Nr 16/2021 Na teraz

Ekstrawertyczny nadmiar

Piotr Szwed
Muzyka

Gdy tylko Little Simz (Simbiatu Abisola Abiola Ajikawo), brytyjska raperka o nigeryjskich korzeniach, opublikowała swoje pierwsze nagrania, z miejsca została okrzyknięta przyszłością muzyki. Jeszcze przed premierą debiutanckiego albumu docenił ją Kendrick Lamar, według którego nie miała konkurencji wśród młodych twórców. Potem lawinowo podzielili tę opinię cenieni krytycy i artyści (między innymi Mos Def, J. Cole oraz Andre 3000). Już w 2015 roku serwis Pitchfork przeprowadził z nią wywiad: „Little Simz: przyszły król rapu”. Środowisko muzyczno-dziennikarskie zabrało wówczas 21-letnią Simbi (to pseudonim, którego Ajikawo używa w relacjach z najbliższymi) niczym Mufasa Simbę na wysokie wzgórze, by obwieścić jej: „wszystko to, co widzisz, kiedyś będzie twoje”.

Trzeba przyznać, że jej dalsze losy rzeczywiście wyglądają jak historia kogoś, kto idzie po swoje. Po intensywnym debiucie, będącym demonstracją charyzmy i niezwykłej tekściarskiej swobody, Little Simz nagrała „Stillness inWonderland”: rozbudowany koncept-album, na którym dubowo-psychodeliczne podkłady kapitalnie współgrały z nawiązaniami do „Alicji w Krainie Czarów”. Następnie zdała z wyróżnieniem egzamin, jakim dla wielu artystów jest trzecia płyta: równie często będąca świadectwem rozwoju, co zwiastunem wyczerpywania się pomysłów, na których dotychczas budowana była kariera. W kontekście imponującego wyważenia proporcji między elementami składającymi się na dźwiękowy kolaż gatunków (soul, funk, indie-rock i jazzujący pop), zastosowanych brzmień i instrumentów, zawarte na „Grey Area” deklaracje kogoś przekonanego o swojej unikatowej pozycji i wielkich umiejętnościach nie były pustymi przechwałkami. W „Venom” czy „Boss” Lil Simz brzmiała jak ktoś, kto przybył, zobaczył i zwyciężył; poradził sobie z konkurencją, ale, co chyba najtrudniejsze, udźwignął niebywałą presję. Potrafiła zaspokoić oczekiwania ludzi, którzy nie chcieli po prostu dobrych utworów czy ciekawych płyt, lecz przyszli zobaczyć narodziny hip-hopowej legendy.

Łyżką dziegciu w beczce miodu był w zasadzie tylko brak bezdyskusyjnego sukcesu komercyjnego. Rówieśnicy Simz, tacy jak Stormzy czy J Hus, potrafili tworzyć przeboje i trafiać do masowej publiczności. Utwory niezaprzeczalnie mniej zdolnych od Ajikawo raperów, takich jak duet z Nottingham (Young T & Bugsey), były w ostatnich latach nucone przez całą Wielką Brytanię, czego nie można powiedzieć o żadnym utworze pochodzącym z powszechnie chwalonego „Grey Area”. Gdy Little Simz odbierała w 2020 roku przyznaną przez New Musical Express nagrodę za najlepszy album, który pod względem sprzedaży na wyspach uplasował się na… 83 miejscu, listy przebojów, YouTube’a i streamingi podbijał Headie One (z gościnnym udziałem Aj Tracey’a i Stromzy’ego).

Można by powiedzieć: „cóż, wymagający, ambitny twórca nie ma szans w starciu ze sprawną, znacznie bardziej oczywistą, komercyjną propozycją — poza tym kobiety w rapie zawsze miały pod górkę”. Wszystko to prawda, a jednocześnie jedynie część prawdy. Przy wszystkich niezaprzeczalnych zaletach twórczości raperki trzeba przyznać, że jej muzyka od początku była o tyle odważna, co zachowawcza, a momentami wręcz konserwatywna. W czasach, gdy brytyjski drill stał się jednym z najgorętszych muzycznych trendów rozprzestrzeniających się na cały świat i zmieniających oblicze nagrań tysięcy raperów, gdy 808MeloBeats przygotowywał dla Pop Smoke’a ciężkie, niepokojące, duszne podkłady z miejsca stające się znakiem nowych czasów, Ajikawo wypuszczała piękny, kojący singiel „Selfish”, który brzmiał jak propozycja skrojona idealnie pod gusta fanów… Sade. Przyszłość muzyki? Przyszły król rapu? A może raczej królowa revivalu starych dobrych rozwiązań w sam raz dla wychowanych na klasyce popu i indie-rocku, dość raposceptycznych brytyjskich recenzentów z New Musical Express?

Wydana w tym roku czwarta płyta Little Simz zdaniem wielu potwierdziła jej status nadziei współczesnej popkultury. Nie brakuje opinii sugerujących wręcz, że mamy do czynienia z albumem wybitnym. „The Independent” nazwał „Sometimes I Might Be Introvert” najbardziej porywającą płytą tego roku, a w tekście opublikowanym na łamach „The Telegraph” Neil McCormick przyznał najnowszemu dziełu Ajikawo maksymalną notę, dodając, że autorce należą się owacje na stojąco. W Polsce w podobne tony uderzył m.in. Bartek Chaciński, którego wpis nie pozostawiał wątpliwości: ani Kanye West, ani Drake, ani J. Cole obecnie nie mogą się równać z młodą Brytyjką. Tym razem „najlepszy raper jest raperką”. Pochwały te są oczywiście w dużym stopniu zasłużone, ale to znów tylko część prawdy. „Sometimes I Might Be Introvert” jest bowiem albumem tyleż dobrym, co rozczarowującym. Słuchając go, trudno uwolnić się od pytania: czy spektakularnej karierze, którą przepowiadano Ajikawo, nie zaczyna coraz poważniej zagrażać niebezpieczeństwo… solidności?

Już zapowiadający najnowszą płytę singiel mógł budzić mieszane uczucia. Gdy minęło marszowe intro kompozycji, napięcie zdecydowanie opadło. Czy to za sprawą przearanżowania? Niewątpliwie ilość orkiestrowych dodatków w tle rozpraszała uwagę, zamiast ją skupiać. Całość sprawiała wrażenie superprodukcji, w której za rozmachem kryje się brak ciekawego pomysłu. Tekst był wypełniony ogólnikami na temat wojny, poszukiwania siebie i bycia kobietą, czyli stanowił zestaw poważnie brzmiących frazesów bez pogłębienia jakiegokolwiek tematu. Teledysk z kolei jest kompilacją najbardziej przewidywalnych pomysłów ostatnich lat. Zestawienie zabytkowej architektury z ujęciami ulicznych zamieszek to patent bardzo często stosowany przez Kanye Westa, kopiowany później przez jego rozlicznych epigonów. Idea teledysku kręconego w muzeum, fragmenty klasyki malarstwa przeplatane układami tanecznymi – to przecież scenariusz dobrze znany z „Apeshit” The Carters. Little Simz, zamiast wciągnąć słuchaczy w określoną historię, naznaczyć ją niepowtarzaną wrażliwością lub nastrojem, zafundowała im efekciarską kompilację zgranych patentów z towarzyszeniem orkiestry symfonicznej. W taki sposób nie pisze się historii rapu — prędzej można zapisać się do grona pierwszorzędnych artystów drugorzędnych.

Drugi singiel to także spore rozczarowanie. Nagrany w duecie z Cleo Sol „Women” brzmi jak wariacja na temat zapowiadającego „Grey Area” „Selfish”. Promowanie dwóch kolejnych wydawnictw bardzo podobnymi do siebie, funkowo-soulowymi, lekko melancholijnymi utworami nagranymi w duecie z tą samą wokalistką to zagranie co najmniej bardzo zachowawcze. Nie jest to zresztą jedyna kompozycja niemal bliźniaczo podobna do fragmentu „Grey Area”. „Speed” pod względem brzmienia gitary, perkusji, pogłosu nałożonego na wokal, a nawet tekstu staje się niemalże plagiatem znakomitego „Boss”.

Muzyczny konserwatyzm nie jest jedynym problemem utworów takich jak „Women”. Gdy Little Simz zaprasza słuchacza do strefy komfortu, by na tle kunsztownie zaaranżowanego, ale pozbawionego wyrazistości podkładu opowiedzieć o wspaniałych kobietach pochodzących z niemal wszystkich kontynentów, do muzycznej letniości dołącza tekstowa sztampowość. Raperka, niczym komiksowy superbohater, przelatuje świat w kilka minut, nie wychodząc poza luźne skojarzenia i stereotypy: o postaci z Jamajki opowiada poprzez aluzję do Boba Marleya, przy Etiopii nawiązuje do jazzu i tak dalej.

Szczęśliwie na „Sometimes I Might Be Introvert” z łatwością da się znaleźć wśród rozczarowujących utworów kilka naprawdę świetnych kompozycji. Stanowią one próbkę tego, jak mógłby brzmieć ten album, gdyby znacząco go skrócić, czyniąc bardziej spójnym: stylistycznie, tematycznie oraz nastrojowo. Trzeba przyznać, że artystka świetnie wypada w bardziej osobistych trackach, gdy zamiast o losach świata mówi o relacjach z najbliższymi. „I Love You, I Hate You” to porywający monolog skierowany do ojca utwór, w którym udało się uchwycić napięcie między licznymi pretensjami, tłumionymi pytaniami a pragnieniem wybaczenia (a przynajmniej pogodzenia się z sytuacją). Oldschoolowy funk, połączony z dynamiczną aranżacją orkiestrową, znakomicie komponuje się z pełnym niepokoju tekstem. Równie intrygująco o relacjach rodzinnych Ajikawo opowiada w skierowanym do siostry „Miss Understood”. Tytułowa gra słów to lapidarna zapowiedź tematu nieporozumień, rozmijania się oczekiwań, a jednocześnie tęsknoty za bezpośredniością i swobodą kontaktu z bardzo bliskim, a zarazem boleśnie odległym człowiekiem.

Na „Sometimes I Might Be Introvert” można też zobaczyć obiecującą próbkę tego, co mogłoby się stać, gdyby Simz postanowiła nagrać płytę w całości inspirowaną muzyką afrykańską: „Point and Kill” oraz „Fear No Man” stanowią punkty kulminacyjne albumu. Ajikawo sięga w tych utworach po niedopieszczone brzmienia, transplemiennych bębnów oraz efektowną językową przyziemność. Tytułowa fraza „Point and Kill” odnosi się do zdania wypowiadanego na nigeryjskich targach podczas kupowania ryby, którą wskazuje się sprzedawcy, by po chwili została zabita.

Szkoda, że te doskonałe fragmenty nikną na „Sometimes I Might Be Introvert” wśród wielu nieprzekonujących pomysłów. Jednym z nich jest gościnny udział Emmy Corrin, aktorki, która w ostatnich latach zyskała sławę dzięki roli księżnej Diany w serialu „The Crown”. Występuje ona w kilku utworach – w roli dobrej wróżki, anioła stróża, a przede wszystkim współczesnego coacha. Ilość krzepiących komunałów, które wygłasza, jest naprawdę nieznośna. Apeluje, by podążać za swoim sercem, przestrzega, że tylko silni będą w stanie przetrwać, mówi o tym, że wspinaczka na szczyt jest ważniejsza od jego zdobycia i tym podobne. Najgorsze, że tego typu kwestie są wypowiadane przy akompaniamencie monumentalnej aranżacji orkiestrowej. Gdy zaczynamy odczuwać autentyczne emocje wyrażane przez Little Simz, każde wejście Corrin przenosi nas w klimat kiczowatego musicalu.

„Sometimes I Might Be Introvert” niestety nie stał się hip-hopową opowieścią o introwertyzmie. Czwarta płyta Ajikawo to paradoksalnie album, którego wady mają ekstrawertywny charakter. Problem wynika z nadmiaru pomysłów, braku selekcji materiału, niespójności nagłych przejść stylistycznych (od afrykańskiego lo-fi do fragmentów brzmiących niemalże operowo) oraz przegadania. Skoro Little Simz czasami może być introwertykiem, to mogłaby nim być trochę częściej.

Little Simz, „Sometimes I Might Be Introvert”
Age 101
2021