Nr 10/2022 Na teraz

Odsłuchy kwietnia

Mateusz Witkowski
Muzyka Cykl

Pozostając w zgodzie z aurą, w najnowszych „Odsłuchach” sporo ciepłych nastrojów, ale i trochę odgrzewania wiadomej potrawy. Zapraszam wraz z TOPS, Królem Słońce, T.Love i Red Hot Chili Peppers.

 

TOPS
„Perfected Steps” (singiel)
Musique Steps

Pierwsza myśl: rety, dlaczego takie długie? Druga myśl: dlaczego takie krótkie?

Niemal siedmiominutowy singiel TOPS stanowi zapowiedź ich najnowszej EP-ki zatytułowanej „Empty Seats”. Jeśli kojarzyliście Kanadyjczyków z urokliwych melodii i wszechogarniającego poczucia komfortu, to wiedzcie, że tym razem zwiększyli dawkę. „Perfected Steps” to numer wypchany po brzegi inspiracjami. Jangle’ująca softrockowa gitara? Obecna. Soulowa delikatność i taneczność jak z „Off the Wall” Jacksona? Oczywiście. Echa Fleetwod Mac wyczuwalne choćby w wokalu Jane Penny? Jak najbardziej. Muzyka TOPS bywa słodka i odprężająca, jednak w żadnym wypadku nie jest błaha. Jak wspominała sama frontmanka, ten leniwy singiel opowiada o „starzejącym się, prawicowym przegrywie, który trzyma się kurczowo dawnej chwały oraz wartości, które nijak mają się do realiów”.

Poptymizm i zaangażowanie? Zgłaszam się na ochotnika.

 

Król Słońce
„Całkowita pewność” (singiel)

Czy wspominałem już, że to, co w polskiej muzyce rozrywkowej najlepsze, kryje się w niezalu?

Musicie mi wybaczyć. Co prawda – na moją obronę – tytuł cyklu „Odsłuchy [nazwa miesiąca w dopełniaczu]” można interpretować jako przegląd wydawnictw odsłuchanych (a nie: wydanych) w ostatnich tygodniach. Staram się jednak zawsze trzymać klucza: „ostatnie premiery”. Ale nie tym razem. Styczniowy singiel Króla Słońce (czyli duetu Aleksandra Matuszewskiego i Eryka Sarniaka) jakoś mi umknął, a nie wybaczyłbym sobie, gdybym Wam o nim nie wspomniał. Cóż to jest za niebezpieczny, lepki letniak: zespół rozpoczął działalność wydawniczą numerem „Maj”, ale ich muzyka to polski przepalony lipiec, w którym witalność miesza się z uwiądem. Błyszczy to się frenchtouchowo, ale i przywodzi na myśl indie postpsychodelię lub składy w rodzaju The Diogenes Club, a przecież te syntezatorowe mostki to z kolei Wyższa Szkoła Pisania Piosenek im. Adama Patoha. Ba, da się nawet usłyszeć Antkowiaka pląsającego do popowych bangerów Krzesimira Dębskiego. „Całkowita pewność” jest zarazem zakotwiczona w czasie i miejscu, nawiązując do modnych rozwiązań brzmieniowych, ale i bezczasowa, rozmyta. (Gdybym był złośliwy, to napisałbym, że właśnie taką płytę chciał nagrać Tomek Makowiecki przy okazji „Moizmu”, ale zabrakło mu kompozytorskiego rezonu.)

W ikonografii świadków Jehowy sporą rolę odgrywają utopijne rysunki z ludźmi o różnym kolorze skóry, żyjącymi w idealnej symbiozie z dzikimi zwierzętami. Rozszerzyłbym ten obraz o osoby słuchające Króla Słońce zamiast nowego „bezkompromisowego” singla Organka.

fot. Mitchell Y on Unsplash

Red Hot Chili Peppers
„Unlimited Love”
Warner Music

W obozie RHCP bez zmian. Nieprzekonani pozostają nieprzekonani, sympatycy są zachwyceni bez względu na jakość kompozycji.

Nie chciałbym wyjść na nienawistnika czy – co gorsza – hipstera (rok 2010, czy się słyszymy?) programowo krytykującego wykonawców o gwiazdorskim statusie. Zgodnie z krążącym tu i ówdzie memem albumy RHCP składają się moim zdaniem co najwyżej z satysfakcjonujących momentów. Do dziś najbardziej podoba mi się „One Hot Minute” nagrane z Dave’em Navarro, Frusciante od zawsze wydawał mi się ciekawszy jako artysta solowy. Między innymi dlatego też powrót klasycznego składu Red Hotów nie wzbudził we mnie żadnych emocji. Słyszałem też w życiu parę późnych albumów tak zwanych wielkich gwiazd rocka. „Unlimited Love” realizuje ten sam schemat: dajmy ludziom trochę „signature sound”, nie bawmy się w eksperymenty, przestańmy udawać, że chodzi tu o coś więcej niż nostalgię. „Sygnatura” łatwo zmienia się jednak w „substytut” – „Unlimited Love” to wyciąg z ostatnich siedmiu płyt zespołu ze sporadycznymi wycieczkami w stronę epoki sprzed „Blood Sugar Sex Magik”. Wyciąg, dodajmy, zupełnie pozbawiony charakteru (wymowny wydaje się fakt, że tak „singlowy” zespół rozpoczyna promocję płyty od „Black Summer”). Duże „zasługi” ma tu Anthony Kiedis, dla którego ciekawa linia melodyczna jest jak lawa (ta z memów, nie ta z „Dziadów”), to jednak myśl nienowa: RHCP składa się z trzech świetnych instrumentalistów i średniego frontmana.

Nie jestem uprzedzony, od Red Hot Chili Peppers oczekuję wyłącznie wspomnianych we wstępie „momentów”. „Unlimited Love” to jednak płyta boleśnie nijaka i niezapamiętywalna.

 

T.Love
„Hau! Hau!”
Universal Music Polska

U nas podobnie: uznany zespół wraca do sprawdzonych rozwiązań, ale niekoniecznie do formy.

Nie będę krył: lubię T.Love. Imponuje mi to, z jak różnorodną i obfitą dyskografią mamy w ich przypadku do czynienia. Był okres ciężkiej alternatywy, etap stonesowski, rock’n’rollowy-amfetaminowy, popowy, aż do… No właśnie, ostatnie kilkanaście lat można by w przypadku Staszczyka i spółki określić mianem chudych. I „Hau! Hau” raczej tego nie zmieni. T.Love wróciło do składu z czasów obchodzącego trzydziestolecie „Kinga”, za muzykę i teksty znów odpowiadają Muniek i Jan Benedek. Po drodze, co raczej nie zaskakuje, zagubiła się gdzieś dawna celność i wyrazistość. Mamy tu nie tylko wycieczki do czasów benedkowych – choć otwierające „Ja Ciebie kocham” mogłoby sugerować powtórkę z rozrywki – ale i melorecytację spod znaku „Tego wychowania” („Tomek”). „Tutto Bene” z gościnnym udziałem Sokoła przypomina chwilami T.Love-owy cover „Foto” Fotoness, „XYZ” zdaje się nawiązywać do męskograniowej alternatywy à la WaluśKraksaKryzys. Całkiem sporo tego, szkoda jednak, że większość numerów jest dojmująco niecharakterystyczna (patrz bluesowo-direstraitsowa „Ponura żniwiarka”). Nie pomagają też nierzadko przestrzelone teksty Muńka („Wejdź w moje filmy, nie polubisz ich / Może polubisz, bo prawda jest w nich”).

Fani T.Love i słuchacze kochający gatunek literacki o nazwie „polska rockowa publicystyka” będą zapewne zachwyceni. Reszta wzruszy ramionami.