Nr 7/2024 Na teraz

Maszyna do (ob)śmiania

Katarzyna Niedurny
Teatr

Wielu dyrektorów teatrów, zwłaszcza tych bardziej postępowych, traktuje farsę jako wstydliwy element repertuaru kierowanych przez nich instytucji. Choć często gatunek ten służy generowaniu środków wykorzystywanych do produkcji bardziej ambitnych przedstawień, w środowiskowych narracjach o artystycznej działalności konkretnych scen bywa ukrywany. Inni mają do farsy sporo sympatii: cieszy ich możliwość szybkiego stworzenia dochodowego spektaklu budzącego zainteresowanie publiczności, która – pragnąc rozrywki – zdolna jest wybaczyć możliwe kontrowersje i niedociągnięcia. Krytycy finansowania fars ze środków publicznych argumentują, że te popularne produkcje nie potrzebują wsparcia, a Maciej Nowak, dyrektor Teatru Polskiego w Poznaniu sugerował przed dekadą, że farsa to gatunek nie licujący z misyjnością teatru publicznego.

W polskim systemie teatralnym farsa to gatunek paradoksalny. Nawet tytuły grane po 100, 200, a nawet więcej razy, bywają lekceważone przez część krytyków i teoretyków, co sprawia, że nie są opisywane w branżowych czasopismach. Farsowe spektakle są jednocześnie w centrum i na wstydliwych rubieżach życia teatralnego. Od pewnego czasu coś się jednak zmienia, a reżyserzy i reżyserki głównego nurtu coraz częściej pozbywają się nieśmiałości, patrząc w stronę farsy. Być może ich zainteresowanie wzbudza sama popularność gatunku, a może – rządząca nim forma. Dobrochna Ratajczakowa nazywa farsę „ściśle zaplanowanym, niemal matematycznym mechanizmem śmiechotwórczym”. Twórców nęci ustalona konwencja. Mam wrażenie, że nie pociąga ich perfekcyjnie działająca maszyna tekstowa i teatralna, którą wykorzystują zgodnie z przeznaczeniem, a możliwość jej dekonstrukcji – chcieliby rozbierać na części to sprawne urządzenie, by przyjrzeć się, co kryje w środku.

Pięć lat temu Paweł Świątek, reżyser utytułowanego „Pawia królowej” (Narodowy Stary Teatr, 2012), na scenie Teatru Dramatycznego w Wałbrzychu zrealizował farsę „Czego nie widać?”, co wywołało zaskoczenie i wzbudziło zainteresowanie części środowiska. Przed dwoma laty ten sam tytuł w Teatrze Wybrzeże wystawił Jan Klata, a w tym roku w Teatrze Komedia – Piotr Cieplak. Coś skłoniło tych – różnych, ale nie kojarzonych raczej z repertuarem rozrywkowym artystów do pracy z komediowym, autotematycznym tekstem, opowiadającym o perypetiach objazdowej grupy teatralnej, przygotowującej nową premierę.

W „Wojnie światów” Weroniki Szczawińskiej (Teatr Zagłębia w Sosnowcu, 2017) mechaniczność i konwencjonalność świata farsy stała się synonimem reguł rządzących obyczajami salonu XIX-wiecznej Anglii. „Matematyczny mechanizm” określał typy postaci, relacje między nimi oraz konwencje rozmowy. Jednak, jak można się było spodziewać, teatralna maszyna została powołana do życia głównie po to, by poddać ją dekonstrukcji. Punktem zwrotnym sosnowieckiej adaptacji prozy uznawanej dzisiaj za klasykę science fiction, był najazd kosmitów. Rozpad konwencji spektaklu łączył się z rozpadem świata bohaterów przedstawienia.

Premiera Szczawińskiej inicjowała dyrekcję artystyczną Anety Groszyńskiej w Sosnowcu, zaś jedną z pierwszych premier zrealizowanych po objęciu przez nią stanowiska wicedyrektorki ds. artystycznych w warszawskim Teatrze Komedia było „Jak się starzec bez godności?” (2023) w reżyserii Macieja Podstawnego. W tym przypadku istotne znaczenie miał gest zaproszenia reżysera znanego z „ambitnych produkcji” do zabawy z konwencją farsy. Podstawny w serii gagów ukazał historię czterdziestolatki, która zaczyna odczuwać tykanie zegara biologicznego. Choć przedstawienie zrealizowane zostało z pełną świadomością gatunku i intelektualnym dystansem, nie było szczególnie mądre ani zabawne. Trzecia droga, którą obrał reżyser „Wyspy Jadłonomii”, okazała się dość jałowa i nieprzekonująca: intelektualne diagnozy wplecione w komedię wydają się płaskie, a opowiadane z dystansem żarty – banalne.

Tym razem po gatunek farsy sięgnął, nie zrażając się, Michał Buszewicz. Spektakl „Śmieszy cię to?”, wystawiony w Teatrze Nowym im. Kazimierza Dejmka w Łodzi, również rozkłada na części dobrze działającą „maszynę”, nie ulepszając przy tym mechanizmu jej działania.

Głównymi bohaterami autorskiego tekstu Buszewicza są członkowie czteroosobowej rodziny Jonsów: matka (Mirosława Olbińska), ojciec (Sławomir Sulej), ich dorosły syn (Paweł Kos) oraz jego żona (Karolina Bednarek). Wszyscy mieszkają pod jednym dachem i z przekonaniem wzajemnie się nie znoszą. Matka ma dość – wiecznie jej nadskakującego, a jednocześnie zdystansowanego emocjonalnie – męża. Ten, nadal zakochany w żonie, żyje w strachu przed jej śmiercią, co skłania go, by zacząć się od niej odsuwać, a dzięki temu mniej boleśnie odczuć – czekającą go być może – stratę. Oboje uważają, że ich syn jest życiowym nieudacznikiem. On zresztą sam tak się czuje – wyobraża sobie, że mógłby osiągnąć w więcej, a jednocześnie nie jest w stanie niczego zmienić. Jego żona – ignorowana przez pozostałych domowników – nie mając w życiu żadnego celu, poświęca się seansom spirytystycznym. Z duchami przynajmniej może szczerze porozmawiać. Pewnego dnia cała czwórka ma siebie tak bardzo dość, że każde z nich – starając się doświadczyć choć chwilę spokoju – wpada jednocześnie na pomysł, żeby spędzić samotną noc w hotelu. W wyniku serii pomyłek cztery osoby o nazwisku Jones zostają zameldowane dokładnie w tym samym pokoju. Świadomy tego personel dwoi się i troi, robiąc wszystko, by pomiędzy tą czwórką nie doszło do spotkania.

Tradycyjne farsy grane są w realistycznych dekoracjach, najczęściej w mieszczańskim salonie, w którym kluczową rolę odgrywają drzwi – zazwyczaj dwie pary. Najważniejszym zadaniem głównego bohatera jest tak sprytne manewrowanie w tej przestrzeni, by drzwi otwierały się i zamykały w odpowiednim czasie, wpuszczając i wypuszczając te osoby, które nie powinny się spotkać. W scenografii, stworzonej dla spektaklu Buszewicza przez Barbarę Hanicką, dom Jonesów reprezentuje stół i kilka stojących na scenie krzeseł. Wyraziste gesty aktorek i aktorów stwarzają także – nieobecne w planie realnym – telefon i łazienkę, w której pociągnięcie niewidzialnej spłuczki wywołuje charakterystyczny dźwięk.

Po prologu akcja przenosi się do wnętrz hotelowych. W tworzonej przez scenografię przestrzeni jest wiele drzwi, jednak te najważniejsze – prowadzące do pokoju przeznaczonego dla Jonesów (kanapa, stolik, lampa) pozostają niewidoczne. Wrażenie ich istnienia tworzą przerysowane ruchy aktorek i aktorów oraz wybrzmiewające z offu skrzypienie nienaoliwionych zawiasów.

Po lewej stronie sceny znajduje się kontuar, za którym swoje miejsce znajdują osoby zatrudnione w hotelu: Rose i Marlon (Rozalia Rusak, Maciej Kobiela) oraz ich ekscentryczna menadżerka (Magdalena Kaszewska), przed którą pracownicy starają się ukryć swoje pomyłki, inicjujące serię niezwykłych zdarzeń. Rose i Marlon mają przebłyski nadzwyczajnej świadomości, pozwalającej im dostrzec i opisać nieprawdopodobne sytuacje, w jakich się znajdują. Dziwi ich na przykład fakt, że – pomimo przekonania, że wszystkie pokoje są zajęte – w hotelu nie pojawiają się inni goście, a jedynie Jonesowie. Mają wrażenie, że prowadzi ich niewidzialna siła, wymuszająca postępowanie wbrew logice. Jak zauważa Ratajczakowa we wspomnianej wcześniej analizie,

[farsa] oferowała teatrowi do wypełnienia rygorystycznie zakomponowany schemat, w którym nieprawdopodobieństwo podniesione do rangi zasady kontrastowało ze ściśle przyczynowo-skutkowym schematem zdarzeń, uwiarygodniającym na czas spektaklu najbardziej niezwykłe wypadki, co nadawało farsie status nieprawdziwej prawdy.

fot. HaWa | materiały Teatru Nowego w Łodzi

W stworzonej przez Buszewicza, rozwijającej się w nierównym tempie fabule, moją uwagę przykuły dwie, bardzo wzruszające sceny. Pierwsza z nich to rozmowa młodego małżeństwa, które nie rozpoznaje się nawzajem. W wyniku kolejnego podstępu personelu, Paul toczy ją z żoną, której twarz ukrywa – założony na głowę – abażur. Nieświadoma swojej tożsamości para zaczyna się wzajemnie zwierzać, wyznając, jak bardzo samotni czują się w swoich związkach i jak bardzo brakuje im kontaktu i szczerej rozmowy ze współmałżonkiem. Świetnie się rozumieją, a równocześnie akcentują przekonanie, że podobna więź jest nieosiągalna w ich małżeństwach. Stracona szansa na porozumienie i brak wiary w możliwość prawdziwego kontaktu z – formalnie – najbliższą osobą, są przejmująco bolesne.

Druga ze szczególnie znaczących dla mnie scen to rozmowa Paula z pracownikiem hotelu, Marlonem. Kiedy mężczyźni zawiązują nić porozumienia, na scenie ustaje na chwilę chaotyczna bieganina. Robi się spokojnie, a nawet intymnie. Mówią o tym, że mogliby się teraz pocałować. Wiedzą jednak, że tego nie zrobią, bo w tych warunkach, w ramach gatunku, do którego należy spektakl, którego są bohaterami, mogłoby to zostać potraktowane jako żart. Obśmianie chwili intymności pomiędzy dwoma mężczyznami mogłoby wywołać u kogoś poczucie bólu. Ta wzruszająca, chwytająca za serce scena, jest jednocześnie piękna i intymna; a także mądra i obdarzona ładunkiem krytycznym wobec konwencji, norm i zwyczajów – nie tylko gatunkowych, ale i społecznych.

W ostatniej scenie spektaklu gęstniejący przebieg akcji stwarza skrajnie absurdalną sytuację. Personel hotelowy, informując Jonesów o wyimaginowanym pożarze, rozdaje im maski (raczej nie wyglądające jak maski gazowe) i organizuje dla nich zajęcia taneczne. Pomimo że wszyscy bohaterowie dobrze się znają, po założeniu masek nikt nikogo nie rozpoznaje. Podczas tańca wzrasta wzajemna sympatia pomiędzy postaciami. „Szkoda, że moja teściowa nie jest taka jak pani” mówi zamaskowana synowa do matki swojego męża, któremu wyznaje: „szkoda, że mój mąż nie jest taki jak pan”. W kolejnych aktach szczerości wszyscy wygłaszają krzyżowo podobne kwestie. Kiedy w końcu dochodzi do spodziewanego rozpoznania, nie przynosi ono ulgi. Zamiast happy endu pojawia się niepohamowana wściekłość. Obsługa podaje każdemu tort z bitą śmietaną, dostarczając tak klasycznej komediowej broni. Czy to wystarczy, aby twierdząco odpowiedzieć na pytanie zawarte w tytule: „śmieszy cię to?”

Zasadniczym tematem łódzkiego spektaklu nie jest los Jonesów, ale sama farsa, interpretowana przez pryzmat wyeksponowanego w tytule pytania. Buszewicz, jak się wydaje, stawia sobie zadania przyglądania się temu, co kryje się za gatunkową fasadą i poważnego potraktowania farsowej fabuły. W niej – pod płaszczykiem gagów – często kryją się problemy rodzinne, kłamstwa opowiadane sobie przez najbliższych, cierpienie i brak zrozumienia. Na scenie kreowany jest świat, w którym nie wolno mówić o uczuciach, a wygrywa najsprytniejszy. Już przed kilkoma laty, w czasie trwania nasilonych protestów polskiej prawicy wokół „kontrowersyjnych” wydarzeń teatralnych, wyobrażałam sobie sytuację, w której ktoś serio potraktowałby fabułę farsy „Mayday” i zorganizował protest przeciwko promowaniu bigamii za publiczne pieniądze.

Oczywiście, to wszystko żart. Tak jak żartem są farsowe fabuły. Po obejrzeniu spektaklu w Łodzi mam wrażenie, że gra nie była warta świeczki, a wnioski wynikające z dekonstrukcji tego gatunku nie wystarczą, żeby dowieść celowości zrealizowanego spektaklu. Skoro po rozkręceniu na części maszyna nie prezentuje się lepiej niż przedtem, nie realizuje nowych, a nawet przypisanych jej pierwotnie funkcji, coś poszło nie tak. Elementy, takie jak trzask niewidzialnych drzwi, absurdalne pomyłki, tożsamość ukryta za maską czy tort lądujący na twarzy, niewątpliwie mają określony potencjał, ale – przedstawione osobno lub w nieodpowiedniej konfiguracji – tracą swoją moc. Ich nowe złożenie okazuje się nieśmieszne i nie przynosi interesujących wniosków, zaś spektakl traci płynność.

Eksperymenty z farsą mają jednak dla mnie dodatkowe znaczenie. Rozkręcenie na części gatunkowej maszyny jest nie tylko gestem wynikającym z dziecinnej ciekawości, lecz także z pragnienia jej doskonalenia. Tu coś dodamy, tam coś poprawimy, i oto mamy teatr wysokoartystyczny, mile widziany przez środowisko, ambitnych dyrektorów i stołecznych krytyków. Farsa, dopóki jest tylko zabawna, wydaje się bezużyteczna – nie przyciąga uwagi małej, ale dominującej w dyskursie, opiniotwórczej grupy. W tym kontekście postawione przez Buszewicza pytanie „Śmieszy cię to?” staje się dla mnie problematyczne, a przez to – znaczące. Jeśli odniesiemy je do tego, czy śmieszny wydaje się nam pocałunek dwóch mężczyzn, a spektakl pozwoli nam uświadomić sobie, jakie mogą być konsekwencje tego śmiechu, czuję jego wagę. Ale jeśli odnosić je będziemy do całego gatunku farsy – a mam wrażenie, że taki był zamiar twórcy spektaklu – stawiane jest niczym sugestia wyższości. Wówczas można strawestować je jako pytanie nas o to, czy naprawdę śmieszy nas ten trywialny gatunek, którego skromne dekoracje kryją całe zło świata, czego nie dostrzegamy, dlatego twórca musi to przed nami poddać jednoznacznej dekonstrukcji.

I właśnie z tym przeczuciem, dotyczącym dystynktywnej postawy wobec widowni, mam największy problem. Sprawa jest szczególnie znacząca, ponieważ dotyczy gatunku cieszącego się ogromnym zainteresowaniem i odpowiadającego na potrzeby wielu teatralnych widzów – również tych, którzy mogą oglądać spektakl Buszewicza. Może ważniejsze byłoby postawienie pytania o przyczyny popularności farsy niż chęć poprawy jej – działających od dawna – mechanizmów?

Michał Buszewicz, „Śmieszy cię to?”
reżyseria: Michał Buszewicz

scenografia: Barbara Hanicka
kostiumy: Lil Slay
muzyka: Baasch
choreografia: Katarzyna Sikora
reżyseria światła: Rafał Paradowski

Teatr Nowy im. Kazimierza Dejmka w Łodzi
premiera: 8.03.2024