Jakub Skrzywanek mógłby pozwolić sobie na zajęcie wygodnej niszy, przeznaczonej dla zaangażowanych, ale oswojonych, przewidywalnych i zawłaszczonych przez krytyczny mainstream reżyserów teatralnych. Mógłby także trzymać się bezpiecznej posady dyrektora artystycznego Teatru Współczesnego w Szczecinie, tylko od czasu do czasu manifestując umiarkowaną krnąbrność wobec organizatora w walce o niezależność i budżet – co z pewnością przydawałoby mu splendoru w opiniotwórczym w polskiej kulturze gronie osób o poglądach lewicowych, a nie przeszkadzało w realizacji bieżących celów. Mógłby lawirować na cienkiej granicy pomiędzy pragmatyzmem i idealizmem, godząc etykietę artystycznego wywrotowca ze stabilnością własnego zatrudnienia, co dałoby mu przepustkę ku większym scenom o ustalonej renomie. W ten sposób zapewniłby sobie nie tylko ekonomiczny komfort, nie zamykając przy tym możliwości pracy w różnych miejscach Polski, ale także nie nadwyrężyłby zaufania podobnych sobie utopistów, sprawdzających szanse na zmienianie rzeczywistości za pomocą sztuki.
Wilk mógłby być zatem syty, a owca cała. Jest jednak trochę inaczej – buntownicza natura młodego reżysera popycha go czasem o krok poza granicę własnego bezpieczeństwa i spokoju, a może nawet jeszcze dalej – na krawędź przepaści. Skrzywanek zdaje się nie obawiać możliwego upadku, jakby wierzył w to, że odwaga ma jeszcze znaczenie w polu sztuki. To reżyser, który nie tylko wychodzi poza strefę własnego komfortu, ale też skutecznie pozbawia komfortu odbiorców swoich spektakli. Od kilku lat realizuje on projekty noszące wyraźne piętno Brechtowskiego efektu obcości, a wyzwalające emocjonalne reakcje widowni; przesycone głębokim smutkiem, choć wcale niestroniące od dowcipu; wynikające z wnikliwego namysłu nad rzeczywistością, którą obserwuje i portretuje z dokumentalną precyzją, równocześnie nie godząc się z tym, jaka jest. W ostatnich kilku latach niemal każda jego produkcja jest formą estetycznego eksperymentu, rzucającego wyzwanie nieco innym obszarom teatralnej konwencji (co nie wynika z braku pomysłu na własny styl, a raczej z nieposkromionej pomysłowości i reżyserskiej gotowości do sprawdzania różnorodnych rozwiązań scenicznych). W każdej z nich widoczny jest coraz wyraźniej stosunek Skrzywanka nie tylko do teatralnych wizji świata i jego historii, ale także do tworzących je bohaterek i bohaterów jego spektakli. Powoływane przez niego postaci zaczynają już nosić piętno specyficznego stylu prowadzenia współpracujących z nim aktorek i aktorów.
Spektakle Skrzywanka łączy jeszcze jedna cecha: zdolność do wywołania niepokoju w świadomości widzów tworzonych przez niego przedstawień. Reżyser „Śmierci Jana Pawła II” (Teatr Polski w Poznaniu, 2022) rzadko pozostawia swoją publiczność obojętną. Niezależnie od tego, czy jego spektakle dotyczą stosunku artystów i artystek do wojny w Ukrainie, stanu psychiatrii dziecięcej w Polsce, sytuacji osób z niepełnosprawnościami, czy kryzysu mieszkaniowego, Skrzywanek prowokuje – nie zawsze uzasadnione – wrażenie naszej współodpowiedzialności za zaniedbania i doświadczaną bezsilność. Spokojnie jednak – zdaje się sugerować z nutką ironii – to tylko teatr. Tu tylko się bawimy, problemy was nie dotyczą.
Twórca „Kordiana” (Teatr Polski w Poznaniu, 2018) – spektaklu, z którego wylewała się feministyczna złość i w którym z ust odkrytej wówczas dla profesjonalnego teatru Alex Freiheit (Siksa) wybrzmiewał głos niesłyszanych i ignorowanych kobiet – po namaszczeniu przez Annę Augustynowicz objął w styczniu 2022 roku stanowisko w Teatrze Współczesnym. Był wówczas jednym z najmłodszych dyrektorów w historii polskiego teatru. Szybki awans nie zniechęcił go jednak do mącenia wody w stawie, na którego spokojnej tafli unosi się większość repertuarowych scen. Najlepszym tego przykładem jest fakt, że w obliczu chronicznego niedofinansowania szczecińskiej instytucji potrafił – współdziałając z zatrudnionymi w niej osobami – walczyć o budżet. Przyniosło to pożądany skutek – 22 marca tego roku sukcesem zakończył się trwający miesiąc protest zespołu artystycznego Teatru Współczesnego, który prowadzony był pod (podobnym do hasła protestu zainicjowanego przed dekadą przez Pawła Demirskiego i Monikę Strzępkę) hasłem „Teatr to nie firma”. Na dwa tygodnie przed wyborami samorządowymi prezydent Szczecina Piotr Krzystek obiecał pieniądze na zwiększenie wynagrodzeń aktorek i aktorów (oświadczenie wydane wówczas przez zespół TW nie wspomina o pracowniczkach i pracownikach działu technicznego czy administracji), zapowiedział gotowość do przyznania brakujących środków na produkcję spektakli zaplanowanych w tym sezonie i bieżącą działalność teatru oraz zadeklarował stopniowe zwiększanie dotacji podmiotowej przez kolejne dwa lata. Choć wiem, że sama niezgoda instytucji wobec ich organizatorów nie zawsze jest słuszna, jestem przekonany, że ten godnościowy sukces nie pchnie Teatru Współczesnego ani jego dyrektora artystycznego w kierunku ugodowego konformizmu.
Prapremierowe wykonania „Człowieka z papieru. Antyopery na kredyt” – najnowszego przedstawienia Skrzywanka, zrealizowanego jako koprodukcja Teatru Powszechnego im. Zygmunta Hübnera w Warszawie i Przeglądu Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu – zaprezentowane zostały czterokrotnie jako spektakl galowy tegorocznej edycji PPA. Nie obyło się bez kontrowersji wynikających między innymi z ironicznego podejścia reżysera i pracującego z nim zespołu do formuły gali jako pełnego muzycznych hitów, blichtru, uroku i wzruszeń, dopracowanego estetycznie widowiska, które przedstawicielkom i przedstawicielom środowisk teatralnego i muzycznego daje zwykle okazję do samozadowolenia, a publiczności – do sycenia się własnym snobizmem. „Człowiek z papieru”, co sugeruje także pojęcie „antyopera” w podtytule tego spektaklu, podjął grę ze wskazaną konwencją, ukazując ją w groteskowym odbiciu oczekiwań pojawiającego się co jakiś czas na scenie dyrektora teatru. Domagał się on zapewnienia publiczności rozrywki i dobrej zabawy. Podczas wrocławskich pokazów rolę tę zagrał Cezi Studniak, od 2015 roku dyrektor PPA, a obok aktorów warszawskiego Teatru Powszechnego na scenie wystąpili także Ralph Kaminski i Julia Wieniawa. Nawet takie gwiazdorskie atrakcje nie usatysfakcjonowały jednak części wrocławskiej publiczności, wyrażającej niezadowolenie z wybranego przez Skrzywanka tematu (kryzysu mieszkaniowego wynikającego z nienaturalnie rosnących cen kupna i wynajmu nieruchomości), nieakceptującej metateatralnego osadzenia fabuły pomiędzy dokumentem a kreowaną na scenie lub przed kamerą fikcją oraz zawiedzionej – nie zawsze perfekcyjnym – przygotowaniem wokalnym części zespołu. Wśród krytycznych komentarzy po wrocławskiej premierze pojawiały się głosy sugerujące „komunistyczne zaangażowanie” reżysera oraz stwierdzenia, że zamiast obiecanej piosenki aktorskiej zaprezentowano „kakofonię dźwięków”.
Sądzę, że jest inaczej: dzięki spójnej koncepcji dramaturgicznej współtworzonej przez Piotra Grzymisławskiego (libretto) nachalnie wręcz tematyzowana w trakcie przedstawienia potrzeba pozbawienia publiczności dobrego samopoczucia (wyśpiewana w refrenie jednego z songów, których teksty napisał Jaś Kapela: „Mamy nadzieję, że źle się bawicie”) jest dowodem na nieadekwatność i dysonans pomiędzy rozrywkową a społeczną funkcją teatru. Świadcząc o bezradności sztuki wobec realiów twardej, drapieżnej ekonomii, deklaratywna rola „popsujzabawy” pozwoliłaby na wskazanie diametralnych różnic pomiędzy oczekiwaniami i efektami, które ta „Antyopera na kredyt” proponuje wrocławskiej i warszawskiej publiczności. O ile nastawieni na rozrywkę widzowie gali PPA odczuli zawód, częściowo wynikający ze społecznej orientacji przedstawienia, o tyle deklaratywnie zaangażowana, zorientowana lewicowo publiczność Teatru Powszechnego im. Zygmunta Hübnera zyskała szansę osobistego zdystansowania się wobec prezentowanych problemów i okazję do śmiechu. Oba typy reakcji dają szansę wprowadzenia na scenę dwóch celów: zaangażowania i humoru. Choć w zależnych od miejsca prezentacji efekt ten uzyskiwany jest po biegunowym odwróceniu przesłanek, połączenie autotematycznego dowcipu z praktyką punktowania systemowych błędów w obu przypadkach pozwala dostrzec absurdy niesprawiedliwości i uprzywilejowania określonych grup społecznych w Polsce, która „ideały Sierpnia” zastąpiła „świętym prawem własności”. O tym prawie także śpiewa się ze sceny.
Kryzys mieszkaniowy, którego doświadcza wiele osób we współczesnej Polsce, w spektaklu Skrzywanka ukazany został przez pryzmat faktów portretowanych w dystansującym, scenicznym – czasem wręcz cynicznym – zapośredniczeniu. Postacią inicjującą teatralną prezentację jest konferansjer wprowadzający temat kulturowego znaczenia piosenki. Mówi, że towarzysząc ludziom od zarania dziejów stała się ona „nieodłączną częścią naszej egzystencji”, pozwalającą lepiej znosić niedole i codzienne problemy. Będąc zatem formą fałszującej fikcji, dawała złudne wrażenie oswojenia rzeczywistości: „Niektórzy uwierzyli nawet w jej siłę, zdolną do zmieniania świata”.
Obecne we Wrocławiu gwiazdy estrady nie pojawiają się na deskach Teatru Powszechnego, gdzie „Człowiek z papieru” prezentowany jest jako spektakl repertuarowy. Świadoma krytycznego profilu tej sceny warszawska publiczność z pewnością nie będzie utyskiwać na grę, którą podejmują realizatorzy z oczekiwaniami widzów. Prezentowany w stolicy spektakl zachował nawiązania do realiów wrocławskich, a jego twórcy i twórczynie nie zrezygnowali z ironicznych nawiązań do idei koncertu galowego. Nastawienie publiczności, w nowej przestrzeni nadal definiowane w wypowiedziach Dyrektora (Michał Czachor, w kolejnych wyjściach przyczepiający do kostiumu etykiety „dyrektor” lub „konferansjer”) jako potrzeba dobrej zabawy, okazja do śmiechu i szansa na wysłuchanie chwytliwych piosenek, przeciwstawione zostaje patetycznej tragiczności, groteskowo łączącej się z wrażeniem nadmiaru i przegięcia. Splot komizmu z powagą momentami zdaje się amalgamatem skrajnie odmiennych modalności i nastrojów.
Realia warunkowanego przez kapitalizm rynku nieruchomości w Polsce pozwalają na posiadanie własnego mieszkania jedynie tym, którym szansę na to daje określony status ekonomiczny. W spektaklu Skrzywanka przegląd sytuacji będących świadectwem kryzysu w tym obszarze zaczyna się od zainteresowania młodej reżyserki filmowej historią likwidacji koczowiska rumuńskich Romów, które – do lipca 2015 roku – istniało we Wrocławiu przy ulicy Paprotnej. Agnieszka, w deklaracjach twórców przedstawienia będąca współczesnym wcieleniem bezkompromisowej artystki-dokumentalistki z „Człowieka z marmuru” Andrzeja Wajdy, chciałaby wrócić do tej historii. Podczas gdy rzucane na ścianę napisy informują, że wszystkie działania i wypowiedzi odtwarzają rzeczywiste zdarzenia, grająca Agnieszkę Anna Ilczuk uspakaja: „Wszystko, co tu robimy, jest fikcją”. Teatr nie jest rzeczywistością, ale odbijając ją, potrafi wyostrzyć spojrzenie na otaczający nas świat i rozpoznać siebie w prezentowanych obrazach, słowach, działaniach. Jeśli dostrzeżemy podobieństwo i będziemy mieli „indywidualny stosunek do przedstawionego materiału” – zaznacza Agnieszka – mamy „zachować to dla siebie”. Sceniczna gra pomiędzy fikcją i prawdą, przypominająca tę, którą Oliver Frljić toczył na tej samej scenie w 2017 roku w „Klątwie”, została zainicjowana.
Napięć pomiędzy różnymi oczekiwaniami, konwencjami, stylami czy tematami będzie w tym, trwającym zaledwie sto minut, „Człowieku z papieru” znacznie więcej. Powracające również w dalszych sekwencjach i kolejnych aktach przedstawienia konfrontacyjne wątki wynikają z relacji pomiędzy aktorami oraz aktorkami i granymi przez nich postaciami. Mimo momentów realistycznej kreacji postaci spod ich masek wypływa artystyczna próżność, a znaczenia niektórych gestów zakłócają działania realizowane jedynie na pokaz. Napięcie ujawni się też poprzez nawiązania do uwarunkowań, którym podlegają teatralne produkcje, kiedy ambicje Agnieszki raz po raz studzone są oczekiwaniami Dyrektora. Czachor z jadowitym uśmiechem domaga się schlebiania publiczności: „Pamiętajmy, że Polacy najbardziej lubią historie o Polakach”. Chociaż niebawem uwaga publiczności skierowana zostanie na banki, deweloperów, kredyty hipoteczne we frankach szwajcarskich i dzikie eksmisje, w jednym z kolejnych songów powróci argument najczęściej bodaj przywoływany w krytyce działań teatru publicznego – „nie za pieniądze z moich podatków” – w formie zrymowanej przez Kapelę przybierający postać: „Jeśli chcesz być zaangażowana, musisz zapłacić za spektakl sama”. Wobec takiej groźby w kolejnej piosence pojawiają się sponsorzy – przedstawicielki i przedstawiciele prywatnego biznesu, ministerstwa rozwoju, producentów wołowiny, wódki, deweloperów, a nawet starającej się ocieplić swój wizerunek mafii. Ta figura nie wynika jedynie asekuracji twórców wobec możliwych pytań o koszty ich przedstawienia. Choć i one z pewnością się pojawią.
Wraz z następującymi po sobie scenami i piosenkami kalejdoskopowa prezentacja muzyczna prowadzi widzów ze zrównanego przez pojawiającą się na scenie koparkę romskiego koczowiska, przez deweloperów, inwestorów i kredytobiorców, nowe, wyzyskujące każdy skrawek ziemi osiedla, radość młodego małżeństwa (Andrzej Kłak, Klara Bielawka) z obciążonego hipoteką „własnego” mieszkania, po problemy ze spłatą kredytu i brutalną, bezprawną eksmisję. Po drodze są cekiny i dramaty, brokat i łzy, kolorowe światła, trochę potu i krwi oraz chwytliwe melodie Karola Nepelskiego. Niektóre z jego utworów przypominają dawne hity Piwnicy pod Baranami, inne – brzmienia wykonywanego przez ówczesne gwiazdy szlagieru „We Are the World”, a nawet „Hello” Lionela Ritchiego. Dialogi, cytaty i teksty piosenek piętnują zaniedbania władzy. Przytoczenie stenogramu jednego z posiedzeń Rady Miasta Stołecznego Warszawy obnażają motywacje jej przedstawicielek i przedstawicieli. Przy zapalonym na widowni świetle – co jest chwytem wypominanym często teatrowi zaangażowanemu przez jego krytyków – wypowiada je wprost do publiczności Karolina Adamczyk. Mówi, że ponad połowa zasiadających w tej radzie osób to milionerzy. Wspomina, że na wynajem mieszkania w Warszawie pracować trzeba niemal trzy razy dłużej niż w Wiedniu. Jednoznacznie sugeruje, że nic się nie zmieni, dopóki ludzie ustanawiający w Polsce prawo, chroniąc własne interesy ekonomiczne i wartość posiadanych przez siebie nieruchomości, nie wpłyną na zmianę realiów, na przykład przez rozwój budownictwa socjalnego.
Forma antyopery momentami satysfakcjonuje i bawi – podobają mi się gra z konwencjami, wprowadzenie sopranistki Olgi Rusin, której wokalizy świetnie urozmaicają krajobraz muzyczny spektaklu, czy choreografia Agnieszki Kryst. Rozumiem jednak możliwe wątpliwości wynikające ze zderzenia stylów czy autoironicznego potraktowania (braku) umiejętności wokalnych przez część obsady (Ewa Skibińska). Myślę, że „Człowiek z papieru” jest ważnym głosem – nie tyle jednak w zakresie podjętego tematu mieszkaniowego, ile w dyskusji dotyczącej sprawczości sztuki, a szczególnie sztuki teatru. Kontekst popularności musicalu, od którego oczekuje się głównie rozrywki i niewiele więcej, jest tu szczególnie znaczący. Z wcześniejszymi przedstawieniami jej reżysera „Antyoperę na kredyt” łączy bezkompromisowość w dążeniu do wskazywania zaniedbań, obojętności i absurdów naszej codzienności.
Skrzywanek, mimo kolejnych sukcesów, nie traci z oczu realnych problemów, z którymi na co dzień borykamy się jako społeczeństwo. Zrealizowany przez niego „Spartakus. Miłość w czasach zarazy” (współautorka scenariusza: Weronika Murek; Teatr Współczesny w Szczecinie, 2022) zestawiał kryzys w polskiej psychiatrii dziecięcej z problemem nieakceptacji osób niebinarnych i nieheteronormatywnych. Wyreżyserowany przez niego wspólnie z Justyną Sobczyk „Sen nocy letniej” (Teatr Współczesny w Szczecinie, 2023) łączył Szekspirowskie marzenie o erotycznym spełnieniu z ograniczeniami, z jakimi borykają się w tym zakresie osoby z niepełnosprawnościami. „Zbrodnia i kara. Z powodu zbrodni Rosjan, których nie potrafimy zrozumieć” (Teatr Polski w Podziemiu, 2023) dawała okazję do rozważenia stosunku mediów i artystów do wojny, która wobec działań Rosji stała się namacalnie bliska, a jednak wciąż znamy ją głównie ze zmanipulowanych zapośredniczeń. Choć realizowane przez Skrzywanka w ostatnim czasie spektakle określić można jako zaangażowane, a nawet interwencyjne, reżyser nie sprowadza ich do rangi publicystycznych manifestów. Mówienia o rzeczywistych problemach realnych osób nie uzależnia od tego, czy możliwa jest zmiana rzeczywistości przez teatr. Może jednak stanie się w ten sposób – jak u Owidiusza – kroplą, zdolną drążyć skałę?