Archiwum
04.01.2019

Wielkie bunga-bunga

Michał Piepiórka
Film

Ten temat czekał na Paolo Sorrentino od dawna. Jego italo-kiczowaty styl idealnie pasuje do rozerotyzowanej estetyki bunga-bunga, a Silvio Berlusconi jest równie boski jak Giulio Andreotti i kontrowersyjny jak młody papież. Włoski reżyser zaprasza nas na imprezę pełną wielkiego piękna młodych kobiecych ciał, hipnotyzuje błyszczącym cekinami spektaklem, by perwersyjnie zamazywać wygodną granicę, którą stawiamy między nas i „nich”. „Oni” są najlepsi w tych momentach, gdy uwodzą tak jak bohaterowie siebie nawzajem. Gdy jednak maski pozorów opadają, a teatr flirtu się kończy, film zaczyna jawić się jako równie pusty i banalny jak uczestnicy wielkich bunga-bunga.

Film Sorrentino dzieli się na dwie, wyraźnie od siebie oddzielone części. W pierwszej twórca starał się budować napięcie, które miało szczytować w momencie wejścia na scenę Jego. Do Berlusconiego zbliżamy się wraz z Sergio Morrą, szemranym biznesmanem, który wie, że kluczem do sukcesu jest poznanie wszechmocnego polityka. Najłatwiej dotrzeć do niego za pomocą pięknych dam, które potrafią kusić swoimi wdziękami. Dlatego tworzy „agencję modelek”, rekrutuje tabun dziewcząt i organizuje wielką imprezę naprzeciwko sardyńskiej willi premiera Włoch. Gdy już na dobre wejdziemy w świat młodych kobiet podnieconych możliwością poznania najseksowniejszego polityka w kraju, nasycimy się klimatem disco-kiczowatych orgietek i zanurzymy w plusz miękkich narkotyków, cała ta wstydliwa przyjemność zostaje nam brutalnie zabrana – przez Berlusconiego. Sorrentino nagle odwraca perspektywę o sto osiemdziesiąt stopni i całą uwagę poświęca już tylko Jemu, jednocześnie odzierając Berlusconiego z nimbu tajemniczej fascynacji. Dosłowność jego obecności jest rozczarowująca jak zdradzenie największego sekretu.

W momencie tej fabularnej przewrotki następuje również zaburzenie narracji. Porzucona zostaje, szkicowo co prawda, ale jednak konsekwentnie budowana historia kariery Morry. Gdy na scenę wchodzi On, wszystko inne zostaje odsunięte na bok. Sorrentino nie ma przy tym ochoty snuć spójnej opowieści. „Oni” nie są biografią, lecz mozaiką scen – wydaje się niekiedy, że przypadkowych – która w zamyśle miała przedstawiać niejednoznaczny obraz polityka. Włoski twórca robi wszystko, by niuansować. Przyodziewa Berlusconiego w kolejne kostiumy – również dosłownie – by następnie je konsekwentnie zdejmować, dowodząc, że nigdy nie dotrzemy do Jego prawdziwego „ja”. Przedstawia go jako sprawnego sprzedawcę, skutecznego biznesmana, genialnego w swojej niestandardowości i naturalności polityka, który długo przed Trumpem wiedział, że władza niczym nie różni się od telewizyjnego show. Na początku 2019 roku Berlusconi to nikt inny jak po prostu praszczur postprawdy, prorok kultury fake newsów, która dziś na dobre rozgościła się w naszej codzienności – i ilu by masek mu nie nakładano, tej przysłonić się nie udaje. Być może właśnie dlatego najciekawsze są te sceny, w których Sorrentino obnaża fikcję demokracji zamienionej w nieskazitelny uśmiech wiecznie opalonego Berlusconiego, który potrafi sprzedać każdemu absolutnie wszystko.

Nie dziwi więc, że film Włocha najciekawszy jest wtedy, gdy zamienia się w niejednoznaczny spektakl uwodzenia. Są w nim wulgarność, kicz, tanie cekiny i drogie brylanty. Ale przede wszystkim wiele pięknych, nagich ciał wijących się w takt tanecznych hitów. Sorrentino korzysta z estetyki teledysku, zamienia sceny imprez w teatr wykoncypowanych gestów i wyrachowanego podniecania. Nieodłącznym elementem tych erotycznych gier jest spojrzenie patrzącego. Ich adresatem są On i Oni, ale również my – odczuwający zawstydzającą przyjemność zaprogramowanego pożądania. Sorrentino celowo nas zniewala i każe się czerwienić – daje nam dostęp do sławnych bunga-bunga nie po to, by je piętnować, ale by tłumaczyć ich potężną moc uwodzenia. Odwraca klasyczną zależność i to z patrzącego czyni przedmiot manipulacji kuszącego, roztańczonego podmiotu. Zatrzaskuje widzów w skrzętnie przygotowanej pułapce podniecenia, która co prawda nie udziela Berlusconiemu rozgrzeszenia, ale brudzi dusze jego krytyków.

Plan Sorrentino był jeszcze bardziej przebiegły. Bo ostatecznie okazało się, że jedyną osobą odporną na erotyczny spektakl jest sam Berlusconi. Nie dlatego, że bunga-bunga go „nie bierze”. Wręcz przeciwnie, dlatego że podniecony, rozpalony tłum kobiecych ciał ogniskuje się właśnie wokół niego – to wcale nie one uwodzą, lecz on – i to jedynie patrząc. Taniec, impreza, podniecenie stają się u Sorrentino oczywistą, ale niezwykle ciekawą metaforą polityki, która w jego interpretacji jest dokładnie tym samym, co spektakl uwodzenia. Berlusconi ma władzę, bo ma charyzmę greckiego Boga, prezencję rzymskiego gladiatora i czar włoskiej gwiazdy italo disco. Ale jego moc działa tylko na odległość – najlepiej, jeśli jest zapośredniczona przez płaszczyznę ekranu. Wtedy nie czuć trupiego zapachu płynu do płukania protezy, zdradzającego skrzętnie zainscenizowany fałsz.

Ale ten zarzucony przez Sorrentino woal tanecznego spektaklu szybko zostaje ściągnięty, a pod nim skrywa się już tylko banał zupełnie nieistotnych kłótni Berlusconiego z żoną, jeszcze mniej ważne polityczne targi czy zasugerowany dramat osamotnionego bohatera. W fenomenie włoskiego premiera, przynajmniej z dzisiejszej perspektywy, nic nie jest ciekawsze niż jego rozbrajający demokrację telewizyjny uśmiech, dla którego dziewczęta zrzucają ubrania. Szkoda, że Sorrentino on nie wystarczył.

 

„Oni”
reż. Paolo Sorrentino
premiera: 28.12.2018