Archiwum
23.10.2020

Za dużo miłości

Piotr Szwed
Muzyka

W jednym z odcinków serialu „Młody papież” Pius XIII ma niezwykły sen: przychodzą do niego dawni biskupi Rzymu, gromadzą się, by udzielić mu wyjątkowej rady. Cała scena, jak to często bywa u Paola Sorrentino, wysmakowana estetycznie zapowiada objawienie tajemnicy. Zamiast niej z ust Piusa V padają słowa: „ostatecznie ważniejsze od wiary w Boga, jest to, by uwierzyć w siebie, Lenny”. Adresat tych słów nie kryje rozczarowania: „nie macie czegoś lepszego? To przecież banalny frazes” – stwierdza. Poprzednik nie daje za wygraną: „Nawet nie wiesz, ile prawdy kryje się w banalnych frazesach, kolego, spójrz na nas – jesteśmy władzą – a władza jest banalnym frazesem”.

Może podobny sen przyśnił się Sufjanowi Stevensowi, który na swojej najnowszej płycie postanowił posłużyć się wieloma wyświechtanymi sformułowaniami. Zdecydował się nagrać album skoncentrowany na bardzo prostych, wręcz oczywistych deklaracjach. „Tytuł każdej piosenki na tej płycie jest kliszą” – stwierdził w wywiadzie dla serwisu the Quietus, zwracając uwagę na odczuwaną od jakiegoś czasu potrzebę zdań, które pomogą żyć w sposób zdrowy i zrównoważony. Brzmi jak tani coaching albo naiwna forma autoterapii? Tak, ale to przecież Sufjan Stevens – prawdopodobnie najwybitniejszy autor piosenek tego tysiąclecia, który po raz kolejny postanowił sam pozbawić się kilku swoich największych atutów, by zacząć niemalże od nowa.

Co najmniej od czasu, gdy porzucił pomysł nagrania płyty o każdym ze stanów USA, Stevens na kolejnych albumach porzuca jakąś część siebie – mniej więcej co pięć lat wyraźnie odcina się od przynoszącej dotąd sukces konwencji. Na okrzykniętym arcydziełem „Illinois”, przedstawiającym historię miejsca z perspektywy wielu punktów widzenia, odnalazł formułę, którą mógłby z sukcesem modyfikować w nieskończoność. Mógł stać się muzycznym eseistą, przewodnikiem, autorem płyt, których słuchałoby się jak znakomitych powieści czy reportaży. Jednak po tym albumie, imponującym różnorodnością odwołań do folkowej tradycji, Stevens nagrał „The Age of Adz” – płytę, na której próżno szukać błyskotliwego narratora. Zamiast niego jest niejednoznaczny, skonfliktowany wewnętrznie człowiek mówiący o miłości, seksie, samotności i rozpaczy. Ukłony w stronę tradycji zastąpił skok w przyszłość: obłędny kolaż motywów charakterystycznych dla elektroniki, popu oraz noise’u. Jeśli pojawiał się folk, to zdekonstruowany, w pakiecie z autotunem, przebijający się przez natłok różnorodnych dźwięków. Tym, którzy spodziewali się wycieczki do kolejnego stanu USA, Stevens w imponujący sposób przedstawił stan swoich emocji, zapis ich pełnej skali: od euforii do przerażenia.

A potem przyszło wyciszenie. „Carrie & Lowell” to płyta, której prostota brzmieniowa i aranżacyjna łączyła się z tematem żałoby. Na całym siódmym albumie Stevensa pod względem muzycznej różnorodności działo się mniej niż w pojedynczym tracku z „Age of Adz”, a jednocześnie każde słowo i każdy dźwięk miały wielką wagę. Na „Carrie & Lowell” autor połączył formalną oszczędność, wierność muzycznym tradycjom, które go ukształtowały, z niesłychanie indywidualną perspektywą. Tamtej płyty słuchało się jak intymnego dziennika – pisanego tyleż naturalnym, co niezwykle poetyckim językiem.

Minęło pięć lat i, tradycyjnie, jest inaczej. Już pierwszy singiel zapowiadający „The Ascension” był symptomatyczny. „America” zamiast prywatności zapowiadała publicystykę, zamiast kameralności wprowadzała ambientowy monumentalizm kilkunastominutowej kompozycji, natomiast teksty skupione na międzyludzkich relacjach, odmalowanych z troską o szczegóły, ustąpiły miejsca metaforom splecionym z politycznymi sloganami („I am the fever of light in the land of oportunity”).

Żaden z wcześniejszych albumów Stevensa nie był tak związany z aktualnym kontekstem politycznym. Autor „Illinois” dołączył do coraz liczniejszego grona artystów komentujących obecną sytuację w Stanach Zjednoczonych na długo przed premierą swojej ostatniej płyty. W lutym 2017 roku napisał list otwarty do Ameryki krytykujący politykę imigracyjną administracji Donalda Trumpa. Tekst był czymś w rodzaju polityczno-religijnego manifestu. Sloganowość języka – tak wyraźna na „The Ascension” – pojawiła się wówczas u Stevensa po raz pierwszy w dużym natężeniu. Introwertyczny melancholik wszedł w rolę trybuna operującego prostymi, wyrazistymi, nieco populistycznymi hasłami: „Wszystko jest możliwe. Nie wszystko jest dopuszczalne. Ale zmiana jest nieunikniona. Zaakceptuj to. Świat jest bogaty […]. Życie, które prowadzisz, nie jest Twoją własnością” – apelował, kończąc w stylu płomiennego kaznodziei: „Jezus wstydziłby się za nas wszystkich”.

Słuchając „The Ascension”, można mieć poczucie, że cały czas słyszymy głos autora tamtego listu. Choć nie zawsze mówi on w pierwszej osobie, choć zakłada maski, wciela się w rozmaite role, album jest jedną wielką odezwą. Trzynaście piosenek (wyjątki to „Die Happy” i „Ativan”) zawiera teksty skierowane do nieokreślonego jednoznacznie adresata. Stevens wysyła jednak wiele sygnałów (od tytułu „Wniebowstąpienie” po okładkę przypominającą abstrakcyjny witraż) sugerujących, że na równi z Ameryką interesuje go metafizyka.

Wspaniale zaczyna się ta płyta. „Make Me An Offer I Could Not Refuse” to Stevens, jakiego próżno szukać na wcześniejszych albumach – transowy, elektroniczny groove, wywołujący skojarzenie z twórczością Radiohead, jest drażniący, nieoszlifowany, a jednocześnie stanowi podstawę gitarowych motywów, które brzmią wręcz monumentalnie. „The Ascension” otwiera utwór będący apelem do Boga, wyrażający pragnienie ortodoksji umożliwiającej przemianę świata.

Move through to me
Show me the face of the radical dream
There’s no time for innocence
Make me an offer I cannot refuse

Stevens pokazuje, jak może wyglądać religijny radykalizm, w którym granice stawia się głównie własnej arogancji i próżności. W utworze świetnie sprawdza się tytułowa klisza nawiązująca do słów Dona Corleone z filmu Francisa Forda Coppoli. Bóg przyzywany w tym tekście to ktoś stanowiący dla naszych przyzwyczajeń i norm zbawienne zagrożenie. Opiekun, ale jednocześnie budząca lęk, nieprzewidywalna postać.

Niestety, po początkowym trzęsieniu ziemi napięcie zdecydowanie opada. W „Run Away With Me” oraz „Video Game” mariaż elektroniki z popem irytuje tendencją do zapętlania dość przeciętnych melodii. W tych piosenkach nie ma żadnej próby zbudowania punktu kulminacyjnego – od pierwszych dźwięków odkrywają one przed słuchaczem wszystkie karty. Rozczarowują również pod względem tekstowym. O ile w otwierającym album „Make Me An Offer I Could Not Refuse” językowa klisza osadzona w ciekawym kontekście brzmiała świeżo i niepokojąco, o tyle w kolejnych piosenkach banalność przede wszystkim irytuje. Dowiadujemy się, że miłość to najlepsze rozwiązanie, a jednocześnie ucieczka przed złem. Otaczająca nas kultura lajkowania, followania i szerowania jest natomiast grą wideo, w którą nie warto się bawić. W teledysku do „Video Game” pojawia się Jalaiah Harmon – twórczyni Renegade, najbardziej viralowego tańca ostatnich miesięcy. To przewrotne, że w utworze krytykującym podążanie za najnowszymi modami pojawia się akurat gwiazda TikToka. Dlaczego jednak ten marketingowo świetny pomysł nie przełożył się na liczony w milionach odsłon sukces piosenki? Odpowiedź jest brutalnie prosta: „Video Game” to najzwyczajniej bardzo przeciętny popowy kawałek.

Oczywiście nie jest tak, że na „The Ascension” Stevens zatracił swoje songwriterskie umiejętności. W przepięknym „Die Happy” niczym Aphex Twin wprowadza słuchacza w stan medytacji, by po chwili efektownie z niej wytrącić. „Sugar” pokazuje, że z rozmytych syntezatorów i elektronicznych, pulsujących podkładów jest w stanie stworzyć świetne tło dla przebojowej melodii. „Ativan” powinien przypaść do gustu wszystkim, którzy tęsknią za melancholijną introwertycznością nagrań The Notwist, a tytułowa pieśń – najbardziej tradycyjnie sufjanowska – przynosi tak ważny dla najlepszych utworów z wcześniejszych płyt nastrój intymnego wyznania.

Każdy z tych utworów osobno brzmi znakomicie, niestety traci jako element albumowej układanki. Na witrażowej okładce różnobarwne elementy pięknie się uzupełniają, tworząc harmonijną całość. Najnowsza płyta Sufjana Stevensa jest niebywale konsekwentna, jeśli chodzi o chęć stworzenia niezwykle patetycznego nastroju. Na „Michigan” czy „Illinois” był on rozbrajany folkową naturalnością, narracyjną różnorodnością i poczuciem humoru. „Age of Adz” było tyleż hymniczne, co antyhymniczne, zachwycające dzięki obłędnej, dźwiękowej grotesce. „Carrie & Lowell” balansowało na cienkiej granicy pretensjonalności, ale broniło się formalną oszczędnością. „The Ascension” natomiast sprawia wrażenie, jakby przez osiemdziesiąt minut chciało utrzymać słuchacza w stanie religijnego uniesienia. Podczas trwającej tak długo mszy nawet najgorliwsi wyznawcy wielkości poprzednich albumów co jakiś czas zerkną na zegarek.

Trudno się dziwić rekordowej jak na Stevensa pompatyczności, skoro w niektórych utworach, na przykład w „Lamentations”, zdaje się on śpiewać z perspektywy Boga.

Take me into all of your life
I am the future, define the future
I was only thinking of human kindness
I am the future, define the future.

Może to właśnie ten utwór najlepiej streszcza przesłanie albumu i ujawnia stojącą za nim koncepcję? Inspirowana ambientem i synthpopem repetytywność, liryczna sloganowość układają się w opowieść o banalności dobra. Przecież często opiera się ono na oczywistościach i łatwo o nich zapomnieć, zaniedbując coś, co powinno być zwyczajne. Bardzo łatwo można je też wypaczyć, na przykład dokonując, kolejny już raz, instrumentalizacji religii zgodnie z potrzebami szowinistycznej polityki. Jezus, który według listu Stevensa z 2017 roku wstydziłby się za Amerykę, w „Lamentations” przedstawiony jest jako źródło inspiracji pozwalające zdefiniować przyszłość – należy oprzeć ją na ideałach braterstwa i solidarności, co jednak wymaga zdecydowanego zakwestionowania wielu reguł dotychczasowego życia. Gdy w „Goodbye To All That” Stevens uparcie powtarza tytułową frazę, odnosi się ona do zmian w jego życiu osobistym (po wielu latach muzyk wyprowadził się z Nowego Jorku), ale chyba w większym stopniu podkreśla znaczenie samego mechanizmu: umiejętności uwalniania się od przyzwyczajeń i ograniczeń.

Na „The Ascension” słychać wyraźne inspiracje Nowym Testamentem, ale także Księgą Psalmów. Religia splata się z polityką, mistyka z patriotyzmem, człowiek mówi do Boga, a czasem i Bóg do człowieka. Biblijne teksty, do których odwołuje się Stevens, zawierają jednak – poza religijną retoryką – fascynujące ślady dawnej codzienności. Problem „The Ascension” polega natomiast na tym, że na płycie skierowanej do Ameryki i Ameryce poświęconej prawie w ogóle nie ma Ameryki. To album wyzuty z konkretu, niesłychanie ogólnikowy, wypełniające go sentencje unoszą się w próżni – trudno im zaufać, trudno się z nimi utożsamić, trudno uwierzyć, że mogą być one czymś więcej niż frazesami.

Klisza językowa umiejętnie wpleciona w tekst może mieć niezwykłą moc. W pochodzącej z „Illinois” piosence „Chicago” zdanie „All things go” wspaniale dopełniało przedstawianą historię, idealnie dogrywało rolę pointy. Można by długo wymieniać utwory bardzo wielu wykonawców (od Johna Lennona, przez Bruce’a Springsteena, po Wayne’a Coyne’a), w których liczmany – dzięki fantastycznym melodiom, charyzmie wykonawców czy pomysłom aranżacyjnym – brzmią jak prawdy objawione. Dlaczego więc na „The Ascension” banały są banalne? Chyba dlatego, że zwyczajnie jest ich za dużo. W piosenkach z „Carrie & Lowell”, płyty opowiadającej o wyjątkowej więzi łączącej Stevensa ze zmarłą matką, użył on słowa „miłość” zaledwie kilka razy. Na wypełnionym tekstowymi kliszami „The Ascension” wręcz nim epatuje: „And I say, love” („Run Away With Me”), „Tell me you love me anyway” („Tell Me You Love Me”), „I wanna love you” („Ursa Major”) – to tylko kilka przykładów z bardzo długiej listy. Wiadomo, że żyjemy w coraz smutniejszym, coraz bardziej polaryzującym się świecie, w którym na wątpliwości i zagubienie najlepiej odpowiada nienawiść. Może właśnie dlatego Sufjan Stevens zafundował nam bombardowanie miłością. Mimo wszystko to chyba nie był najlepszy pomysł.

 

Sufjan Stevens, „The Ascension”
Asthmatic Kitty
2020

źródło: materiały prasowe