Odbywające się przed dwoma laty obchody Roku Fredrowskiego nie przyniosły może masowego powrotu twórczości Aleksandra Fredry na polskie sceny, jednak kilka zrealizowanych ostatnio inscenizacji najbardziej znanej z jego komedii uwidoczniło dwie – łatwe do przewidzenia – tendencje. Twórcy części przedstawień „Zemsty” pozostają przy historycznym anturażu i wystawiają tę sztukę w kostiumach z epoki, podczas gdy inni odżegnują się od szabli i kontusza, poszukując bardziej współczesnej scenerii dla przedstawionych zdarzeń.
Drugą ze strategii obrali Paweł Świątek – który w radomskim Teatrze Powszechnym napędzający akcję spór przeniósł na blokowisko, w realia Polski po transformacji ustrojowej 1989 roku – oraz Michał Zadara, który w zeszłym roku wyreżyserował „Zemstę” w warszawskim Teatrze Komedia. Autor „Sprawiedliwości” sugestywnie przekonał publiczność i krytyków, że uwspółcześniające podejście do klasycznego tekstu może przynosić bardzo interesujące, odświeżające rezultaty. W jego ujęciu Fredrowskim bohaterom bliżej do gangsterów z filmów noir niż polskiej szlachty, a przestrzenią ich działań jest bar wzorowany na obrazie „Nocne marki” Edwarda Hoppera. Przede wszystkim jednak wnikliwa lektura tekstu, do której Zadara przyzwyczaił swoich widzów, pozwoliła mu – co w przypadku komedii nie jest wcale tak częste – skupić się na pogłębieniu psychologii postaci, umożliwiając wydobycie niuansów wykraczających poza zwyczajowe postrzeganie ich wyłącznie przez pryzmat ustalonych charakterów. Za sprawą tych zabiegów nie tylko powstały interesujące role (choćby Macieja Stuhra jako Papkina), lecz udało się także uwypuklić motywacje podejmowanych przez nich działań oraz ukazać zdarzenia niezależnie od perspektywy historycznej.
Podobnie uniwersalizujący zamysł towarzyszy „Zemście” zrealizowanej w Teatrze Polskim w Bydgoszczy przez Radosława Rychcika, chociaż jej reżyser wybrał drogę łączącą obie wspomniane tendencje: zrezygnował wprawdzie ze szlacheckiego kostiumu, ale nie podjął próby komentowania otaczającej nas rzeczywistości poprzez wykorzystanie uwspółcześnionych realiów. Umieszczając akcję na Dzikim Zachodzie, wprowadził rozpoznawalną, dobrze oswojoną konwencję westernu. Wzbogaca ona komediowy żywioł Fredrowskiego tekstu, a zarazem – co tworzy dodatkowe piętro humorystycznych odniesień – sama konsekwentnie brana jest w nienachalny, ale wyraźnie zaznaczony nawias, który podkreśla jej umowność.
Jak na „prawdziwy” Dziki Zachód przystało, centralną część zaprojektowanej przez Łukasza Błażejewskiego scenografii stanowi fasada drewnianego budynku mieszczącego saloon (z nieodzownymi wahadłowymi drzwiami) oraz – usytuowane po obu jego stronach – mieszkania skłóconych sąsiadów. Do emblematycznych westernowych kadrów nawiązuje również umieszczony na bocznych ścianach pejzaż prerii, na której gdzieniegdzie wyrasta sporych rozmiarów kaktus, i nisko zawieszone chmury, skąpane w świetle zachodzącego słońca. Przestrzeń Małej Sceny, którą teatr wykorzystuje, oczekując na zakończenie remontu sceny głównej, nie pozwala na wiele więcej – wymuszony warunkami minimalizm sprawdza się jednak dobrze, a żonglerka rozpoznawalnymi kliszami buduje spójny efekt. Współgra z nim stworzona przez Michała Lisa warstwa dźwiękowa spektaklu, gdzie oprócz fragmentów muzycznych w konwencjonalny sposób podkreślających znaczenie i emocjonalny ładunek poszczególnych scen pojawiają się też elementy, które funkcjonują jako oczywiste mrugnięcie okiem do publiczności: rozlegające się z offu odgłosy wystrzałów, gdy postaci pociągają za spust, wycie kojota albo skomponowany przez Ennia Morricone ikoniczny motyw z filmu „Dobry, zły i brzydki” Sergia Leone.
Strategia inscenizacyjna Rychcika opiera się na czytelności przywoływanych przez niego, powszechnie znanych wzorców. Pogrywanie z konwencją, w którą wpisana została akcja, stanowi jedno z dodatkowych źródeł komizmu, który rodzi się również dzięki połączeniu świata westernu i oryginalnego świata przedstawionego kanonicznej sztuki. Mimo to głównym paliwem bydgoskiej „Zemsty” wciąż pozostają sytuacje i postaci stworzone przez Fredrę. Nawet jeśli potraktujemy zmianę realiów jako wyraz przeświadczenia, że niektóre aspekty dramatu mogą być mało czytelne dla współczesnych odbiorców, nie dotyczy to samej intrygi ani charakterów – pod tym względem reżyser zasadniczo podąża za tekstem, który stanowi silne oparcie zarówno dla jego pracy inscenizacyjnej, jak i dla aktorów kreujących poszczególne postacie.
Bohaterowie komedii Fredry dobrze odnajdują się w westernowym świecie. Ubrany na czarno Cześnik Raptusiewicz (Jerzy Pożarowski) dumnie nosi na piersi gwiazdę szeryfa. Jego choleryczny charakter sprawdza się w każdych realiach – nie trzeba mu wiele, by sięgnął po zawieszony przy biodrze rewolwer, z którego gotów jest strzelać w obliczu niewielkiego nawet sprzeciwu swoich rozmówców. Przebrany w garnitur Rejent Milczek (Marian Jaskulski), z muchą na szyi i w kapeluszu, także zachowuje swoje charakterystyczne cechy –pod płaszczykiem obłudnej pobożności i pokory skrywa mściwość i zawziętość. Scena ich kulminacyjnej konfrontacji, w której stają naprzeciwko siebie w pozach rewolwerowców gotowych do pojedynku, to tylko jeden z reżyserskich pomysłów na osadzenie ich działań w westernowych realiach. Trochę szkoda, że Rychcik ogranicza się w zasadzie do poszukiwania tego typu rozwiązań, skądinąd zgrabnych i z powodzeniem wnoszących komiczny naddatek. Obaj aktorzy dobrze wywiązują się ze swoich zadań, ale nie dostają szans, by choć trochę zniuansować swoje role i przełamać proste schematy, co nie zniweczyłoby przecież w żadnym stopniu podstawowego zamysłu reżysera.
U innych postaci – ze zrozumiałym wyjątkiem dotyczącym służących, w których wciela się Paweł L. Gilewski – zindywidualizowanych rysów pojawia się nieco więcej, jednak i w odniesieniu do nich Rychcik stawia na efekty wynikające z ogrywania przyjętej konwencji. Podstolina (Dagmara Mrowiec-Matuszak) – w sukni i kowbojskim kapeluszu, z pistoletem u pasa – to silna, emanująca seksapilem kobieta, chwilami jawnie wdzięcząca się do publiczności. W realia Dzikiego Zachodu zgrabnie wpisują się też młodzi zakochani, Klara (Emilia Piech) i Wacław (Michał Surówka). Ona – w kraciastej sukience, okularach, z książką pod pachą i włosami związanymi w kok – wygląda jak młoda, rezolutna nauczycielka. On jako jedyny spośród mężczyzn chodzi bez kolta, jest raczej potulny, nieco zahukany, można by go wziąć za syna pastora. Oboje dystansują się wobec sporu, który zagraża ich uczuciu, niwecząc szanse na uzyskanie zgody na ślub. Próbują przeciwstawiać się przedstawionym okolicznościom, ale też bawią publiczność przerysowanymi uściskami. Bez problemu w kowboja przedzierzga się Papkin, w niektórych scenach budzący skojarzenia z Marlboro Manem, w innych – z Lucky Lukiem. Grającemu tę postać Adamowi Graczykowi udaje się umiejętnie balansować pomiędzy wydobywaniem całego zestawu komicznych cech, w jakie wyposażył go Fredro, a dyskretnym budowaniem dystansu wobec samochwały w momentach, w których jego poczynania brane są w ironiczny nawias. Jest ich sporo, a jednym z najwdzięczniejszych wydaje się zestawienie buńczucznych słów o „lwie Północy” z rozlegającym się z offu rykiem lwa znanym z czołówki filmów produkowanych przez wytwórnię MGM. Uwaga reżysera koncentruje się właśnie na tego typu efektach, co znacznie ogranicza możliwości pogłębienia rysów postaci, pozwalając jedynie na wyzyskanie potencjału komediowego ich cech oraz postaw, które ucieleśniają.
Przebranie Fredrowskich bohaterów w kowbojskie stroje i przeniesienie akcji w realia Dzikiego Zachodu nie wnosi wiele do interpretacji „Zemsty”, jednak trudno czynić z tego zarzut. Bydgoskie przedstawienie Rychcika korzystające ze znanej konwencji, która z powodzeniem zastępuje historyczne kostiumy, to sprawnie obmyślona, bezpieczna, ale też – pod wieloma względami – atrakcyjna adaptacja. Oczywiście, jak zawsze w takich przypadkach, wiele zależy od tego, czy odbiorca w tę konwencję wejdzie, przyjmie ją i da się ponieść pomysłowi reżysera. Można też zastanawiać się nad generycznością tego typu zabiegów i snuć domysły, jak prezentowałyby się postaci, gdyby umieścić je w innym, podporządkowanym równie wyrazistym regułom świecie. Twierdząca odpowiedź sprowadzałaby się wówczas do potwierdzenia komediopisarskiej maestrii Fredry. Ostatecznie przecież opisywane przez niego ludzkie wady i wynikające z nich konflikty, a także radość płynąca z ich pozytywnego rozstrzygnięcia mogą objawiać się tak samo intensywnie na polskiej prowincji, jak i wśród kaktusów.