Keep calm and have a cup of tea. „Uwaga, ten film działa uspokajająco!”. Jest jak „świeżo zaparzona czarka zielonej herbaty”, jak „niezwykła podróż do przyszłości, gdzie czeka relaksująca zieleń i czułość” – piszą kina, pisze dystrybutor, a ja to kupuję, bo czasy są trudne. W bezdźwięcznych kapsułach lokomocyjnych, którymi ludzkie kukiełki z „Yanga” śmigają po świetlistych autostradach, mniej więcej w okolicach dawnego bagażnika samochodowego pleni się bujna roślinność. To znaczy nie, wróć! Ona się nie pleni, ona spoczywa – poukładana, rozplanowana, zasadzona pod boską linijkę nowoczesnego ideału funkcjonalności. W świecie wykreowanym przez Kogonadę nie ma miejsca na chaos, nieukierunkowany rozrost, logikę przypadkowości, błąd czy zaskoczenie. Domy stawia się z „naturalnego” drewna i szkła, a każdy projektowy detal redukuje prawdopodobieństwo dyskomfortu: drzwi rozsuwają się bezszelestnie, przedmioty pozbawione są kantów, chyba każda rzecz – od łyżki do zupy po łyżkę do butów – przeszła wielokrotne, superprecyzyjne crash testy. Od tej gładkiej sztancy odbito również ludzi: zawsze schludnych, uprzejmych, każdą komórką ciała zaprogramowanych na wystrzeganie się negatywnych emocji czy zbyt gwałtownych ruchów. Tak, jakby jakiś domózgowy implant nieustannie nucił im do uszka kołysankę albo odtwarzał, w upiornym zapętleniu, kojącą mantrę lektora od mindfulness: „Połóż się wygodnie na macie, dywaniku lub podłodze i zamknij oczy”…
Bezkantowość, horrorowa obłość tego świata mrozi mi krew w żyłach, choć to przecież solarpunk. Dzieje się tak prawdopodobnie nie dlatego – a przynajmniej nie tylko dlatego – że w tym konkretnym przypadku solarpunkowa utopia perfekcyjnie oddaje dystopijne skutki standaryzacji społecznego chaosu, „wygładzenia nierówności” dokładnie pod potrzeby i aspiracje zachodnich klas uprzywilejowanych, wszystkich tych technobaronów in spe i przyszłych magnatów cyfrowych. Mój niepokój budzą raczej trudna do uzgodnienia pozycja reżysera oraz jego emocjonalny i poznawczy stosunek do fikcyjnego świata hardcore’owej optymalizacji. Czy Kogonada – podobnie jak ja – obawia się przyszłości, w której brzydota, nieregularność, zaskoczenie, gwałtowność i realność przemocy zostają wymazane i zastąpione matematyczną precyzją, gładkością, nienagannymi manierami, „dobrym smakiem” i dystansem uczuciowym? A może przeciwnie, reżyser w pełni afirmuje i utożsamia się z tą hiperestetycznością społeczną, zaś tym, czego rzeczywiście się boi, jest przeczucie, że w idealnym świecie stare uprzedzenia zastąpią nowe fobie – wykluczenie bytów transhumanistycznych, podskórna niechęć do ludzkich klonów, uprzedmiotowienie humanoidalnej Sztucznej Inteligencji (w filmie zwanej „techno-sapiens” i traktowanej przez naukowców jak nowy gatunek człowieka)? Że margines tolerancji najpierw poszerzy się i napuchnie jak balon, żeby za chwilę skurczyć się i sflaczeć do poziomu dyskretnego faszyzmu? Po seansie „Yanga” mam wrażenie – być może zupełnie niesprawiedliwe – że Kogonada to bardzo obiecujący światotwórca, natomiast jego horyzonty ideowe są stosunkowo wąskie i sprowadzają się do techno-psychologicznych dywagacji, które idą pod rękę z filozofią Doliny Krzemowej: nadciąga Osobliwość, a my mamy obowiązek jej bronić.
Nienaganne światotwórstwo jest wielkim atutem „Yanga”: Kogonada doskonale urealnia i zszywa futurystyczną rzeczywistość z dosłownie kilku lokacji, detali kultury materialnej i dźwięków otoczenia (lub ich braku). Jeśli oglądamy skyline gigantycznego miasta, to jest on wyłącznie tłem, oddalonym, niedotykalnym, przytłaczającym pejzażem zaawansowanej technologicznie przyszłości. Jeśli patrzymy na organiczno-mechaniczne bebechy „techno-sapiens”, to tylko na wystawie w muzeum techniki, w sterylnych wnętrzach white cube’ów, gdzie rozparcelowane androidy spoczywają w gablotach niczym pochwycone w sidła, wyeksploatowane i wystawione na widok publiczny ciała owadów. Tłumienie emocji, wszechobecna delikatność i uprzejmość otrzymują swój złowrogi rewers w postaci korporacyjnej „praktyki społecznościowej”: rodziny biorą udział w wirtualnych zawodach tanecznych i w rytm dudniącego techno reagują na komendy w stylu „Teraz zbieracie trotyl!”, „Eksplozja!”, a z offu zimny, robotyczny głos dokonuje bilansu: „Już trzy tysiące rodzin zostało wyeliminowanych!”. Wiemy, że w uniwersum Kogonady istnieją służebne androidy oraz ludzie sprzeciwiający się praktyce gromadzenia danych przez domowe hard drive’y, w istocie portretowani na wzór dzisiejszej alt-prawicy. I że kiedyś doszło tutaj do wojny amerykańsko-chińskiej, a chińskie wpływy kulturowe przenikają całe Stany, od mody i kuchni aż po wzornictwo przemysłowe. Natomiast społeczna struktura „Yanga”, cała szeroka „baza” pracy, płacy czy władzy – to wszystko zostaje zarysowane na poziomie mglistych aluzji, rozmyte wyświechtanym pytaniem: czy androidy śnią o elektrycznych owcach (czytaj: czy mogą rozwinąć świadomość i emocjonalność na ludzką modłę)? Czy nowym techno-istotom należy zapewnić byt prawny i podstawowe ramy prywatności? Czy człowiek może rozpaczać i przeżywać żałobę po stracie komercyjnego produktu, który wykonano na jego obraz i podobieństwo?
Celowo zwlekam z przybliżaniem głównego wątku fabularnego „Yanga”, polski tytuł może być bowiem mylący: oryginalne „After Yang” („Po Yangu”) dużo lepiej oddaje żałobno-psychologiczne meritum tej opowieści, skupione nie tyle na technologii, ile na jej użytkownikach. Tytułowy android Yang (Justin H. Min) – z wyglądu około dwudziestoletni mężczyzna o azjatyckich rysach twarzy – to produkt bliżej nieokreślonej cyberkorporacji Bracia i Siostry, rodzaj sprzętu domowego z serii cultural-techno. Jest niczym innym, jak tylko zaawansowanym programem komputerowym, AI zaprojektowaną na wzór XVIII-wiecznego guwernera. Yang nie śpi, nie je, nie pije, tylko opiekuje się dziesięcioletnią Miką (Malea Emma Tjandrawidjaja), jest dla niej „starszym bratem” (patrz: nazwa firmy) oraz nauczycielem chińskiej kultury i języka. Decyzja rodziców, Jake’a (Colin Farell) i Kyry (Jodie Turner-Smith), żeby swojej adoptowanej córce kupić nieautoryzowanego replikanta z drugiej ręki (nieużywane produkty są ponoć bardzo drogie) tylko pozornie wiąże się z amerykańską fiksacją na punkcie podtrzymywania bądź odkrywania tożsamości za pomocą czysto rynkowych „inwestycji w siebie”. W gruncie rzeczy do pary głównych bohaterów najlepiej pasuje angielskie określenie insecure: są to ludzie zamknięci w bezpiecznych ramach nowoczesnej estetyki, żyjący przede wszystkim dla siebie i własnego komfortu, niepewni tego, co może ich spotkać poza domem, niezdolni do wzięcia pełnej odpowiedzialności za losy bliskich. Te egzystencjalne fakty ujawniają się w kilku sytuacjach, na przykład kiedy Kyra dopytuje męża, czy na pewno da sobie radę z wyszykowaniem dziesięcioletniej córki do szkoły albo kiedy Jake z przerażeniem wspomina o sąsiedzie, który „maluje sobie twarz” i „ogląda jakieś sporty”. Nie przekonują mnie również recenzenckie tezy, że bohaterowie „Yanga” ledwo wiążą koniec z końcem, żyją w wiecznym niedoczasie, w świecie nudnej, ciężkiej, niskopłatnej pracy i postępującej pauperyzacji klasy średniej. Jeśli praca rzeczywiście jest tutaj wyzyskiwana, to raczej dlatego, że czas wolny stał się już w całej rozciągłości pracą: Jake może prowadzić tradycyjną herbaciarnię i realizować swoje anachroniczne pasje, musi się jednak zgodzić (albo czuć, że nie da się już bez takiej zgody godnie egzystować) na korporacyjną infrastrukturę, całe to inwigilacyjne wysypisko smart house’ów, androidów, metawersów, obłych kształtów i upokarzających tańców przed konsolą do gier. Gromadzenie i handel danymi odbywają się w „Yangu” non stop; maskowane są komfortem, dizajnem i obietnicą nieskrępowanej realizacji Ja.
W realiach obniżonego poczucia sprawstwa i jednoczesnego pędu ku ideałom „pełnego życia” (samoświadomego, wyzyskującego każdy moment na rozwój i autoekspresję) domowy pomocnik ulega awarii – zawiesza się i już nie da się go włączyć. W kolejności chronologicznej to właśnie tutaj startuje narracja „Yanga”: rodzina traci niezbędny sprzęt, a przy tym odkrywa, że Mika ulokowała dużo większe emocje w „guwernerze” niż w adopcyjnych rodzicach i jej rozpacz jest czymś trudnym do ukojenia. Oraz że instrumentalnie traktowany „guwerner” był nie tylko komputerem na nogach, ale również naszym bratem, synem, przyjacielem, kochankiem – istotą czującą, choć nienazywającą własnych stanów uczuciami. Rozpoczyna się nierówna walka z serwisantami sprzętu elektronicznego: o oficjalnej naprawie nie ma mowy, bo Yang został kupiony pokątnie, z kolei majster z warsztatu „U Rednecka” widzi w androidzie nie tyle cierpiące „ciało”, ile niebezpieczną maszynerię do szpiegowania na rzecz chińskich korporacji. Dopiero pracownica muzeum techniki zgadza się wyekstrahować cyfrowe dane z pamięci Yanga, ale jej intencje również nie są w pełni czyste – naukowczyni chciałaby umieścić fizyczną powłokę replikanta oraz jego cyfrową „bazę” jako główne eksponaty na wystawie poświęconej historii naturalnej „techno-sapiens”.
W pewnym momencie twardy dysk androida staje się po prostu jednym z bohaterów filmu oraz, niestety, jego najsłabszym ogniwem. Żeby nie zdradzać zbyt wielu szczegółów – chociaż AI nie potrafi definiować słowami kategorii takich jak świadomość czy emocjonalność, jej „umysł” pełen jest wizualnych śladów, które świadczą o zdolności do przeżywania takowych. Yang postrzega jednak życie – jego „linię”, feed, najważniejsze chwile-widoki (pamięć ma oczywiście swoją ograniczoną pojemność) – w postaci zbliżonej do gładkich klisz z Instagrama albo przeestetyzowanych klipów reklamujących wakacje w stylu slow-wellness. To ckliwe, podbite sentymentalną muzyką stopklatki: na piękną białą misę ze skórkami mandarynek; modernistyczne linie ścian i symetryczne parapety; czarki z parującą zieloną herbatą; lustrzane odbicia (oczywisty znak samoświadomości techno-bytu); włosy i usta ukochanej dziewczyny. Ta perspektywa, to spojrzenie, ten piramidalny kicz – piękny i realny niczym slajdowisko wygenerowane przez aplikację smartfona – utwierdza mnie w przekonaniu, że Kogonadzie nie chodzi o żadną emancypację istot tanshumanistycznych (albo krytykę ich standaryzującego, mechanicznego spojrzenia), lecz o snucie funeralnych fantazji o samym sobie.
Czy jeśli kiedykolwiek zyskałbym dostęp do zasobów pamięci zmarłego bliskiego, odkryłbym tam obrazy potwierdzające jego oddanie i miłość, zapisane w formie pięknych „rolek” ze wspólnie spędzonego czasu? Jake przegląda pamięć Yanga tak, jak dzisiaj przegląda się facebookowe profile starych przyjaciół w poszukiwaniu rzeczy potwierdzających lub przeczących naszej wiedzy o tym, kim ci ludzie byli/są „w istocie”, ale także – w celu narcystycznego poszukiwania siebie. Różnica jest jednak taka, że media społecznościowe zawierają dane (przynajmniej w teorii) świadomie upublicznione, natomiast twardy dysk androida składa się z jego najbardziej intymnej, rejestrowanej pierwszoosobowo wizji świata.
Kogonada sprowadza ten najbardziej osobisty z filmów – bo reżyserowany przez każdego i każdą z nas z osobna – do zbioru stockowych migawek z życia „w pełni przeżytego”, „autentycznego”: gładkich, czystych, symetrycznych, sformatowanych pod to, jak klasy uprzywilejowane widzą lub chciałyby widzieć świat społeczny i swoje w nim miejsce. Tak jakby medium internetowe, którym posługujemy się na co dzień, całkowicie sformatowało naszą percepcję – co jest oczywiście prawdą, ale w ogóle w „Yangu” nieproblematyzowaną. I dlatego mój ośrodek emocji nie ma większych wątpliwości: ta czarka zielonej herbaty bardziej stresuje, niż koi nerwy. Ale może tak właśnie miało być – może Koganada to zdystansowany krytyk, który tworzy solarpunkowe światy na opak i straszy ich hiperrealistyczną dosłownością. A ja właśnie padłem ofiarą jego konceptualnej przebiegłości.