Archiwum
12.03.2020

Odsłuchy lutego

Mateusz Witkowski
Muzyka

 

Czasy są trudne i niebezpieczne, nic dziwnego więc, że po głowie kołaczą nam myśli dotyczące apokalipsy. Muzycy nie są w tym wypadku wyjątkiem. W roli jeźdźców i jeźdźczyń: Grimes, Sebastian Fabijański, Yves Tumor oraz duet Karaś/Rogucki.

Grimes
„Miss Anthropocene”
4AD

Jak w paru prostych krokach zmienić się z superbohaterki w superłotrzycę? Odpowiedzi dostarcza Grimes.

Słuchanie „Miss Anthropocene” powinno być – i bywa – ogromną przyjemnością. To przecież te same, dobrze znane słuchaczom tekstury dźwiękowe; tak oczekiwane, wielopiętrowe melodie, cudnej urody melizmaty. Grimes daje nam po twarzy już w otwierającym, antypatriarchalnym „So Heavy I Fell Through the Earth”, poprawia trance’owym „Violence”, w międzyczasie daje odetchnąć w, hm, najntisowo-altcountry’owym „Delete Forever”. I nawet jeśli po drodze zatraciła swój futurologiczno-proroczy zmysł i dziś brzmi po prostu „współcześnie”, to wciąż nie schodzi poniżej pewnego poziomu. Nieco bardziej martwi wymowa jej najnowszego albumu. Grimes, notorycznie używająca w wywiadach fraz w rodzaju climate change (a nie climate crisis), idzie o krok dalej i z lubością estetyzuje przemoc, chaos i upadek. A więc: wszystko to, co migoce na horyzoncie. Problemy współczesności to dla niej pretekst, aby uciec w fantazję, kanwa dla dość infantylnie prowadzonej opowieści. I choć bardzo nie chciałbym posiłkować się wątkami prywatnymi i odnosić do sami-wiecie-kogo: trudno określić, czy to eskapizm, czy może spokój związany z tym, że plan ewakuacji wybranych jednostek został już dawno ustalony.

A może właśnie taka powinna być Miss Antropocenu: wsobna, lekkomyślna, a przy tym do bólu estetyczna?

Sebastian Fabijański
„Nightcrawler” (singiel)
Asfalt Records

– Halo? Panie Sebastianie? Chłopaki z PRO8L3M-u dzwonili. Chcą swoje wszystko z powrotem.

Jak stwierdził Młynarski, koncept piosenki aktorskiej zasadza się na tym, że aktorzy „grają, że śpiewają”. Sebastian Fabijański postanowił nieco odświeżyć tę konwencję i wcielił się w rolę rapera. Piszę o „wcielaniu się” nie bez kozery. „Nightcrawler” to swoisty wywar z Oskara, Steeza i prozy Żulczyka, przedsięwzięcie do bólu wystudiowane, zamierzone na efekt. Fabijański stara się przekonać nas, że jest miejskim włóczęgą, który sporo widział (no, może i widział, nie neguję), i MC z krwi i kości, ale zdradzają go sposób, w jaki kończy frazy, oraz usilnie brutalno-erudycyjne teksty. W ten sposób, zapewne wbrew swoim intencjom, staje się mniej prawilnym odpowiednikiem Pioruna, fikcyjnego rapera, w którego wcielił się w „Ślepnąć od świateł” reżyser serialu – Krzysztof Skonieczny. A wszystkiemu towarzyszy zadziwiająca, nawet jak na tak otwartą formę, jaką jest tekst hip-hopowego numeru, bełkotliwość, na przykład: „Felgi błyszczą pretekstem / W żyłach pulsuje ciekawość / Gdy Obiektyw chce więcej / Łakomy spotkania z prawdą”.

Być może Fabijański „ma papiery” na to, by zostać prawdziwym raperem. Na razie jest tylko prestidigitatorem.

Yves Tumor
„Gospel for a New Century” (singiel)
WARP

Yves Tumor to jeden z tych artystów, po których możemy się spodziewać absolutnie wszystkiego. A na końcu okazuje się, że i tak znów udało mu się nas zaskoczyć.

Nie dziwi, że modelowy jeździec apokalipsy, piekielny herold albo po prostu bardzo dziwny gość, który lubi paradować w diabelskich rogach i śpiewać o upadku, serwuje nam „Ewangelię na nowy wiek”. Jednak forma roziskrzonego rockera jest już niespodzianką. Tumor, do czego zdążył nas przyzwyczaić, gubi tropy, miesza szyki i utrudnia jednoznaczne rozpoznania. Tradycyjne, piosenkowe struktury stają tu w szranki z połamanym rytmem, rockowe instrumentarium walczy o prymat z samplami trąb i rogów (wszak apokalipsa byłaby bez nich niemożliwa). Po raz kolejny daje o sobie znać jego zamiłowanie do klasyków i innowatorów spod znaku r’n’b. Prince? Na pewno, ale i Książę Ciemności. No i ten tekst: niby dwustumilionowy odcinek serialu „Kawałek o zawodzie miłosnym”, ale gdy tylko połączymy go z tytułem i z refrenowym „this ain’t by design, girl”, robi się naprawdę ekscytująco.

Zwrot w stronę mniej wyrobionego, rockowego odbiorcy? Chęć zapełniania stadionów, pożegnanie z niszowością? Nie, to byłoby zbyt proste.

 

Karaś/Rogucki
„Ostatni bastion romantyzmu”
Kayax

Będzie krótko, gdyż złośliwość bynajmniej nie jest cnotą. A w wypadku albumów takich jak ten naprawdę trudno zachować powagę i klasę.

Właściwie już otwierające całość „Kilka westchnień” mówi na temat „Ostatniego bastionu…” wszystko. Karaś porusza się w dobrze mu znanej indie/electropopowej stylistyce, a Rogucki stara się jakoś za nim nadążyć. Nie znaczy jednak, że frontman Comy niweczy całą misterną pracę jednej drugiej The Dumplings: kompozycje rażą zachowawczością, nużą, przywodzą na myśl muzykę sprzed dekady (czyli czasy, w których tego typu brzmienia dałoby się określić mianem świeżych). Nie ulega jednak wątpliwości, że wokalista nie jest w stanie ich odczarować: próbuje z mozołem wpasować się w nową konwencję, brak mu jednak lekkości, instynktu melodycznego. Do tego zdarzają mu się liryczne kiksy (co raczej nikogo nie zaskakuje). Znajdziemy na „Ostatnim bastionie romantyzmu” momenty słabsze (np. „Petite mort”) czy lepsze (np. „Witaminy”), całość nigdy nie wykracza jednak poza przeciętność. Gra toczy się tu między „daremne” a „może być”.

I tak właśnie kończy się świat: nie hukiem, a odgrzewanym niby-alt-popem.