Archiwum
07.12.2020

Festiwal, który musi się odbyć

Michał Piepiórka

 

Zeszłoroczny Festiwal Polskich Filmów Fabularnych upłynął pod znakiem skandali. Zaczęło się od likwidacji funkcji dyrektora artystycznego, potem nastały protesty z powodu nieuwzględnienia w konkursie „Mowy ptaków”, a zakończyło się naprzemiennym wyłączaniem i dołączaniem do konkursowej stawki – już podczas festiwalu – filmu „Solid Gold”. Tegoroczna edycja miała stanowić przeciwwagę dla kontrowersji, a podczas festiwalu mieliśmy rozmawiać już tylko o jakości filmów. I jest szansa, że tak właśnie będzie. Choć, rzecz jasna, środowiskowych sprzeczek nie uniknięto.

Spełnione żądanie

Kierownictwo festiwalu spełniło prośbę środowiska filmowego i ogłosiło konkurs na nowego dyrektora artystycznego, przywracając tym samym tę funkcję. Konkurs się odbył, kandydat został wskazany – został nim Tomasz Kolankiewicz, filmoznawca, historyk kina, animator kultury. Człowiek, który swoją charyzmą i oryginalnym gustem ma szansę tchnąć nowego ducha w skostniałą instytucję. Wszystko poszłoby więc po myśli sympatyków gdyńskiej imprezy, gdyby nie odraczana decyzja ministra kultury, który formalnie powinien uprawomocnić werdykt komisji konkursowej. Na szczęście nie było powtórki sprzed lat, kiedy minister nie zgodził się z komisją i wskazał innego kandydata. Po kilku miesiącach zbyt długiego oczekiwania Kolankiewicz został w końcu przedstawiony jako nowy szef działu artystycznego i mógł przystąpić do pracy.

Warunki miał jednak dalekie od komfortowych. Spowodowane to było rzecz jasna pandemią, która odcisnęła ogromne piętno na branży filmowej, hamując prace nad wieloma filmami. Przez pewien czas nie było pewne, czy gdyńska impreza w ogóle się odbędzie. Dość wcześnie ogłoszono odwołanie terminu wrześniowego. Tłumaczono to właśnie obawą o liczbę filmów, które będą mogły zostać zgłoszone. Termin grudniowy miał dać szansę tym wszystkim, których produkcja została wiosną wstrzymana. Nie wiadomo, ilu i jakich filmów zabrakłoby, gdyby festiwal zachował pierwotny termin. Wiadomo natomiast, że przy utrzymaniu terminu wrześniowego odbyłby się w tradycyjnej wersji offline jak wiele innych w tym czasie. Zważywszy na specyfikę gdyńskiego festiwalu jasne jest, że byłoby to dla tej imprezy znacznie lepsze rozwiązanie.

Festiwal bez filmów i publiczności?

Organizatorzy podkreślają, że gdyński festiwal nie odbył się w trakcie swojego istnienia tylko dwukrotnie – w stanie wojennym. Stąd determinacja, by tegorocznej edycji nie odwoływać – choć i taką możliwość brano pod uwagę. Z tego względu musimy być świadomi, że zaczynająca się jutro impreza będzie jedynie namiastką tego, co zwykle odbywa się we wrześniu, zorganizowaną głównie po to, by zachować ciągłość. Najprawdopodobniej nikt z takiej okrojonej wersji festiwalu nie będzie w pełni zadowolony – być może poza jurorami, którzy jako jedyni będą mogli obejrzeć komplet konkursowych filmów. Wspomniane na wstępie środowiskowe kontrowersje dotyczą bowiem sposobu prezentacji filmów. O ile nikt nie kwestionuje zasadności pokazów online, o tyle wielu zastanawia się nad trafnością decyzji organizatorów, którzy postanowili, że tylko branża będzie miała dostęp do filmów – i to nie wszystkich. Z czternastu obrazów konkursu głównego wyselekcjonowana publiczność obejrzy jedynie dziewięć, kolejnych pięciu nie obejrzy nikt poza jury. Są to, niestety, najbardziej pożądane, bo przedpremierowe tytuły: „Magnezja” Macieja Bochniaka, „Śniegu już nigdy nie będzie” Małgorzaty Szumowskiej, „Sweat” Magnusa von Horna, „Bliscy” Grzegorza Jaroszuka i „Żużel” Doroty Kedzierzawskiej. Z jakim oddźwiękiem spotka się zwycięski film, którego nie widziano? Czy sukces będzie miał taki sam smak i przełoży się na wartość marketingową bez wsparcia dziennikarzy?

Organizatorzy z początku tłumaczyli swoją decyzję umowami, jakie producenci podpisali z platformami VOD, uniemożliwiającymi prezentację filmów w internecie w innych miejscach. Nie było to przekonujące, bowiem pokazy festiwalowe kierują się własnymi zasadami i pokaz w Gdyni w żaden sposób nie podważałby prawa do pierwszeństwa Netflixa, HBO GO czy Player.pl. Powód musiał być inny i organizatorzy zaczęli o tym niedawno mówić wprost – chodzi o strach producentów przed piractwem. To faktycznie duży problem, bo każdy pokaz online jest szansą na nielegalne skopiowanie filmu i rozpowszechnienie go. Co zresztą przytrafiło się niedawno jednemu polskiemu filmowi.

Strach jest zrozumiały; fakt, że organizatorze mają w kwestii negocjacji z producentami związane ręce – również. Mimo to kilka decyzji nadal pozostaje kontrowersyjnymi. Jak bowiem wyjaśnić fakt, że nie zobaczymy filmów, które dopiero co były pokazywane online na festiwalu Camerimage („Magnezja” i „Śniegu już nigdy nie będzie”) i Off Camera („Bliscy”)? Niemałe oburzenie wywołała również decyzja zamknięcia imprezy przed „zwykłymi” festiwalowiczami. Faktycznie, to sprzężenie jest dziwne: wydaje się, że pominięcie niektórych tytułów z pokazów online pozwala na szersze otwarcie festiwalu; a jeśli organizatorzy upierali się przy zawężeniu kręgu odbiorców do dziennikarzy i branży, to można było pokusić się o pokaz pełnej selekcji.

Co (nie) będzie do zobaczenia?

Czas przejść do kwestii programowych – co zatem w tym roku (nie) będzie pokazywane w Gdyni? W selekcji najbardziej zaskakuje liczba wytypowanych filmów. O ile dyrektor artystyczny wykorzystał wszystkie swoje „sloty”, czyli wskazał dwanaście tytułów, komisja selekcyjna, dysponująca prawem do wytypowania kolejnych czterech, umieściła w konkursie jedynie dwa. Czy to pokazuje poziom zgłoszonych filmów? Być może – tego jak zwykle nie wiadomo, bo nie wiadomo, jakie tytuły były zgłoszone i jakim poziomem się odznaczały. Ale jak to zazwyczaj bywa – niezadowolonych jest więcej niż usatysfakcjonowanych. I rzeczywiście kilku tytułów brakuje w sposób szczególny. Być może najbardziej w oczy kłuje nieobecność znanego już i z kin, i ze streamingu „W lesie dziś nie zaśnie nikt” Bartosza M. Kowalskiego – udana, samoświadoma, parodystyczna wariacja na temat horroru klasy B. Jego obecność w konkursie z pewnością byłaby znakiem dla twórców kina popularnego, że traktuje się ich poważnie. Tym bardziej że Kolankiewicz deklarował chęć wciągnięcia tego typu filmów do konkursu, co zresztą widać w selekcji. Ale czy przeciętnych „Jak zostałem gangsterem. Historia prawdziwa” i „Tarapatów 2” nie lepiej byłoby zastąpić filmem Kowalskiego?

Kolejni nieobecni, o których już słyszeliśmy, to „Broad Peak” Leszka Dawida, „Orzeł. Ostatnia misja” Jacka Bławuta i „Najmro. Kocha, kradnie, szanuje” Mateusza Rakowicza – jak potwierdzili to producenci, nie zostali jednak zgłoszeni w tym roku do konkursu, możemy więc ich wypatrywać w przyszłym roku. Zgłoszone zostały za to takie tytuły, jak zdobywające laury na światowych festiwalach „Maryjki” Darii Woszek i z dawna oczekiwane, gatunkowe „Fisheye” Michała Szcześniaka – nie weszły one jednak do konkursu ze względów regulaminowych (znalazły się w zeszłorocznej selekcji, której również zresztą nie przeszły). Zabrakło także choćby „Hura, wciąż żyjemy!” Agnieszki Polskiej, „Komara” Filipa Jana Rymszy i „Prostych rzeczy” Grzegorza Zaricznego – pokazywanych na festiwalu Nowe Horyzonty. Wszystkie trzy to filmy być może nie w pełni udane, ale oryginalne i eksperymentujące, więc z pewnością wniosłyby nowego ducha do konkursu. Kiedyś, za czasów istnienia pobocznej sekcji „Inne spojrzenie”, trafiłyby zapewne tam. Argumentem przeciw temu konkursowi było jednak to, że odbiera on możliwość rywalizacji filmów poszukujących z bardziej mainstreamowymi. I w tym roku, mimo likwidacji sekcji, i tak nikt nie dał takiej szansy oryginalnym twórcom. Szkoda.

Co zatem zmieściło się w finałowej czternastce? Sześć filmów jest już znanych z kinowych ekranów: „25 lat niewinności. Sprawa Tomka Komendy” Jana Holoubka, „Jak najdalej stąd” Piotra Domalewskiego, „Jak zostałem gangsterem. Historia prawdziwa” Macieja Kawulskiego, „Sala samobójców. Hejter” Jana Komasy, „Tarapaty 2” Marty Karwowskiej i „Zieja” Roberta Glińskiego. Obecność w konkursie trzech z nich – Holoubka, Domalewskiego i Komasy – nie wzbudza wątpliwości, trzech kolejnych – już tak. Wydaje się, że wybór „Jak zostałem gangsterem” i „Tarapaty 2” miał być ukłonem w stronę twórców kina popularnego, a dzieło Glińskiego włączono najprawdopodobniej z racji pozycji reżysera w branży. Ale to filmy przedpremierowe wzbudzają najwięcej emocji: „Amatorzy” Iwony Siekierzyńskiej, „Bliscy” Grzegorza Jaroszuka, „Magnezja” Macieja Bochniaka, „Mistrz” Macieja Barczewskiego, „Sweat” Magnusa von Horna, „Śniegu już nigdy nie będzie” Małgorzaty Szumowskiej, „Zabij to i wyjedź z tego miasta” Mariusza Wilczyńskiego i „Żużel” Doroty Kędzierzawskiej.

Siekierzyńska opowie o teatralnej trupie, złożonej z niepełnosprawnych amatorów. Jaroszuk rozwija swój oryginalny styl znany z „Kebabu i Horoskopu” w bardzo depresyjnej komedii z wracającym do zawodu Olafem Lubaszenką w jednej z głównych ról. „Magnezja” to przykład bardzo nietypowego dla polskiej kinematografii gatunku westernu, do którego Bochniak nawiązywał już w poprzednim swoim filmie – „Disco Polo”. „Mistrz” jest biografią Tadeusza Pietrzykowskiego – legendarnego polskiego boksera. „Sweat” zdążyło już podbić kilka światowych festiwali, z Cannes na czele, i przyjeżdża do Gdyni jako jeden z faworytów. Podobnie zresztą jak „Śniegu już nigdy nie będzie” – nasz tegoroczny kandydat do Oscara. O Oscara ma również szansa zawalczyć „Zabij to i wyjedź z tego miasta”, jeden z najczęściej nagradzanych polskich filmów tego roku – to tworzona przez kilkanaście lat osobista animacja czołowego polskiego animatora. Stawkę uzupełnia film stałej bywalczyni festiwalu – Doroty Kędzierzawskiej – rozgrywający się w środowisku żużlowców.

Zabij to i wyjedź z tego miasta | materiały prasowe 45. FPFF

Gdzie podziały się debiuty?

Gdy spojrzy się na całą stawkę z lotu ptaka, pierwsza w oczy rzuca się różnorodność, co dobrze świadczy i o naszej kinematografii, i o selekcji. Wśród wybranych są filmy społeczne i klasyczne dramaty, jest reprezentant kina historycznego („Zieja”), gangsterskiego („Jak zostałem gangsterem”), biograficznego („Mistrz”), film dla młodego widza („Tarapaty 2”), sportowy („Żużel”), animacja („Zabij to i wyjedź z tego miasta”), a nawet western („Magnezja”). Natomiast niepokoić może mniej liczna niż w ostatnich latach reprezentacja debiutantów. Trzema pełnoprawnymi są tylko Jan Holoubek z „25 latami niewinności”, Maciej Barczewski z „Mistrzem” i Mariusz Wilczyński z animacją „Zabij to i wyjedź z tego miasta”. Dla ostatniego z nich jest to faktycznie pierwszy film pełnometrażowy, ale przecież twórca obecny jest w naszej kinematografii od bardzo dawna. Jako debiutantkę możemy również liczyć Iwonę Siekierzyńską, lecz ona znana jest choćby ze swojego telewizyjnego debiutu „Moje pieczone kurczaki” (który zresztą w swoim czasie również brał udział w Festiwalu w Gdyni).

Debiutanci zostali wypchnięci (mam nadzieję, że nie będzie to stała praktyka) do sekcji filmów mikrobudżetowych, która na festiwalu pojawi się w tym roku po raz pierwszy. Jest ona pokłosiem powołania nowego programu dotacyjnego, wspierającego produkcję filmów o budżecie nieprzekraczającym dwóch milionów złotych – wszystkie dzieła, które powstaną w ramach tego mecenatu, mają zagwarantowane miejsce w konkursie. W skład konkursu weszło sześć tytułów – wszystkie podpisane przez debiutantów, o których wiadomo w tym momencie niewiele (a przynajmniej nie jako o fabularzystach, bo w stawce znaleźli się Piotr Stasik i Tomasz Jurkiewicz – cenieni dokumentaliści). Mam przeczucie, że to właśnie te filmy mogą być sensacją tegorocznej edycji.

Debiutanci zostali umieszczeni więc poza głównym konkursem – a przecież właśnie debiutanckie filmy w ostatnich latach podbijały Gdynię…

***

Festiwal w Gdyni, jak niemal co roku, ma swoje problemy i nie ustrzegł się kontrowersji; jest wokół tego, jak zawsze, więcej szumu niż w przypadku innych filmowych imprez – wszystko ze względu na jego status w środowisku.

Ale chyba jeszcze nigdy dyskusja nie ogniskowała się wokół pytania: czy festiwal powinien się w ogóle odbyć? Odpowiedź na nie jest różna w zależności od tego, kto ją formułuje. Organizatorzy będą za wszelką cenę starali się podtrzymać ciągłość festiwalu, a co za tym idzie podkreślać wagę samej nagrody, bez której – wedle ich narracji – najprawdopodobniej zapadłyby się cały przemysł filmowy w Polsce. Natomiast publiczność będzie podważała sens imprezy, w której mało kto może wziąć udział, a prawie nikt nie zobaczy kompletu filmów. I każdej z dwóch stron sporu należałoby pewnie przyznać odrobinę racji. Wszak nagrody istnieją także po to, by podtrzymywać przemysł nagród, a prestiż laurów otrzymanych w Gdyni jest łatwo przekładalny na komercyjny potencjał nagrodzonych. Potrafię wyobrazić sobie, że organizacja w przyszłym roku imprezy podsumowującej dwa lata, umniejszałaby dokonaniom tegorocznym, między innymi dlatego, że ostygłoby zainteresowanie tytułami. Lecz z drugiej strony, czy waga Złotych Lwów będzie taka sama w takich okolicznościach? Być może organizatorzy, tak bardzo prąc ku zrealizowaniu tegorocznej edycji, działają na własną szkodę i obniżają znaczenie werdyktu – gdy wyróżnionych filmów nikt nie zobaczy i to prawdopodobnie, ze względu na zamknięcie kin, przez dłuższy czas, to i przełożenie na sukces komercyjny nie zadziała. Nie ma wątpliwości, że Gdynia to festiwal, który powinien się odbyć – pytanie, czy za wszelką cenę?

Zabij to i wyjedź z tego miasta | materiały prasowe 45. FPFF