Cisza panująca przed tegorocznym Festiwalem Polskich Filmów Fabularnych aż dźwięczy w uszach. W ostatnich latach przyzwyczailiśmy się, że święto polskiego kina poprzedzone jest kłótnią o skali niemal narodowej. A w tym roku – spokój. Chciałoby się wierzyć, że to cisza przed artystyczną burzą, która rozpęta się podczas festiwalu. I nawet istnieją argumenty na rzecz tej tezy. Ale jak będzie – jak zwykle dopiero się okaże.
Tomasz Kolankiewicz – dyrektor artystyczny festiwalu – okrzepł już w nowej roli, ale dopiero tegoroczna edycja będzie dla niego prawdziwym sprawdzianem. Zeszłoroczna bowiem – kontrowersyjna, online’owa i covidowa – była osobliwa, więc trochę się „nie liczy”. W tym roku komisja selekcyjna miała w czym wybierać: zgłoszono 42 filmy, czyli niewiele mniej niż w poprzednich latach, gdy wybierano spośród około 50. Okazuje się więc, że pandemia tym razem nie popsuła planów ani organizatorom festiwalu, ani samym filmowcom.
Najbardziej cieszy jednak co innego – forma festiwalu. W zeszłym roku największe kontrowersje wzbudzało to, że wirtualna wersja gdyńskiej imprezy nie pozwalała zapoznać się szerokiej publiczności (ani nawet wąskiej – branży i dziennikarzom) z wszystkimi filmami konkursowymi. Do rangi skandalu urósł fakt, że niektórych tytułów nie mogli obejrzeć nawet członkowie pobocznych składów jury. Tym razem ma być „normalnie” – czyli w kinie i ze sławnymi gdyńskimi bankietami. Ale coś pozostało z ubiegłorocznej edycji – konkurs krótkich metraży i filmów mikrobudżetowych będzie można obejrzeć z dowolnego zakątka w Polsce dzięki dostępowi zdalnemu. To dobrze, że organizatorzy dostrzegli w tym wartość, a nie jedynie (jak w zeszłym roku) zagrożenie – dzięki temu bowiem znacznie poszerzy się krąg festiwalowej publiczności.
Tegoroczna selekcja zapowiada się więcej niż ekscytująco. Znalazły się w niej filmy od dawna oczekiwane, podpisane przez twórców, którzy w ostatnich latach zaskarbili sobie miłość widowni i krytyki. Pojawią się między innymi: nowe filmy sensacyjnych laureatów z niedawnych lat – Jana P. Matuszyńskiego i Piotra Domalewskiego; dzieło jednego z najbardziej oryginalnych twórców młodego pokolenia – Łukasza Rondudy; nowość utrzymującego świetną formę Łukasza Grzegorzka; fabularny debiut Aleksandry Terpińskiej – autorki, której krótki metraż „Najpiękniejsze fajerwerki ever” okrzyknięto najlepszą etiudą ostatnich lat. Będzie tu aż 6 debiutów, 2 filmy drugie w dorobku i 4 filmy trzecie. Zmianę pokoleniową w polskim kinie widać więc nawet z daleka.
Wśród debiutów wyobraźnię najbardziej rozpala film wspomnianej Terpińskiej. Jej „Inni ludzie” to adaptacja książki Doroty Masłowskiej, a za produkcję odpowiada globalny kinematograficzny gigant, Warner Bros. Wiadomo, jak trudno przekładalna na język filmu jest proza autorki „Wojny polsko-ruskiej”, a dotychczasowe próby przeniesienia jej na ekran kończyły się z różnym skutkiem. Można więc żywić obawy, ale również nadzieję. W kuluarach nieśmiało mówi się o tym, że film nie tylko się udał, ale ma wręcz „rozbić system”, a żaden inny film z tegorocznego konkursu nawet nie zbliży się do jego poziomu. Plotki? Myślenie życzeniowe? A może coś jest na rzeczy?
Jeszcze większymi niewiadomymi są filmy Doroty Lamparskiej i Bartosza Blaschke. Lamparska po dwunastu latach od nowelki w „Demakijażu” wraca do Gdyni z „Przejściem”, które na poziomie opisu brzmi tyleż intrygująco, co ryzykownie. To historia dziewczyny, która zatrzymała się w pół drogi między światami żywych i umarłych. Można się spodziewać, że konwencja filmu również sytuuje się w połowie drogi – między ludową metafizyką a komedią. Blaschke natomiast stawia na klasyczny dramat oparty na autentycznej historii i opowiada o chłopcu, którego określa się jako autystycznego do momentu zdiagnozowania u niego głuchoty. Lekarskie orzeczenie okazuje się pierwszym krokiem chłopca w stronę kariery… muzycznej. Przewiduję głośne pociągania nosem podczas seansu.
Stawkę debiutantów uzupełniają trzy filmy, które mają już za sobą pierwsze spotkania z publicznością. Najbardziej znany z nich jest „Prime Time” Jakuba Piątka, dostępny od dłuższego już czasu na Netfliksie. Natomiast pokazy festiwalowe ma za sobą „Mosquito State” Filipa Jana Rymszy, funkcjonujący do tej pory jako „Komar”. Najnowszym z trójki jest „Najmro. Kocha, kradnie, szanuje” Mateusza Rakowicza, który był pokazywany na Festiwalu Nowe Horyzonty, ale również na seansach przedpremierowych w kinach. Poza tym na duże ekrany zdąży wejść jeszcze przed gdyńską imprezą. Wszystkie trzy to filmy bardzo ciekawe, choć w różnym stopniu spełnione. „Prime Time” jest bardzo pomysłową, posiadającą gatunkowy nerw wiwisekcją strapionej transformacją duszy polskiego społeczeństwa lat 90. „Mosquito State” to niepokojąca wariacja na temat Cronenbergowskiej „Muchy” z kryzysem finansowym na pierwszym planie. A najlepszy z nich jest bez wątpienia „Najmro” – film bawiący się formą, przykładający wagę do obrazu i narracji naśladującej komiks. Jednocześnie to pasjonujące kino akcji, rozgrywające się w świetnie oddanych latach 80., opowiadające autentyczną historię złodzieja Zdzisława Najmrodzkiego, który uciekał wymiarowi sprawiedliwości rekordową liczbę razy.
Nie mniej, a może nawet bardziej oczekiwany będzie film niedawnego zwycięzcy Złotych Lwów – Jana P. Matuszyńskiego. O jego „Żeby nie było śladów” już zdążyło być głośno, bo film zakwalifikował się do konkursu głównego festiwalu w Wenecji i został wytypowany jako nasz kandydat do rywalizacji oscarowej. Po kameralnej „Ostatniej rodzinie” Matuszyński nakręcił historię znacznie bardziej rozbudowaną, bazującą na bestsellerowym reportażu Cezarego Łazarewicza o tym samym tytule. To drobiazgowa rekonstrukcja sprawy Grzegorza Przemyka, która ma nie tylko odkrywać amoralność poprzedniego systemu, ale także wprawiać w stan etycznej niepewności również dziś.
Drugim laureatem z ostatnich lat, który zjawia się z nowym filmem, jest Piotr Domalewski. Po dwóch dramatach rodzinno-społecznych – „Cichej nocy” i „Jak najdalej stąd” – nakręcił film czysto gatunkowy. Jego „Hiacynt” rozgrywa się w latach 80. i nawiązuje do tytułowej operacji UB, gromadzącej informacje o członkach społeczności gejowskiej. Domalewski przy pomocy scenarzysty Marcina Ciastonia odnalazł w tej historii wątek kryminalny. „Hiacynt” to połączenie thrillera o seryjnym zabójcy z historią miłosną, demaskującą ówczesną władzę.
Kolejnym znakomicie zapowiadającym się projektem cenionego w ostatnich latach filmowca jest „Wszystkie nasze strachy” Łukasza Rondudy i Łukasza Gutta. Ronduda kontynuuje oryginalną strategię twórczą, kręcąc fabuły na bazie życiorysów współczesnych artystów wizualnych. Tym razem w tej formie przedstawi życie i twórczość Daniela Rycharskiego, oryginalnego artysty tworzącego katolicką sztukę LGBT.
Aktualne sprawy społeczne podejmuje również „Lokatorka” Michała Otłowskiego. Kanwą opowieści jest historia Jolanty Brzeskiej zamordowanej przez czyścicieli kamienic. Film ma formułę kryminału, w którym młoda policjantka stara się rozwikłać zawiłości sprawy tajemniczej śmierci niepokornej lokatorki. Nazwisko Otłowskiego daje nadzieję, że film będzie spełniony zarówno pod względem komentarza polityczno-społecznego, jak i gatunkowym. W końcu to on podpisał jeden z najciekawszych kryminałów ostatnich lat – „Jeziorak”.
Premierowo w Gdyni pokazane będą jeszcze dwa filmy: „Powrót do Legolandu” Konrada Aksinowicza i „Śmierć Zygielbojma” Ryszarda Brylskiego. To także dwa bodaj najbardziej enigmatyczne filmy w stawce. Trudno powiedzieć, czego można się spodziewać po Aksinowiczu. Nakręcił on do tej pory dwa diametralnie różne filmy. Jego debiutancka „Zamiana” to obecnie wręcz klasyka kina tak złego, że aż dobrego, natomiast „W spirali” to przykład filmu hipnotycznego, artystycznie wyjątkowo oryginalnego. W jego trzecim dziele, rozgrywającym się w latach 90., bohater, młody chłopak, mierzy się z problemem alkoholizmu ojca. Odtwórca roli tego ostatniego, Maciej Stuhr, mówił niedawno, że to najbardziej niesamowity projekt, w jakim brał udział. „Śmierć Zygielbojma” natomiast to, jak można wnioskować z krótkiego opisu, dość klasyczne kino historyczne przenoszące nas do czasów drugiej wojny światowej. Polityczny działacz popełnia samobójstwo, w ten sposób protestując przeciwko ignorowaniu przez Zachód doniesień o obozach zagłady.
Stawkę festiwalową uzupełniają cztery filmy, które można już było zobaczyć czy to w kinie, czy na innych festiwalach. Najciekawszym z nich jest „Moje wspaniałe życie” Łukasza Grzegorzka, które miało premierę na Festiwalu Nowe Horyzonty. Młody twórca kontynuuje artystyczną strategię tworzenia słodko-gorzkich komediodramatów, opartych na własnych, biograficznych doświadczeniach. Główna bohaterka, Jo, kobieta w średnim wieku, postanawia żyć własnym życiem. Mniej udaną realizacją jest „Zupa nic” Kingi Dębskiej, która jeszcze mocniej niż Grzegorzek wchodzi we własną biografię i odtwarza w nostalgicznym trybie dzieciństwo przypadające na okres lat 80. Ale to i tak znacznie lepszy film niż „Bo we mnie jest seks” Katarzyny Klimkiewicz. Filmowa biografia Kaliny Jędrusik w ogóle nie wykorzystuje potencjału niesztampowej postaci polskiej kultury i zamienia historię jej życia w nieplanowaną farsę.
Na kilka słów więcej zasługuje ostatni z konkursowych filmów – „Ciotka Hitlera” Michała Rogalskiego. Jeśli wokół jakiegoś tytułu miałyby wybuchnąć w tym roku kontrowersje, to sądzę, że właśnie wokół tego. Nawet można się dziwić, że jest w tej sprawie tak cicho – najwidoczniej mało kto film widział, kiedy przelatywał on przez kina. „Ciotka Hitlera” to film fatalnie zrealizowany, a na dodatek o jasnym politycznym przesłaniu. Ma do ukazania tylko jedno: Polacy z narażeniem życia ratowali Żydów w czasie drugiej wojny światowej. Używa do tego bogoojczyźnianej retoryki i jedynie słusznej historycznej narracji. Bardzo mnie dziwi, że na taki filmowy bubel znalazło się miejsce w selekcji. Ale być może ta obecność obnaża proces doboru, pokazując, że ostateczny kształt konkursu to nie do końca autorskie dzieło Kolankiewicza, tylko raczej kompromis, pod którym musi się on podpisać. Wiadomo nie od dziś, że wiele do powiedzenia w kwestii doboru filmów ma Telewizja Polska, która najwyraźniej wykorzystała swój przywilej, wskazując właśnie na ten tytuł – tak jak w zeszłym roku zrobiła z „Zieją” Roberta Glińskiego.
Kończąc, trzeba wspomnieć o sekcji, która w zeszłym roku niemal przyćmiła konkurs główny – o Konkursie Filmów Mikrobudżetowych, w którym ostatnio triumfował „Ostatni komers” Dawida Nickela. W tym roku zobaczymy w nim pięć filmów: „1:11 ” Mirona Wojdyło, „Dzień, w którym znalazłem w śmieciach dziewczynę” Michała Krzywickiego, „Magdalena” Filipa Gieldona, „Piosenki o miłości” Tomasza Habowskiego i „Po miłość” Andrzeja Mańkowskiego. Wśród nich znalazło się miejsce na horror pożeniony z kryminałem, kino science fiction, film muzyczny i dramaty mocno osadzone we współczesnych problemach. Pozostaje liczyć, że w tym zestawie skrywa się dzieło zdradzające talent na miarę Nickela.
Dziewięć filmów rozgrywających się w przeszłości (aż cztery z nich w latach 80.), siedem – we współczesności. Komedie, kryminały, filmy historyczne, dramaty, musicale, thrillery, filmy akcji, filmy biograficzne, artystyczne eksperymenty. Dzieła oparte na faktach, wspomnieniach reżyserów i czyste fantazje. Szesnaście filmów pełnych najróżniejszych historii, oddających rozmaite wrażliwości, estetyki i ambicje. Nie wiem, czy ta selekcja jest reprezentatywna dla polskiego kina, ale z pewnością pokazuje jej różnorodność – a przecież w Gdyni będzie można jeszcze zobaczyć filmy mikrobudżetowe i krótkometrażowe, nie wspominając o polonikach i tytułach z pozostałych, towarzyszących sekcji. Możemy trzymać się więc nadziei, że starcia różnych sposobów patrzenia na kino wywołają nad Gdynią potężną burzę!