Nr 13/2022 Na teraz

Odsłuchy czerwca

Mateusz Witkowski
Muzyka Cykl

Fale wznoszące, nowe początki, apokalipsy, karnawały i posty: sezon ogórkowy (choć w obecnej sytuacji politycznej może to brzmieć nieco niezręcznie) przed nami, poprzedzający go czerwiec był jednak pełen atrakcji. Zapraszam do odczytu „Odsłuchów” wraz z Soccer Mommy, Fabijańskim, Dawidem Podsiadło i Yeah Yeah Yeahs.

 

Soccer Mommy
„Sometimes, Forever”
Loma Vista Recordings

Wspominałem niedawno w kontekście Soccer Mommy o liczniku singlowym, który wciąż bije ku naszej uciesze. Śmiało możemy rozciągnąć tę figurę na płyty długogrające.

Pierwszy kontakt z „Sometimes, Forever” sugeruje, że mamy do czynienia ze znanym, zamęczonym już do cna chwytem. Nowe kompozycje Sophie Reginy Allison a to przywołują na myśl Liz Phair, PJ Harvey czy Sheryl Crow, a to oddają hołd najntisowemu shoegaze’owi czy kierują naszą uwagę w stronę trip-hopu. Ba, nawet tytuł trzeciego longplaya może kojarzyć się z singlem nagranym przez The Jesus & Mary Chain wraz z ikoną alt 90’s – Hope Sandoval z Mazzy Star. Mimo to „Sometimes, Forever” działa; wszelkie zarzuty dotyczące retroodgrzewanka okazują się więc nietrafione. Jak pisałem już we wcześniejszych „Odsłuchach”, Soccer Mommy ma niebywały, alchemiczny wręcz dar: dobrze znane, wyraziste inspiracje zmienia w coś niekwestionowanie własnego i świeżego. Do najntisowego dziedzictwa dorzuca jeszcze wątki milenijne, w tym pop-industrialowe brzmienia, tak ukochane przez wszelkich alternatywków i alternatywki z epoki („Unholy Affliction”) – a dzięki fantastycznej produkcji (Daniel Lopatin in da house!) całość nabiera ciężaru, głębi, gęstości. „Sometimes, Forever” balansuje sprawnie między piosenkowym konkretem i rozmyciem: nie ma tu miejsca na blagę, ten album brzmi dokładnie tak, jak się nazywa. To rzecz dwoista, jak i dwoiste są doświadczenia artystki związane z jej popularnością: euforia, spadek, euforia, spadek.

„I don’t know how to feel things small / It’s a tidal wave or nothing at all” – słyszymy w „Still”. Nie ma powodu, by nie wierzyć Allison. Jeśli chodzi jednak o poziom artystyczny jej najnowszych kompozycji, jest to zdecydowanie fala wznosząca.

 

Fabijański
„Cukier”
DeNekstBest

Mes nawijał kiedyś: „Lecz mam cztery flow na koncert, sprawdź, przewertuj. / Wolę niż jeden flow na 400 koncertów”. Nie jestem przekonany, czy w przypadku Sebastiana Fabijańskiego to rzeczywiście atut.

Nie ma co ukrywać, Fabijański to wdzięczny obiekt ataków. Wiecznie przygnębiony i czupurny, obrażony na całą scenę rapową (w porywach: na cały świat), odzyskujący hip-hop, którego nikt nigdy nie zabrał, utyskujący na współczesność w duchu youtube’owych mędrców głoszących, że „kiedyś to my się bawiliśmy na podwórku i mieliśmy honor, a teraz to tylko te social media”. Tę litanię można by zresztą poszerzyć. Sam napisałem kiedyś na temat rapera kilka niepochlebnych słów, choć jak najdalej mi do hejtera czy gnębiciela. Po prostu ten hip-hopowy wariant piosenki aktorskiej (czyli: gramy, że rapujemy) aż zmuszał do złośliwych komentarzy. Jednak na „Cukrze” Fabijański momentami odszczekuje się kpiarzom i szydercom. To dość reakcyjna, osadzona na boom-bapowo-oldskulowym fundamencie (za produkcję odpowiada Ńemy), a zarazem całkiem przyzwoita płyta, która dowodzi, że Fabijański zna swoje rzemiosło. Gościnny występ Roguckiego w numerze „Narcys” przebija wszystko, co dotychczas nagrał wokalista (o wysokości poprzeczki nie dyskutujmy). Gości jest zresztą cała masa: mamy żywych klasyków i klasyczki w rodzaju Rahima, Abradaba, KASTY czy Mariki, ale także młodszego o pokolenie Penxa. Sukces? Niby tak, ale nie do końca. Fabijański zgrabnie wciela się tu w role, mimochodem (lub nie) naśladując cudze flow: we „Wrogu” przywodzi na myśl Dwa Sławy, w „Soplach w sierpniu” podbiera manierę od Maty i tym podobne. I choć nie brakuje tu dobrych wersów, całość aż puchnie od resentymentu oraz chęci udowodnienia, że raper dystansuje się wobec mediów społecznościowych, lajków, współczesności. Tymczasem granica między braggą a monotematyzmem bywa bardzo cienka. (Paradoksalnie, Fabijański najlepiej wypada w hitowych fragmentach albumu – kryje się jednak za cienkawą ironią, jak w „Szlagierze”. Tymczasem nie ma się czego wstydzić – banger, jak tęcza, nie obraża.)

Jak przyznał sam artysta, to jego pierwsze w pełni własne, autorskie wydawnictwo. Zaryzykowałbym stwierdzenie, że „Cukier” jedynie przybliża nas do odpowiedzi, kim jest Fabijański. Na pewno prowadzi jednak do wniosku, że to sprawny technicznie zawodnik.

fot. Unsplash

Dawid Podsiadło
„Post” (singiel)
Pur Pur

Nie planowałem tego powiązania, ale w kwestiach „krytyka współczesnej kultury społecznościowo-medialnej” Fabijański i Podsiadło mogą sobie podać ręce.

Również dlatego, że obaj wypadają na tym polu mało przekonująco. O ile dobrze rozumiem, „Post” ma być z założenia opisem współczesnego krajobrazu, obsianego niewiele wartymi informacjami, pieniackimi komentarzami, ksenofobią, plotkarstwem i tak dalej. Problem z pisaniem na temat „najwspółcześniejszej współczesności” polega na tym, że łatwo tu o śmieszność (pamiętacie, jak Ewa Bem śpiewała o wysyłaniu SMS-ów? kojarzycie „Opluj.pl” Skrzyneckiej i Mezo?) oraz wtórność. Ze smutkiem stwierdzam, że i tak jest w tym przypadku: „Post” to zbiór frazesów na temat internetu (ludzie się kłócą, zaglądają innym do łóżka/talerza, ogólnie jest niefajnie) i hipokryzji społeczeństwa, zwieńczony dość niezgrabnie ograną wieloznacznością tytułowego słowa. Dość toporna, a przy tym umiarkowanie chwytliwa publicystyka – ot, luźny, bubblegumowo-indiepopowy numer z gitarowymi noir wstawkami, który pod względem nośności ustępuje wcześniejszym singlom Podsiadły. Nawet jeśli zgadzam się z wymową: numery, które utwierdzają w poczuciu moralnej wyższości i służą tylko przekonywaniu przekonanych, to zwyczajna nudą.

Najciekawszą rzeczą związaną z premierą „Post(u/a)” pozostaje niestety meltdown Piotra Stelmacha. Pytanie tylko: czy było o co się tak denerwować?

 

Yeah Yeah Yeahs ft. Perfume Genius
„Spitting Off the Edge of the World” (singiel)
Secretly Canadian

Pamiętacie taki zespół jak Yeah Yeah Yeahs?

To pytanie wydaje się zasadne: wszak nowojorczycy milczeli konsekwentnie przez niemal dziesięć lat (ich ostatni album „Mosquito” miał premierę w 2013 roku). No dobrze, ale załóżmy, że kojrzymy YYYs. To ten dance-punkowy zespół z początku wieku, dziecię Nowej Rockowej Rewolucji z szaloną dziewczyną na froncie, tak? Pudło. Singiel nagrany z gościnnym udziałem Perfume Geniusa otwierają monumentalne partie syntezatorów – na myśl może przyjść oczywiście zarówno „Disintegration” wiadomej grupy, jak i jej akolici robiący zamieszanie w poprzedniej dekadzie (przyznajmy się, kto nie słuchał M83?). Całą tę power balladę przesyca atmosfera podniosłości, mnóstwo tu przestrzeni, co doskonale współgra z podawanymi niespiesznie przez Karen O wersami: „Mama, what have you done? I trace your step / In the darkness of one, am I what’s left?”. I choć trudno byłoby nie odnosić słów dotyczących słońca, upadku i kresu do aktualnych wydarzeń, Yeah Yeah Yeahs dają nam w finale nadzieję („Winds from the sky will watch us rise”). To, co początkowo wydaje się apokalipsą, okazuje się tak naprawdę zapowiedzią nowego początku.

Stylowy powrót. Zobaczymy, jak wypadnie cały longplay – premiera „Cool It Down” już we wrześniu.