Nr 21/2021 Na moment

Rozmowa z Jakubem Skrzywankiem, reżyserem teatralnym, członkiem zarządu Polskiej Gildii Reżyserów i Reżyserek Teatralnych, kuratorem programowym Teatru Współczesnego w Szczecinie, a od stycznia 2022 roku mającym objąć stanowisko dyrektora artystycznego tej sceny. W lutym 2022 roku w Teatrze Polskim w Poznaniu zaplanowana została premiera reżyserowanego przez niego spektaklu pod tytułem „Śmierć Jana Pawła II”.

 

Marek S. Bochniarz: W Teatrze Polskim w Poznaniu rozpoczął Pan w drugiej połowie listopada próby do spektaklu „Śmierć Jana Pawła II”. Dlaczego ten temat? Wydaje się straszny, wręcz upiorny. Gdy wpisałem w wyszukiwarkę Google „Jakub Skrzywanek Śmierć Jana Pawła II”, to zamiast zapowiedzi tego spektaklu wyświetliły mi się linki do pełnych patosu artykułów o rozważaniach na temat śmierci Wojtyły typu „Śmierć Papieża Jana Pawła II: Emocje, uczucia. Osobiste refleksje Metteo Fariny”.

Jakub Skrzywanek: I to jest chyba poniekąd bardzo dobra odpowiedź. Umieranie Jana Pawła II było jednym z najważniejszych przeżyć mojej – i nie tylko mojej – generacji. Wraz z World Trade Center, katastrofą smoleńską, pierwszymi tygodniami lockdownu spowodowanego pandemią covidu w Polsce należy do węzłowych sytuacji, z którymi się społecznie mierzyliśmy i konfrontowaliśmy. Profesor Dariusz Kosiński dobrze opisał to zjawisko w kontekście katastrofy smoleńskiej. Zacząłem zastanawiać się, dlaczego o tym bardzo specyficznym rodzaju spektaklu, jakim było umieranie Jana Pawła II, nie opowiedzieć w teatrze.

Pamiętam, jak w szkole namaszczono nas społecznie, mówiąc, że odtąd będziemy „pokoleniem JP2”. Co z tego rozpoznania wynika dzisiaj? Mam mocno zapisane w głowie obrazy tamtego czasu. Pochodzę z rodziny bardzo wierzącej i nie ukrywam, że był to moment, gdy nie tylko mój dom, w którym wychowywałem się jako nastolatek, ale i my jako społeczeństwo, ulegliśmy pewnemu spektaklowi, daliśmy się porwać określonym emocjom. Bardzo mnie interesuje, dlaczego tak się stało.

Przygotowując się do spektaklu, scenografka Agata Skwarczyńska przeczytała socjologiczną tezę, że podczas zamachu na Kennedy’ego pierwszy raz na żywo, globalnie zmierzyliśmy się ze śmiercią – społecznie i kulturowo. Wszyscy wtedy na własne oczy zobaczyliśmy kulę przeszywającą czaszkę prezydenta Stanów Zjednoczonych. Równie fundamentalnym krokiem było rejestrowanie ostatnich tygodni życia Karola Wojtyły. To był moment, w którym wszyscy zostaliśmy dopuszczeni do bardzo intymnego, prywatnego procesu. Zastanawiam się, co nam z tego zostało. W mojej głowie z tamtego czasu pozostał obraz cierpiącego człowieka z widoczną rurką od tracheotomii. Próbowano wówczas zbudować przed nami fasadę symboliki, Jana Pawła II porównywano do cierpiącego Chrystusa. Wokół dokonującego się wtedy procesu umierania stworzono różnego rodzaju mity i legendy. Mam poczucie, że równocześnie pozbawiano tę historię podmiotowości, która bardzo mocno przynależy śmierci, odcinając ją od fizjologiczno-biologicznego przeżycia. Po pierwszych dniach prób do przygotowywanego spektaklu mam też refleksję, że proces budowania mitu, symbolu znieczula nas społecznie. Gdy zaczynamy widzieć w kimś świętego, to przestajemy zwracać uwagę na to, jak bardzo cierpi on jako człowiek. Być może terapia, którą powinniśmy mu zaproponować, powinna być inna – a na pewno nie eksponowana, wystawiana w taki sposób na widok publiczny. Tak samo dzieje się, kiedy kogoś nazwiemy uchodźcą – wtedy też znieczulamy się na jego cierpienie.

Taką właśnie refleksję chcę podjąć w tym spektaklu. Czas jego wystawienia nie jest przypadkowy. Znajdujemy się w momencie historycznym, gdy nadmiarowa liczba zgonów jest największa od czasów II wojny światowej. W ciągu ostatnich dwóch lat straciłem naprawdę wiele osób spośród moich bliskich – nie tylko z powodu covidu, ale też innych chorób, w tym depresji. To także choroba, która obecnie zabija wielu ludzi. Uznałem więc, że skoro zostaliśmy tak mocno społecznie doświadczeni przez śmierć i chorobę, to może warto na nowo, z pomocą teatru, przyjrzeć się temu – w historii dotychczas najbardziej udokumentowanemu – procesowi umierania i cierpienia, jaki przeżyliśmy społecznie. Zastanawiam się, jak możemy to przenieść na nasze indywidualne doświadczenia, z którymi mierzyliśmy się ostatnio.

 

Podejrzewałem, że zajął się Pan tym tematem również dlatego, że gdy zaczęto mówić o Karolu Wojtyle w świetle skandali pedofilskich w kościele katolickim, po raz pierwszy tak mocno naruszono jego pomnikowy wizerunek, co w efekcie przywróciło mu choć trochę człowieczeństwa. Bo o ile ta sprawa podzieliła Polaków, o tyle przy okazji zniknął postumentowy, fikcyjny twór JP2 i pojawił się zamiast niego człowiek, który taki święty wcale nie był.

Ciekawą tezę postawił Paweł Dobrowolski – katolicki publicysta, szef festiwalu Nowe Epifanie i pracownik Centrum Myśli Jana Pawła II, który współpracuje ze mną przy tym spektaklu. Powiedział, że społecznie jako Polacy nigdy nie zaakceptowaliśmy faktu, że Jan Paweł II umarł. Po prostu nie dopuściliśmy do siebie tej myśli. Nie przepracowaliśmy więc żałoby i nie zaakceptowaliśmy tego faktu. Widać to choćby w tym, jakie pomniki mu do tej pory stawiamy. Jest na nich zwykle młody i pełen wigoru.

W spektaklu chodzi właśnie o to, aby oddać człowieczeństwo tej postaci. Nie chcę jednak podejmować problemu pedofilii. Myślę, że zarówno polski teatr, jak i ja sam, już wystarczająco wypowiedzieliśmy się na ten temat. Uważam, że teraz powinny się zająć tym raczej organy ścigania. To w gruncie rzeczy bardzo prosta kwestia, mam nadzieję, że wreszcie doczekamy się procesów; takich samych, z jakimi mamy do czynienia w USA czy Francji.

 

Zastanawiam się, jak Pana spektakle sytuują się wobec wydarzeń, które mają miejsce w Polsce. Gdy ukazało się nowe, krytyczne wydanie „Mein Kampf”, przypomniałem sobie początek Pana przedstawienia, w którym aktorzy bardzo szyderczo – za pomocą „mówiących pośladków” – przeczytali pełen hipokryzji wstęp wydawcy do pierwszego polskiego przekładu tej książki (stanowiącego podstawę jej niesławnego, pirackiego wydania nieuwzględniającego praw autorskich, które ukazało się w Poznaniu). Okazało się, że wydanie krytyczne stało się olbrzymim hitem sprzedażowym w Polsce – na tyle wielkim, że natychmiast sprzedał się pierwszy nakład i zrobiono dodruk. Spodziewał się Pan tak dużego zainteresowania Polaków słowami Adolfa Hitlera?

Gdy pracowaliśmy nad spektaklem „Mein Kampf”, skontaktowałem się z profesorem Eugeniuszem Cezarym Królem, autorem wspomnianego tłumaczenia krytycznego. Spotkaliśmy się i przeprowadziliśmy bardzo ciekawą rozmowę. Padł również pomysł, aby zrobić spektakl właśnie na podstawie jego tłumaczenia, ale nie zgodziło się na to Wydawnictwo Bellona. Cieszę się, że ta publikacja powstała. Mitem jest, jakoby nie sięgano do tej książki i była ona zakazana. Wystarczy przecież wpisać w wyszukiwarkę Google „Mein Kampf Adolf Hitler” i w kilka sekund pojawia się kilkaset możliwości ściągnięcia tego tekstu. Jednak zawsze są to wydania pirackie, niesprawdzone i pozbawione krytycznego komentarza, co stanowi spory problem.

Nie sprawdziła się idea, by zamieść „Mein Kampf” Adolfa Hitlera pod dywan. Gdyby to się udało, to nie mielibyśmy w Polsce do czynienia z problemem organizacji faszyzujących, czy skrajnie prawicowych. Po wydarzeniach z 11 listopada tego roku – w Warszawie i Kaliszu – widzimy, że to naprawdę ogromny problem. Choć cieszy mnie, że powstało krytyczne wydanie tej książki, to mam jednak problem z tym, jakie mechanizmy zostały przy tej okazji utrwalone. Wydaje mi się, że można już było sobie oszczędzić tytułu pisanego gotycką czcionką i innych tego typu zabiegów, bo nie o to w tym chodzi. Od początku jednak czułem, że pan profesor i wydawnictwo zupełnie inaczej myślą o funkcji społecznej rozmowy czy tym, dlaczego powinno się dyskutować o „Mein Kampf” i jakich narzędzi używać w tej dyskusji. Każdy ma jednak prawo do własnej wizji. Myśmy swoją przedstawili w spektaklu.

Przy tej okazji muszę się podzielić przerażająco przygnębiającą konstatacją związaną z tym przedstawieniem. W tym roku wznowiliśmy je 12 listopada. Przy oglądaniu tego spektaklu rano na próbie wznowieniowej towarzyszył mi porażający smutek i poczucie, że przegraliśmy to wszystko, o co walczyliśmy w 2019 roku. Dzień wcześniej, 11 listopada, kilkadziesiąt tysięcy ludzi triumfalnie przeszło przez Warszawę w pochodzie o znamionach stricte faszyzujących, z oficjalnym wparciem i mecenatem państwa. Poczucie porażki było dojmujące.

Gdy wieczorem przyszli do teatru widzowie, nagle „Mein Kampf” stał się zupełnie czymś innym. Był to najlepszy i najbardziej przejmujący set tego spektaklu – a było ich dotychczas kilkanaście. Zagraliśmy tę produkcję już kilkadziesiąt razy i nadal jest ona bardzo ważna – nie tylko dla nas. Po spektaklach granych od 12.11 widzowie nie pozwalali wyjść aktorom ze sceny, owacje trwały po kilka minut. Było w tym coś niesamowitego. Czujemy, że nadal jesteśmy w grupie, która zabiera głos w bardzo istotnej sprawie, mówiąc „nie zgadzam się”. Miało to w sobie coś ze wspólnotowego manifestu sprzeciwu wobec tego, jak wygląda nasza polska rzeczywistość. Było to dla mnie bardzo ważne i cieszę się, że ten spektakl jest nadal grany. Niedawno rozpoczęliśmy tournée europejskie, a nasze przedstawienie również za granicą odnosi ogromne sukcesy.

fot. Natalia Lange

Jaką ma Pan ogólną koncepcję tworzenia spektakli politycznych? Co jest dla Pana ważne i jakie ma Pan założenia?

Myślę, że poniekąd zajmowanie się takimi spektaklami wynika z moich korzeni i tego, z jakiego wywodzę się domu. Dorastałem w przestrzeni aktywistycznej, społecznej i pedagogicznej, bo moi rodzice są z wykształcenia nauczycielami. Stąd ważne było dla mnie to, aby szukać społecznej, a być może nawet i artywistycznej funkcji teatru. Wychodzi on od rzeczywistości, z którą się mocno borykam. Gdy zaczynałem pracę nad „Cynkowymi chłopcami”, moim debiutanckim spektaklem w Teatrze Dramatycznym w Wałbrzychu, Piotr Rybak z Jackiem Międlarem spalili kukłę Żyda na wrocławskim rynku. Pochodzę z Wrocławia, a to zdarzenie mocno zmieniło moją świadomość. Coś, o czym myślałem, że będzie istnieć już tylko na kartach podręczników, powróciło do naszej rzeczywistości. Było to przerażające, zmieniło i mnie, i tamten spektakl.

Tematy, którymi nasiąkam – zjawisko przemocy wobec kobiet podjęte w „Kordianie” i „Opowieściach niemoralnych”, kwestia faszyzmu i radykalnej prawicy obecne w „Cynkowych chłopcach”, „Mein Kampf”, a trochę także i w „Kasparze Hauserze”, czy stosunek do Innego i budowanie jego figury jako wroga w tym ostatnim – bardzo mocno wynikają z rzeczywistości, która mnie otacza. Traktuję teatr jako narzędzie, z pomocą którego mogę, chociaż na chwilę, stwarzać ten lepszy świat, by dawać go sobie i widzom, pytać siebie i ich o to, jakie są nasze marzenia. Te myśli pewnie brzmią dziwnie dla osób, które oglądały moje spektakle. Ale wytwarzanie nawet tak radykalnie dystopijnej rzeczywistości, jak choćby w przypadku „Mein Kampf”, jest dla mnie narzędziem zmiany, od którego mamy się odbić i zaproponować coś innego bądź sprzeciwić się w odpowiedni sposób.

Mój teatr bierze się z rzeczywistości, którą przesiąkam każdego dnia, przez co jest bardzo zmienny. Widać to choćby w przestrzeniach języka i formy. Bardzo ważna jest u mnie gałąź pedagogiczno-teatralna. Mało kto jednak o tym pisze czy się nad tym zastanawia, nad czym bardzo ubolewam. Spektakle dla dzieci i młodzieży to ogromna część tego, co tworzę – a czuję, że nadal pozostaje w zasadzie niezauważana. Ich realizacja bierze się z mojego poczucia wielkiej odpowiedzialności wobec widzów.

Zmianom podlega moja motywacja do pracy. Dziś mam na przykład poczucie, że potrzebujemy się wzmacniać. A narzędzia krytycznego teatru, z którym próbowaliśmy działać przez dekadę, już nie do końca się sprawdzają. Znajdujemy się obecnie w trudnym momencie społecznym. Powinniśmy się wspierać i proponować sobie pozytywne, realne programy, które mogą nas inspirować, scalać, tworzyć nowe doświadczenia wspólnotowe. Takim spektaklem była ostatnio „Autokorekta”, którą zrobiłem z warszawską młodzieżą w TR Warszawa. Proponowałem w nim utopijną sferę do budowania marzeń i dawania sobie narzędziami teatru bardzo ważnej, a przy tym prostej przestrzeni wsparcia. Myślę, że ten spektakl dobrze zadziałał. Jest ogromnym sukcesem i będzie pewnie często grany w TR.

Myślę, że trzeba zacząć się zastanawiać, jak wykorzystywać krytyczne widzenie świata i jak sprawić, abyśmy nie czuli się samotni i nie mieli wrażenia, że nie ma nadziei w otaczającej nas rzeczywistości. Teatr powinien inspirować, spajać i budować przestrzeń wspólnoty. Myślę, że taki będzie mój podstawowy kierunek artystycznego kuratorowania w Teatrze Współczesnym w Szczecinie.

Jakie ma Pan plany związane z objęciem stanowiska dyrektora artystycznego tej instytucji?

Marzy mi się – choć być może jest to naiwne – wymyślenie instytucji teatru publicznego na nowo. Myślę, że idea domu produkcyjnego już dawno się wyczerpała. Teatr musi się stać hubem kulturalnym, centrum wymiany myśli i idei. Dlatego w najbliższej przyszłości zamierzam zlikwidować dział literacki. Uważam, że opieranie się w dalszym ciągu na koncepcji, że teatr ma być czymś opartym na literaturze, jest myśleniem zupełnie archaicznym. Powołam dział artystyczno-edukacyjny, bądź artystyczno-pedagogiczny. Równorzędne myślenie o tych dwóch aspektach teatru jest dla mnie fundamentalne.

Teatr Współczesny w Szczecinie będzie działać na trzech filarach. Jednym z nich stanie się filar lokalności. Będzie on oparty na założonym z mojej inicjatywy dziale pedagogiki teatralnej, który powstał w październiku i który będziemy w przyszłości poszerzać. To przestrzeń dla działań miejskich, debat i rozmów. Chcę, aby widzowie zaczęli myśleć o teatrze jako swoim miejscu, które również i oni mogą współtworzyć, przynosząc do niego własne tematy i pomysły. Teatr musi się również stać miejscem reprezentacji wszystkich grup, także i tych wykluczonych. Myślę tu nie tylko o mniejszościach narodowych, etnicznych czy seksualnych, ale i o osobach z niepełnosprawnościami, młodzieży – grupie, która nie ma reprezentacji – czy o seniorach. To właśnie z nimi będziemy razem tworzyć tego typu wydarzenia. Chciałbym, aby teatr stał się miejscem żywym.

Z drugiej strony zadbamy też o poziom ogólnopolski. To kwestia odpowiedzialności teatru za poruszanie tematów podstawowych. Dla mnie spotkanie z Marianem Turskim po „Mein Kampf” i to, jak był on bardzo wdzięczny za ten projekt, było najważniejszą recenzją, którą dostałem w życiu. Bardzo istotna była dla mnie rozmowa z kimś, kto przetrwał Auschwitz i poświęcił swoje życie walce o równość, przeciwstawia się przemocy i nienawiści. Hasło Mariana Turskiego „Nie bądź obojętny” przyświeca także mnie i pomaga w realizacji idei stworzenia instytucji mającej uczulać naszych widzów, że obojętność jest najgorsza – to pierwszy krok przyzwolenia dla nienawiści.

Moją kadencję rozpoczynamy spektaklem „Edukacja seksualna” z tekstem i w reżyserii Michała Buszewicza. Będzie to przedstawienie skierowane do młodzieży i osób dorosłych, z towarzyszącą jej gigantyczną ofertą warsztatową, przeznaczoną dla szkół. Już na tym poziomie mamy wielki odzew zarówno od dyrekcji, jak i nauczycieli oraz uczniów. Są zachwyceni tym pomysłem! Skoro w wyniku decyzji rządzących system szkolny nie chce zajmować się tematem edukacji seksualnej, jako teatr i instytucja publiczna bierzemy to na nasze barki.

Kolejna produkcja – również na dużej scenie – stanie się dla mnie początkiem procesu budowania pozytywnych bohaterów. Pierwszego powołam Spartakusa, który w historii podejmuje walkę z niesprawiedliwością i przemocą w imię wolności i niezależności. Ten „Spartakus” będzie wyjątkowy, bo osadzony na oddziale psychiatrii dziecięcej w Polsce. Kanwą tekstu, który będę pisać z Weroniką Murek, są reportaże Janusza Schwertnera „Miłość w czasach zarazy”, opublikowane przez Onet. Za scenografię odpowiedzialny będzie Daniel Rycharski, o którym ostatnio głośno przez film „Wszystkie nasze strachy”. Realizacja tego spektaklu wiąże się z kwestią odpowiedzialności za osoby młode, które są wypychane na margines z racji swojej tożsamości psychoseksualnej i pozostawione w absolutnie niedofinansowanym systemie psychiatrii dziecięcej.

Nie uchylając się od ważnych tekstów kultury – bo na pewno będziemy z nimi polemizować w kolejnych sezonach – marzy mi się, aby poszukać tego, co dotychczas nie było eksplorowane w Polsce. Mam poczucie, że nadal wierzymy, że jedyna droga, która może odnieść u nas sukces, to odnoszenie się do wielkiej literatury i wielkich autorów – najlepiej naszych, polskich, romantycznych. Koncept „trzeciej drogi” jest konserwatywnym spojrzeniem na teatr i przedstawianiem czegoś dobrze nam znanego w nowym designie. Ja chcę szukać nowych języków teatralnych. Dlatego powołaliśmy scenę Nowe Sytuacje, na której co roku będziemy przedstawiać trzy spektakle rezydencyjne. W najbliższym roku Hana Umeda i Wojtek Grudziński zrobią spektakl choreograficzny na temat apostazji. Umeda pochodzi z bardzo wierzącej rodziny i mówi z czułością o potrzebie Kościoła. Odnosi się do wielkiej samotności, która dotyka kogoś w momencie, gdy rezygnuje z bycia w kościelnej wspólnocie. Z kolei Jan Kanty Zienko i Ewelina Węgiel jako Fundacja Matejko stworzą u nas rekonstrukcję bitwy pod Grunwaldem Jana Matejki. Myślę, że performatywnie będzie to absolutnie wspaniała rzecz i bardzo niecierpliwie jej wyglądam. Natomiast na koniec przyszłego roku Kasia Sikora i Oskar Malinowski stworzą dancing – cykliczną potańcówkę, która będzie się odbywać u nas w teatrze. Potrzeba bliskości, realnego dotyku jest po covidzie czymś bardzo istotnym i potrzebnym. Uważam, że bardzo ciekawą sprawą jest obmyślić, jak taki dancing mógłby teatralnie wyglądać.

Maria Magdalena Kozłowska, która właśnie ukończyła reżyserię w amsterdamskim Daas, zrobi u nas spektakl „Foki”. Będzie to komedia detektywistyczno-muzyczna o tym, jak foki z fokarium postanowiły wystawić „Grażynę” Adama Mickiewicza. Myślę, że kontekst tego spektaklu jest bardzo przewrotny, a pomysł – ciekawy. Teatr Współczesny w Szczecinie nie będzie się bał wychodzić w przestrzeń publiczną, mieszać języków i porządków.

Na koniec chciałbym powiedzieć o kontekście międzynarodowym. Będziemy partnerem bardzo ważnych teatrów zza naszej zachodniej granicy. Już ogłosiliśmy, że partnerem jednej z naszych rezydencji będzie legendarne Munich Kammerspiele, a to dopiero początek. Jesteśmy teatrem leżącym na lewym brzegu Odry, a bliskość Niemiec i Berlina jest dla nas bardzo ważna. Stąd planujemy realizować wiele projektów na poziomie międzynarodowym, we współpracy z teatrami niemieckimi. Chciałbym, aby od przyszłego sezonu stałym punktem programu w Teatrze Współczesnym była obecność zagranicznej reżyserki bądź reżysera na naszej dużej scenie. W Polsce wciąż jesteśmy zamknięci, skupiamy się głównie na rodzimych twórcach. Musimy nasz teatr rozszczelnić.

Teatr Współczesny w Szczecinie to wspaniała instytucja, w której reżyserując choćby „Kaspara Hausera” spotkałem się z ogromnym wsparciem i bezgraniczną wolnością. To było unikatowe doświadczenie, dlatego myślę, że to jest doskonały fundament pod tworzenie zupełnie nowej jakości proponującej inne myślenie o instytucji. Będę również walczył o to, żeby nadal było to miejsce bezpieczne, wyzbyte przemocy, o której tyle słyszeliśmy w ostatnim czasie w Polsce. Pewne rozwiązania, nad którymi pracuję jako członek zarządu Polskiej Gildii Reżyserów i Reżyserek Teatralnych – będącego związkiem zawodowym – chcę tu wprowadzić jako nowe propozycje dla polskich instytucji. Będą to na przykład stawki minimalne, które wprowadzimy dla debiutujących reżyserek i reżyserów. Od przyszłego roku debiutant nie będzie mógł u nas zarabiać mniej niż 12 tysięcy złotych brutto za spektakl. Koniec z projektami za „wikt i opierunek”! Musimy zacząć traktować się uczciwie.