zapalają się, odsłaniając mnie w bardzo intymnym momencie.
Najnowszy spektakl Buszewicza uważam za wyjątkowy – wzruszający, mądry i czuły. Potwierdza, że w Teatrze Współczesnym w Szczecinie reżyser i dramaturg czuje się bardzo dobrze. Jeśli traktować produkcję otwierającą kadencję nowego dyrektora jako wróżbę, to „Dom niespokojnej starości” zapowiada bardzo obiecującą przyszłość.