Archiwum
22.03.2018

Z miłości do telewizji. „The Good Fight” i „The Good Wife”

Olga Szmidt
Seriale

9 maja 2016 roku zostałam sierotą po „The Good Wife”.

Był to jeden z moich ulubionych seriali, top 10 bez wahania. Są produkcje, które oceniam wyżej, jednak to właśnie „The Good Wife” ma dla mnie status pierwszorzędnej rozrywki. Moje przywiązanie do postaci nie zmalało nawet wtedy, kiedy odcinki kręciły się wokół odbierania telefonów i biegania do wind kancelarii. Serialowa miłość wiele wybacza, nie szuka poklasku i przymyka oko na luki scenariuszowe. Wynika to pewnie w jakimś stopniu także z faktu, że obejrzałam wszystkie 7 sezonów, na które składa się (bagatela!) 156 odcinków po co najmniej 40 minut każdy. Przydarzyło mi się to kilka razy wcześniej, nie zawsze zresztą przy najbardziej wymagających produkcjach. Do dziś tęsknie spoglądam na moje jedyne serialowe DVD – „Gotowe na wszystko”. Wynik podobny – 180 odcinków, 8 sezonów. Równie ciepło wspominam „Siostrę Jackie” (80 odcinków, 7 sezonów). Człowiek może się w takim czasie przywiązać, szczególnie jeżeli postaci napisane są z tak dużą świadomością krytyczną i empatią zarazem. Na tym chyba polega niezmienna magia telewizji – bohaterowie spędzają z nami nieprawdopodobnie dużo czasu. W zdrowiu i w chorobie.

Takie przywiązanie widzów, jak to do „The Good Wife” nie zdarza się jednak często. Wiedzą o tym doskonale twórcy spin-offów, którzy wychodzą naprzeciw oczekiwaniom nie tylko widzów, ale także producentów i stacji telewizyjnych. Za dwa najlepsze spin-offy ostatnich lat uważam „Better Call Saul” (dokładniej prequel) na drugim miejscu lokuję właśnie „The Good Fight” – spin-off „The Good Wife”. W obu przypadkach twórcy czerpią z estetyki wcześniejszych produkcji, chętnie też apelują mniej lub bardziej wprost do pamięci widza. Nie są to zwykle gry ekskluzywne. Ich niedostrzeżenie nie pozbawi nas orientacji w serialowej fabule. To raczej Easter eggs niż wątki pozwalające zrozumieć postać czy przebieg akcji.

Po finale „The Good Wife” obstawiałam głównego bohatera spin-offu. Miałam dwa typy: Diane Lockhart albo Eli Gold. W każdym z tych przypadków mielibyśmy do czynienia z inną kontynuacją, serialem w innym stylu i o innej energii. Padło na Diane Lockhart, obok Alicii Florrick jedną z najlepiej napisanych kobiecych postaci serialowych tamtego czasu. Liczę na to, że w sprawie Eli’a jeszcze nie wszystko stracone i doczekamy się dla odmiany prequelu z Alanem Cummingiem w roli głównej. Oglądałabym.

Michelle i Robert King nie uczynili z Diane Lockhart (Christine Baranski) niepodzielnie panującej głównej postaci, ale stworzyli nowe trio. Znalazła się w nim – znana widzom serialu z Julianą Margulies – Cush Jumbo (niezmiennie jako Lucca Quinn) oraz Rose Leslie w roli Mai Rindell. Losy trzech bohaterek mają swoje antecedencje, ale „The Good Fight” rozpoczyna się w newralgicznym dla nich momencie. Diane traci oszczędności życia w piramidzie finansowej ojca Mai. Zmuszona jest do rozpoczęcia kariery prawniczej na nowo – w nowej kancelarii, na nowych zasadach, bez kierowniczego stanowiska. Maia, poza uwikłaniami rodzinnymi, odgrywa także nową rolę w firmie kierowanej przez Adriana Bosemana (znakomita rola Delroya Lindo) i Barbarę Kolstad (Erica Tazel). Lucca z kolei, dzieląc z pozostałymi bohaterkami miejsce pracy, ujawnia w końcu mocniej złożoność swojej historii. Wydawałoby się więc, że – poza nieobecnością Florricków – wszystko zastajemy w mniej więcej stałym układzie.

Serial jest jednak wyraźnie odmienny od poprzedniczki. Rozpoznawalny rytm, ironiczne ujęcia i niepodrabialne poczucie humoru Kingów nie przesłaniają jednak faktu, że produkcja ma zupełnie odmienne proporcje. Podczas gdy w „The Good Wife” dominowały poszczególne sprawy prowadzone przez prawników, rozprawy sądowe i działalność polityczna, tutaj mamy do czynienia raczej z dramatem rodziny Rindellów i ich wpływem na życie pozostałych bohaterów. Nie jest to jedyna historia, w drugim sezonie staje się jednak wyraźnie najistotniejsza. Sala sądowa widywana jest tu więc rzadziej niż narady głównych bohaterek. W drugim sezonie los oszczędził nam już tak dużej ekspozycji rodziców Mai (Leonore każdorazowo mnie osłabiała, Henry natomiast pozostaje do końca jednowymiarowy).

„The Good Fight” różni się też wyraźnie wpływem okoliczności społeczno-politycznych na sam serial, do czego zdaje się nawiązywać sam jego tytuł. W drugim sezonie otrzymujemy nawet czołówkę z kolejnymi telewizorami, z których przemawia do nas Donald Trump. Podobnie jak inne przedmioty, telewizory z Trumpem mówiącym o białych suprematystach, że to „dobrzy ludzie”, ostatecznie wybuchają. Niewiele innych seriali dotąd tak wyraźnie zarysowało ten kontekst – dotyczy to także opinii wyrażanych przez bohaterów i ogólne porozumienie w sprawie „klauna”, jak go nazywa z kolei bohaterka serialu „She’s Gotta Have It. Afroamerykańska tożsamość kancelarii pozwala twórcom na przekroczenie schematów seriali prawniczych. Nie jest to jednak krytyczna czytanka o dyskursie publicznym w Stanach Zjednoczonych. Dynamika i wyrazistość postaci pozwalają na zachowanie rozrywkowego, nie zaś publicystycznego charakteru serialu. Lekkość, z jaką twórcy kreują postaci, jest w tym przypadku imponująca. Jest to doskonale widoczne w postaci Adriana – charyzmatycznego prawnika, który zjadł zęby na sprawach dotyczących nierówności rasowej, a jednocześnie jest szalenie atrakcyjnym i ujmującym człowiekiem. Cieszy też fakt, że po sukcesie garderoby postaci kobiecych z „The Good Wife”, tym razem nie zostali zaniedbani także męscy bohaterowie, w przypadku których za szykiem poszła także oryginalność. To duża wizualna przyjemność, szczególnie w zestawieniu z dramatycznie nudną pod tym względem konfekcją „Suits”.

Pytanie, którego nie można uniknąć, to czy „The Good Fight” dorównuje serialowi-matce. Jestem w tej sprawie rozdarta. Z jednej strony wiele elementów może zastanawiać (rodzina Rindellów, niedokończone wątki, niedobór spraw sądowych i przewaga indywidualnych dramatów), z drugiej zaś serial satysfakcjonuje jako osobna produkcja. Wydaje się, że twórcy wykorzystali ten wymiar „The Good Wife”, który nie był tak eksponowany, a więc polityczny wymiar działalności prawników w Stanach, ich zaangażowanie w kwestie rasowe i płciowe. Można było odnieść wrażenie, że to wątki powiązane, ale nie w pełni się przenikające. Tutaj nie ma wątpliwości w tym zakresie, również dlatego, że ważną rolę odgrywają takie wątki jak historia prawniczki, którą usuwa się z pracy w prokuraturze za krytyczny wobec Trumpa tweet. Ona zresztą wydaje się obiecującą postacią dla fabuły serialu. Nie jestem natomiast przekonana, czy dotychczasowe zrównanie uwagi poświęcanej Mai i Diane w serialu (w drugim sezonie ta pierwsza zdaje się wręcz wychodzić na główny plan) jest słuszną decyzją scenariuszową. Co do Lukki, trudno mieć podobne wątpliwości. Nie sposób jednak nie zauważyć, że twórcy wyraźnie szykują się na dłuższe historie. Po sukcesie pierwszego sezonu mają ku temu wszelkie powody. Odświeżenie ramy serialu i wprowadzenie nowych, długofalowych zmian jest więc w tym kontekście uzasadnione. Liczę na dalszy rozwój wydarzeń i tak dobrze rozpoznawalną śmiałość twórców serialu. Bo przecież porzucenie tej serii nie wchodzi w rachubę. To nie ta liga, by mieć tego rodzaju dylematy.

 

„The Good Fight”
twórcy: Michelle i Robert King

CBS

© Patrick Harbron / CBS Interactive