Rzadko zdarza mi się, żeby podczas lektury konkretne określenia dla książki rysowały się tak wyraźnie, jak było to w przypadku „Końca lodu” Dahra Jamaila. Na pytanie, jaka jest ta książka, odpowiedziałabym bez wahania: na przemian irytująca i przygnębiająca. Przyznaję jednak, że zamknięcie recenzji w tych dwóch przymiotnikach byłoby trochę nieuczciwe. Gdybym nie musiała przeczytać książki – a musiałam, ponieważ podjęłam się zadania napisania recenzji – pewnie bym jej nie doczytała, rzuciła w kąt (lub raczej w otchłań czytnika, tam, gdzie na wykresie postępów w czytaniu pogrubionych jest zaledwie kilka kropek). Skoro jednak musiałam – doczytałam. I dzięki temu poznałam zakończenie będące niewątpliwie najciekawszą, choć nie mniej przygnębiającą i niepozbawioną elementów irytujących częścią „Końca lodu”. Do czytania przystępowałam nastawiona sceptycznie, zjeżona postawionym w podtytule pytaniem „Jak odnaleźć sens w byciu świadkiem katastrofy klimatycznej?”. Sama sugestia, że taki sens jest możliwy do odszukania, nie tylko przywodzi na myśl poradnik jakiegoś bałamutnego mindfulness, budzi też – przynajmniej u mnie – nieufność, gniew i bunt. Tymczasem na te dwie ostatnie emocje nie ma w tej, będącej w dużej mierze opowieścią o emocjach, książce zbyt wiele miejsca.
Amerykański dziennikarz i reporter Dahr Jamail zasłynął dzięki niezależnej korespondencji z okupowanego przez Amerykanów Iraku. W latach 2015–1018 wybrał się na pierwszą linię frontu wojny klimatycznej. Metaforyki militarnej używam tu za autorem i trochę wbrew sobie, bo najchętniej w ogóle wyrugowałabym ją z języka. W tym konkretnym przypadku myląca jest zarówno „linia frontu” – katastrofa klimatyczna dzieje się tu i teraz, na całym globie, choć oczywiście są miejsca i społeczności, które doświadczają jej obecnie bardziej dotkliwie – jak i „wojna” sugerująca dwie walczące strony, podczas gdy bardziej adekwatnie byłoby chyba mówić o bezmyślnej zagładzie, jaką ludzie sprawiają Ziemi i sobie nawzajem (choć znowu: nie ma tu równości w kolejce do wymierania). Jamail podróżuje tam, gdzie „widać najbardziej”, gdzie katastrofę da się zaobserwować bezpośrednio, nieuzbrojonym okiem. „Koniec lodu” jest mylącym tytułem: autor ogląda nie tylko cofające się lodowce na Alasce, ale również blaknące rafy koralowe u wybrzeży Australii, zżerane przez chrząszcze Dendroctonus ponderosae i rdzę wejmutkowo-porzeczkową lasy amerykańskie, płowiejące w dwa miesiące tysiącletnie sekwoje, zalewane regularnie dzielnice skazanego na rychłe zatopienie Miami Beach. Jedzie do Amazonii, rozmawia z naukowcami, ale także z mieszkańcami odległych zakątków, których tradycyjna kultura samowystarczalności błyskawicznie przechodzi do historii z powodu gwałtownej utraty bioróżnorodności.
Lektura budzi opór przede wszystkim przez nużącą schematyczność prezentacji środowisk i bohaterów. Irytująco-przygnębiająca część książki pisana jest według monotonnego nieco schematu: jadę do miejsca X, spotykam się z profesorem lub profesorką Y – tu następuje krótka charakterystyka osoby i otoczenia (np. „Sześćdziesięcioletni Simeon Swetzof wygląda jak archetypowy aleucki myśliwy, ma skórę zbrązowiałą od słońca, szpakowatą brodę, jak gdyby oprószoną solą i pieprzem, oraz stanowcze spojrzenie ciemnobrązowych oczu, głęboko patrzących w moje”, „Spotykamy się w Tumon Bay, płytkiej zatoce otoczonej plażami o białym piasku, a zatem też górującymi nad nią hotelami dla turystów” albo „Spotykamy się w jego biurze na kampusie Uniwersytetu Miami w Virginia Key, tuż przy grobli komunikacyjnej między wyspą a śródmieściem Miami. Dziarski i pełen animuszu Kirtman ma na sobie turkusową koszulkę z logo uniwersytetu i dżinsy. Uśmiecha się i mówi niezobowiązująco, dopóki nie dojdziemy do konkretów w kwestii wzrastania poziomu mórz”). Następnie wprowadzana jest opowieść świadków katastrofy – tych, którzy doświadczają jej w miejscu zamieszkania; tych, którzy alarmują od dawna; tych, którzy mierzą się z obojętnością polityków, z absurdami systemu kapitalistycznego, z żelazną konsekwencją samozatraty realizującego projekt zmonetyzowania sznura, na którym zawiśniemy wszyscy. To kalka z reporterskiego rzemiosła: spotykam się z tym, który wygląda tak, mieszka lub pracuje tu, ma gabinet wypełniony tym i tamtym, i mówi mi…, a to, co mówi, jest przygnębiające. Nawet świadomość, że katastrofa klimatyczna jest od dawna zaawansowanym i niepowstrzymywanym procesem, nawet strategie pogodzenia się z faktem, że ludzkość niweczy system planetarny, nie broni przed dyskomfortem płynącym z lektury szczegółów, z czytania o prognozach i procentach. Prognozy są straszne, procenty zatrważające. Jamail obficie cytuje badania naukowe, powołuje się na raporty, przytacza dane. Aparat naukowy zdaje się tu służyć za racjonalną, pozornie bezduszną podporę opowieści o ginącym świecie. Zamiast emocjonalnego krzyku rozpaczy, pełnego pasji kazania dla przekonanych czy kasandrycznego lamentu otrzymujemy paradę danych, z którymi dyskutować przecież nie sposób. Jakby autor głęboko wierzył, że tylko niewiedza jest tym, co powstrzymuje ludzkość od zabrania się za ratowanie świata.
Ten sposób prowadzenia narracji, ta kompozycja polegająca na „zabieraniu nas” wraz z reporterskim okiem i piórem Jamaila z jednego końca globu na drugi tylko po to, by przytoczyć naukowe dane, ewentualnie opisać krajobrazy, które są przecież na odległość jednego kliku w wyszukiwarce (np. „Wielka Rafa Koralowa”; algorytm Google już sam usłużnie podsuwa „bleaching”) wydaje się nieco anachroniczny, a nawet – piszę to z pewnym wahaniem – odrobinę arogancki. W przededniu końca świata biały mężczyzna lata samolotami tysiące kilometrów, w ogóle nie problematyzując środka transportu i śladu węglowego, jaki pozostawia po sobie jego, w zamierzeniu interwencyjna, turystyka żałoby; wylatuje tylko po to, by opowiedzieć czytelnikom to, co po pierwsze, już wiemy (że jest beznadziejnie) – wiemy to, nawet jeśli usilnie wypieramy tę wiedzę, nawet wiedzę o tym, że to wiemy; po drugie, o czym możemy sobie poczytać nie tylko w tych naukowych raportach (kto by je czytał), ale w tysiącach artykułów publicystycznych (wiedza o katastrofalnym stanie świata nie jest wiedzą tajemną, a co najmniej od czasu publikacji ostatniego raportu IPCC stała się rodzajem gorącego [sic!] tematu); po trzecie, co widzieliśmy w programach przyrodniczych czytanych przez Krystynę Czubównę albo co możemy zobaczyć w przyrodniczych serialach BBC bijących rekordy popularności na Netfliksie. Wyzłośliwiam się trochę, ale niezadanie sobie pytania, czy na pewno potrzebujemy jeszcze jednej książki o katastrofie klimatycznej, dla napisania której będę latał przez ocean, a także awionetkami w pobliżu topniejących lodowców albo pływał motorówką, by oglądać Wielką Rafę Koralową – wydaje mi się znamienne dla pewnego typu myślenia. Nie dopuszcza ono także odpowiedzi: najlepiej NIC nie rób na pytanie: co mogę zrobić dla planety?[1]
Wyzłośliwiam się trochę, ale jednocześnie zupełnie poważnie próbuję tę postawę zrozumieć: być może ten rodzaj praktykowania pisania, pisania poprzez jeżdżenie, patrzenie, rozmawianie jest dla autora realizacją dziennikarskiego etosu, wypełnieniem reporterskiej misji: dać świadectwo, pokazać światu? Jamail wyraża – zarówno wprost, jak i ustami swoich rozmówców – przekonanie, że gdyby ludzie widzieli (i poprzez to wiedzieli), to przejęli by się katastrofą klimatyczną. „Gdybyśmy to, co dzieje się z rafami, mogli wszyscy zobaczyć gdzie indziej, nasza zbiorowa reakcja byłaby inna” – mówi oceanolog Dean Miller; sam Jamail nie kryje zaś swoich dydaktyczno-misyjnych intencji:
Początkowo przy pisaniu tej książki obrałem sobie za cel pokazanie, co dzieje się dookoła świata: od wyżyn Denali do Wielkiej Rafy Koralowej; od dalekich, smaganych wiatrem wysp na Morzu Beringa do wybrzeży Florydy. Chciałem sprawdzić, jak susza i pożary wpływają na lasy zachodnich Stanów Zjednoczonych, i zorientować się, do czego dochodzi w Amazonii, największym lesie deszczowym świata. Wiedząc, że większość ludzi prawdopodobnie nigdy nie odwiedzi tych miejsc, miałem nadzieję, że uświadomię moim czytelnikom palącą potrzebę zażegnania planetarnego kryzysu, przekazując im relację naocznego świadka, który widział, co dzieje się z lodowcami, lasami, fauną, rafami koralowymi i oceanami, a to wszystko poprę danymi zaczerpniętymi z badań zasłużonych naukowców. Praca reporterska przy tej książce okazała się dla mnie trudniejsza niż te lata, które spędziłem jako korespondent wojenny w Iraku. Zdałem sobie jednak sprawę z tego, że tylko dzięki odczuwaniu bliskości z tymi miejscami będziemy w stanie je poznawać, może kochać, a na pewno zacząć się o nie troszczyć. Tylko przez bliskość ze światem przyrody możemy w pełni zrozumieć, jak tragicznie nasze działania na niego wpływają.
Tyle że przekonanie to dość łatwo sfalsyfikować. Nie trzeba lecieć do Australii, by zaobserwować skutki globalnego ocieplenia; w Polsce wystarczy przejść się nad Wisłę, przeanalizować doniesienia o trąbach powietrznych (Ustronie Morskie, lipiec 2020), zapytać rolników o suszę, przypomnieć sobie o Skierniewicach, gdzie rok temu zabrakło wody. Spacerujemy nad rzekami i chodzimy po lasach zaświadczających o katastrofie. A jednak są ludzie, którzy mimo to się nią nie przejmują. Zaś ci, którzy się przejmują i dają temu wyraz – uczniowie organizujący Młodzieżowy Strajk Klimatyczny, aktywiści Extinction Rebellion – są niesłyszani, albo wręcz uciszani.
Jamail nie pozostawia czytelnikom śladów refleksji nad własnym przywilejem: czuje się obarczony misją (pokazania końca świata), ale zdaje się nie zauważać, że bliskość ze światem przyrody jest luksusem, na który nie wszyscy mogą sobie pozwolić. Większość ludzi nie ma (lub nawet nie ma możliwości uzyskania) stypendium na podróżowanie po świecie, samochodu, którym może wjeżdżać do parków narodowych, czasu. Okrutnym paradoksem jest to, że właśnie ci, których system kapitalistyczny zmusza do walki na pierwszej linii frontu dewastacji środowiska, są jednocześnie pozbawieni możliwości bliskości z przyrodą.
Najciekawszą częścią książki jest podwójne zakończenie. W pierwszym, zatytułowanym „Obecność”, autor wykłada swój sposób radzenia sobie z trudnymi emocjami w obliczu końca świata. Daje świadectwo poczuciu bezsilności i przygnębienia – rozumiem go doskonale, choć nigdy nie widziałam i raczej nie zobaczę blaknącej rafy koralowej. Zjawisko depresji klimatycznej jest obserwowane i opisywane przez psychologów i psycholożki, jest też powszechnym doświadczeniem tych, którzy i które wiedzą, co dzieje się z klimatem. Recepta Jamaila jest obiecująca w swojej paradoksalności: trzeba wyzbyć się nadziei, przyjąć smutek, pogodzić się z żałobą i po prostu być przy umierającej Ziemi jak przy odchodzącym przyjacielu. Zatracić się w bliskości.
Może tak być, że właśnie patrzymy, jak Ziemia umiera, więc powinniśmy zapytać siebie: jakie jest moje powołanie w tym czasie? Mnich buddyjski Thích Nhất Hanh napisał: „Najcenniejszym darem, jaki możemy ofiarować innym, jest nasza obecność. Gdy nasza uważność obejmie tych, których kochamy, rozkwitną jak kwiaty”. Tylko dzięki zażyłości ze światem przyrody możemy w ogóle zacząć ją poznawać, kochać i troszczyć się o nią. Odzyskując tę bliskość, możemy zrozumieć konsekwencje tego, co to znaczy stracić tyle lodu Ziemi, jej gatunków i całej biosfery. Od długiego czasu żyjemy w świecie, w którym niewielu kiedykolwiek zazna tej bliskości, miłości i więzi, zanim będzie za późno.
Popieram całym sercem i umysłem postulat bliskości z przyrodą, zwłaszcza w wydaniu lokalnym, program otwartości na wiedzę, która przynosi wrażliwość. Także propozycja „obecności”, choć nie wie się, co zrobić lub powiedzieć, wydaje się sensowna (choć mimo wszystko bardziej w odniesieniu do ludzi niż topniejących lodowców). A jednak coś się we mnie buntuje przeciw poetyckiej grafomanii tego żałobnego uspokojenia. Pomimo tego, że Jamail uczciwie przyznaje, iż przejście na stronę żałoby nie jest łatwe:
Chociaż nauczyłem się, jak nie odwracać oczu od tego, co dzieje się z planetą, wpadłem w głęboką depresję i zacząłem się zastanawiać, czy pisanie o tym ma jakikolwiek sens. […] Moje pogodzenie się z naszym prawdopodobnym upadkiem otwiera się na bliższy i serdeczniejszy związek z samym życiem. Ceną za to otwarcie jest nieustanna akceptacja własnego żalu. Za jego sprawą przechodzę na drugą stronę. Oznacza to zakochanie w Ziemi w sposób, który wcześniej wydawał mi się niemożliwy. Oznacza też otwarcie się na wrodzoną inteligencję serca. Jestem w żałobie, a jednak nigdy nie czułem się tak pełen życia. Dowiedziałem się, że można dotrzeć do miejsca akceptacji i wewnętrznego pokoju, a jednocześnie przeżywać żałobę i cierpienie, nieuniknione przecież w dobie upadku biosfery.
To bardzo piękny projekt, trzeba jednak znowu zauważyć, że dość elitarny. Żałoba w takiej formie, jaką proponuje Jamail, także jest przywilejem: świadomych i dobrze sytuowanych, którzy mogą sobie pozwolić na zanurzenie w naturze. Szwaczka w Bangladeszu, która pracuje kilkanaście godzin na dobę dla przemysłu odzieżowego zatruwającego rzeki i wodę pitną, nie bardzo może przeżyć ten rodzaj pogodzenia się z głębokim smutkiem.
I kiedy już opracowywałam tę zjadliwie buntowniczą puentę dla niepogodzonych z końcem świata, okazało się, że jest jeszcze drugie zakończenie (dopisane już po pierwszym amerykańskim wydaniu książki). Sprawia wrażenie pisanego w pośpiechu, w gorączce, z przerażeniem – i może dlatego budzi większą sympatię (choć to pewnie nie najlepsze słowo w tym kontekście) niż nieco beznamiętna melancholia poprzednich stron. Dopiero w tym miejscu Jamail zdaje się odkrywać, a przynajmniej opisywać wprost skandal zachłanności i bezmyślności stojący za katastrofą klimatyczną:
Urodziłem się w kraju zbudowanym na fundamencie ludobójstwa rdzennej populacji, niemal na eksterminacji, którą jednak dominująca kultura do dziś raczej przemilcza. […] Ta sama postawa, która doprowadziła do śmierci ponad 90 procent populacji rdzennych gospodarzy ziemi Ameryki Północnej, jednocześnie − dla własnej dekoracji i satysfakcji − sprawiła, że zaczęliśmy profanować planetę. Dziś przejawia się ona tym, że ludzie pożerają Ziemię coraz zachłanniej. Stany Zjednoczone, kolebka globalnego kapitalizmu, to podręcznikowy ciężki przypadek wétiko, choroby wyzysku zwanej też chorobą kanibali.
I dalej:
Najpoważniejszym problemem kryzysu klimatycznego nie są emisje CO2, lecz istnienie całego systemu, który wywołał potrzebę wwiercania się w Ziemię, zabijania rdzennych populacji i zniewalania całych ludów, a także rola, jaką wszyscy odgrywamy w tym, co się dzieje, niezależnie od naszych poglądów politycznych.
Oczywiście nieco problematyczne wydaje się stosowanie pierwszej osoby liczby mnogiej w kontekście klimatycznej zagłady: „my doprowadziliśmy do zaniku bioróżnorodności, my prowadzimy ziemię na skraj przepaści” albo uniwersalistycznego określenia „człowiek” („to człowiek odpowiada za gigantyczne stężenie CO2 w atmosferze”). Dobrze wiemy przecież, że i w tej „wojnie” (jak chciałby Jamail) są konkretni sprawcy – wielkie korporacje, chciwi deweloperzy, pazerni kapitaliści, nieudolni, konformistyczni lub zakłamani politycy – oraz ofiary: rdzenni mieszkańcy Amazonii czy odwiedzanych przez Jamaila Wysp Pribyłowa; ci, którym firmy odzieżowe zatruwają rzeki; ci, którzy są uchodźcami klimatycznymi i których będzie coraz więcej; ci z najuboższych regionów Globalnego Południa, najboleśniej dotykani przez kataklizmy pogodowe… A jednak, mimo owej problematyczności, dla refleksji nad absurdalnym okrucieństwem kultury zachodu i gospodarki kapitalizmu, warto było przebrnąć przez „Koniec lodu”.
Nie mam błyskotliwej puenty, być może nie przerobiłam jeszcze tej żałoby. A być może uważam, że jedyną możliwą etycznie i emocjonalnie postawą wobec tego, co robi się teraz Ziemi, jest krzyczeć, że to skandal.
Dahr Jamail, „Koniec lodu”
tłumaczenie: Aleksandra Paszkowska
Wydawnictwo Krytyka Polityczna
Warszawa 2020
__________________________________________________
[1] W tej prowokacyjno-żartobliwej formie sformułowali credo postwzrostu Weronika Parfianowicz i Michał Czepkiewicz.