Archiwum
17.02.2019

#Berlinale 2019

Andrzej Marzec
Festiwale Film

To było ostatnie Berlinale w dobrze znanym nam kształcie. W tym roku zakończył się osiemnastoletni okres niepodzielnych rządów Dietera Kosslicka, który dbał o zdecydowanie polityczny i zaangażowany społecznie wymiar prezentowanych do tej pory filmów. Od czerwca festiwalowe stery przejmują Carlo Chatrian (włoski krytyk filmowy, dotychczasowy dyrektor festiwalu filmowego w Locarno) oraz Mariette Rissenbeek, która zajmie się finansową stroną filmowego przedsięwzięcia. Nikt jednak dokładnie nie wie, w jakim kierunku postanowią pójść, gdyż biuro prasowe Berlinale konsekwentnie wstrzymuje się od komentarzy w tej sprawie. Nieoficjalnie mówi się o próbach odmłodzenia formuły Berlinale 2020 oraz odzyskaniu przewagi jakości nad ilością prezentowanych filmów. Nowi dyrektorzy mają jeszcze bardziej umiędzynarodowić festiwal (zadbać o obecność amerykańskich gwiazd) oraz upomnieć się o radykalne, eksperymentalne kino, którego w Berlinie po prostu od lat brakuje.

Netflix i inne kontrowersje

Nowy dyrektor od samego początku wzbudza mieszane reakcje, gdyż nie ukrywa swojego poparcia dla internetowych, filmowych serwisów streamingowych, dzięki którym powstała na przykład „Roma” Alfonso Cuaróna. Kosslick w tym roku również naraził się na krytykę właścicieli kin, gdyż dopuścił do konkursu głównego wyprodukowany przez Netflixa film „Elisa i Marcela” w reżyserii Isabel Coixet. Widzowie, którzy na pokazie prasowym jeszcze przed projekcją filmu zobaczyli na dużym ekranie znajome, wielkie, czerwone „N”, dali znać o swoim niezadowoleniu buczeniem i głośnym tupaniem. Po chwili druga, jednak zdecydowanie mniejsza grupa dziennikarzy wyraziła poparcie dla Netflixa oklaskami i gwizdami. Skąd taka osobliwa „wymiana” opinii? Netflix w odróżnieniu od Amazona przez lata uchylał się od prawnego obowiązku wspierania niemieckiego przemysłu filmowego, utrzymując, że jego europejska siedziba nie znajduje się w Niemczech, lecz w Holandii. Wreszcie 15 lutego Netflix zgodził się na podpisanie umowy o współpracy z niemiecką Federalną Radą Filmową (FFA) i tym samym uciszył narastające wokół niego kontrowersje.

Nieoczekiwanie, już w trakcie trwania festiwalu, z konkursu głównego został wycofany najnowszy obraz chińskiego reżysera Yimou Zhanga, znanego chociażby z takich filmów jak „Hero” czy „Dom latających sztyletów”. Oficjalną przyczyną podaną do publicznej wiadomości stały się „techniczne problemy, jakie ujawniły się podczas postprodukcji”. Nie ma jednak żadnych wątpliwości, że reżyser padł ofiarą rządowej cenzury, gdyż jego nowy obraz „One second” opowiada o rewolucji kulturalnej. Każdy chiński film, zanim zostanie wyświetlony na międzynarodowym festiwalu, musi otrzymać słynną pieczęć ze smokiem, która w tym przypadku została cofnięta przez chiński odpowiednik Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji (SARFT). Nie jest ważne, jak bardzo sławnym twórcą jest Yimou Zhang (reżyserował ceremonię otwarcia igrzysk olimpijskich w 2008 roku) – gdy tylko podjął się realizacji trudnego dla Chin tematu, natychmiast został przywołany do porządku.

W Berlinie pojawił się również polski wątek polityczny. Na konferencji prasowej po projekcji „L’adieu à la nuit” w reżyserii André Téchiné (wyświetlanego poza konkursem głównym) Catherine Deneuve została zapytana przez polskiego dziennikarza o to, jaką radę ma dla Polaków, którzy wciąż boją się zamachów terrorystycznych kojarzonych z imigrantami. Aktorka odpowiedziała jednym krótkim zdaniem: „Mam tylko jedną radę: zmieńcie rząd!”.

Wyjście z cienia

Nagrodzony Srebrnym Niedźwiedziem, mocno wyczekiwany film François Ozona (którego kina nie jestem przesadnym fanem) przyciąga głównie aktualnym i kontrowersyjnym tematem. W momencie premiery filmu w Lyonie toczy się proces dotyczący księdza Bernarda Preynata (oskarżonego o 85 przypadków molestowania nieletnich), którego wyniki poznamy już 7 marca. „Dzięki Bogu” Ozona jest sprawnie zrealizowanym filmem, który momentami przypomina „Spotlight” czy „Złe wychowanie” Pedro Almodóvara. Oprócz opowieści o pedofilskich nadużyciach we francuskim Kościele katolickim znajdziemy tutaj również wątki polskie. Myślę, że film będzie w Polsce szeroko dyskutowany (dystrybucja Against Gravity), gdyż od premiery „Kleru” wiadomo, że Polacy ciekawi są historii o księżach, jakie pojawiają się na dużym ekranie. W przeciwieństwie do Wojciecha Smarzowskiego Ozon nie wierzy w świętość nadprzyrodzonego, niematerialnego Kościoła, który skalany jest ludzkim grzechem. Dlatego otrzymujemy bardzo ludzką, przejmującą opowieść o walce ofiar z prześladowcami, a księża są tutaj mało interesującymi postaciami. Najbardziej ciekawy jest efekt kuli śnieżnej, gdy każda opowieść o molestowaniu daje odwagę innym do opowiedzenia swojej. Można powiedzieć, że „Dzięki Bogu” jest wezwaniem do wyjścia z cienia, do dzielenia się swoimi trudnymi opowieściami o nadużyciach Kościoła. Ozon pisze nowy rozdział w historii ruchu #metoo, który stanowi zupełnie inną niż znana nam do tej pory rozprawa z patriarchatem, gdyż po obydwu stronach barykady stoją mężczyźni – księża pedofile i mężczyźni (niegdyś chłopcy). Francuski reżyser zachęca do tego, aby każdy z nas opowiedział własne historie, gdyż tylko wtedy coś może zmienić się w rzeczywistości – „dzięki nam”.

„od powietrza głodu ognia i wojny…”

„Mr. Jones” Agnieszki Holland z kolei to klasycznie zrealizowany film o sztucznie wywołanym wielkim głodzie w Ukrainie na początku lat 30. XX wieku. Holland zdecydowała się nakręcić film historyczny, jednocześnie zajmując pozycję krytyczną wobec współczesności. Oglądając przeszłe wydarzenia, mamy przed oczami świat postprawdy, alternatywnych faktów, konfliktu w Syrii, Brexitu, wygranej Donalda Trumpa i tym podobnych. Gareth Jones jest prekursorem współczesnych whistleblowers, który demaskując fałsz, starał się pokazać, że wojny światowe zdarzyły się dlatego, że nikt nie zwracał uwagi na ich wcześniejsze symptomy.

Niezwykle klasyczny i poprawny obraz Holland jest prawdopodobnie adresowany do publiczności amerykańskiej, ale nawet ją mogą zmęczyć czarno-białe postaci i czas trwania seansu (141 min.). W porównaniu do bardziej nowatorskich „Pokotu” czy „1983” ten film wydaje się w karierze Holland krokiem w tył. Z podaną w bardzo przystępny sposób historią trudno się nie zgodzić, przez co „Mr. Jones” wydaje się bezdyskusyjny. Reżyserka nie daje zbyt wielu możliwości widzom – raczej wierząc w to, że historia lubi się powtarzać, oferuje im lekcję historii, straszy, przestrzega… Po seansie kiwam więc ze zrozumieniem głową, w której automatycznie pojawiają się słowa: „od powietrza głodu ognia i wojny…”. Jednak brakuje mi nowym filmie Holland czegoś więcej, co obiecują jego pierwsze sceny. Zwierzęce oczy, ich wielość… Czy zwierzęta to w tym wypadku jedzenie, czy też bohaterowie powieści George’a Orwella którzy patrzą na nas wymownie? Gdyby Holland, zamiast serwować nam lekcję historii, poszła w tę stronę, można byłoby po cichu liczyć na Złotego Niedźwiedzia. Tymczasem część krytyków zwraca uwagę na to, że jednym z głównych powodów przeładowania filmu polskiej reżyserki jest scenariusz niedoświadczonej Andrei Chalupy. W efekcie otrzymujemy film o głodzie, który jest jednocześnie tak kaloryczny, że pozostawia nas z filmowym przesytem, niezwykle trudnym do strawienia.

 

69. Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Berlinie
7–17.02.2019