Archiwum
24.12.2018

Potrzeba bliskości

Mateusz Demski
Film

Opowieść o służącej pracującej dla rodziny z wyższej klasy średniej w Meksyku na początku lat 70. rozpoczyna się refleksyjnym ujęciem podwórkowej posadzki, gdzie w mydlinach odbija się przelatujący samolot. Bezkres nieba. Żywioł wody towarzyszyć będzie również w finale rozegranym na plaży, kiedy grupa bohaterów usiądzie na piasku w pełnym wrażliwości uścisku, do którego odsyła już sam plakat promujący film. Niewielkie wycinki świata, radykalne przeciwieństwo „Ludzkich dzieci” czy „Grawitacji”. Zawsze uważałem, że Alfonso Cuarón jest artystą o wielu obliczach, nie wybiera jednej metody ukazania tematu, formułuje go w oparciu o różne niepodobne do siebie strategie. U niego dzieje się zawsze w poprzek statycznej, usztywnionej jednym odcieniem manierze, co skutkuje niepowtarzalnym spotkaniem tematu z autorem. Przyznam, że czegoś podobnego się jednak nie spodziewałem.

Opowiem ci swoją historię

„Roma” jest utrzymana w tonacji innej niż fantastyczne wizje przyszłości, ostatnie fantasmagoryczne dokonania Cuaróna. Meksykanin odwraca wektor: chce, byśmy obcowali z rzeczywistością, w jakiej ludzie żyją na co dzień, a nie z iluzją, do jakiej chętnie uciekamy przed przygnębiającymi obrazami i faktami. To wypowiedź bardziej przyziemna, sprawa osobista, której podstawową stawką wydaje się namacalne życie z drobnymi szczegółami. Na usta ciśnie się więc porównanie do „Zimnej wojny” Pawła Pawlikowskiego, nakręconej także po powrocie reżysera do ojczyzny na bazie wspomnień, namalowanych czernią i bielą, tyle że w kadrze bliższym kwadratowi. Wbrew temu, czego można by oczekiwać, film Cuaróna ma inny temperament, zakłada ujęcie panoramiczne, a co za tym idzie, skrupulatne pomieszczenie w kadrze poszczególnych komórek życia społecznego. Jeśli u Pawlikowskiego niepodzielnie królowały zawężenia perspektywy bohaterów i seria cięć montażowych, to Meksykanin mieści w epickim, horyzontalnym formacie każde piętro, mieszkanie oraz mnogość postaci składającą się na istnienie danego miejsca, poddaje je rzetelnemu opisowi i ujmuje najdrobniejsze szczegóły. Nieważne, czy zapis tych miniatur odbywa się na pierwszym planie lub obrzeżach kadru, rozmiarem zbliżonym do mrówki. U Cuaróna każda kolejna warstwa spektakularnej sceny zbiorowej żyje własnym życiem, tętni równie istotnym szczegółem, który tworzy niezbędny kontekst: trafny, intymny, poddany obłędnej stylizacji.

W tym wspaniałym, żywym fresku idzie między innymi o 1971 rok, czas pacyfikacji studenckich wystąpień przez paramilitarne oddziały rządowe, dlatego zacznijmy odkrywanie sensu „Romy” metodą od końca, czyli tła – kontekstu historycznego przybliżanego mimochodem. Wahadłowy ruch kamery w stałym, niespiesznym rytmie, prowadzony z lewej do prawej i wracający do punktu wyjścia, zmusza do wodzenia wzrokiem w poszukiwaniu detali czasu i miejsca akcji oraz wyławiania drobnych znaczeń. Jesteśmy rok po mundialu w Meksyku, którego plakaty wiszą jeszcze w mieście, a echa poruszenia, histerii, uniesienia ustąpiły miejsca dawnemu stanowi rzeczy – zamieniły się w niepokoje, demonstracje, wreszcie w uliczną masakrę dnia Bożego Ciała, gdy pod ostrzałem jednostek paramilitarnych Los Halcones zginęło ponad sto osób, w tym dzieci. To ciężar, który Meksyk dźwiga od czterech dekad na swoich plecach; koszmar, jaki ciągle śni na temat samego siebie. Cuarón przygląda się tej dziejowej zawierusze z wysokości okna sklepowego; z ubocza, nieoczywistej pozycji, z której czasem lepiej widać.

W obronie matek

Przechodząc do szczegółu: nie chodzi o to, że każdy zapis meksykańskiej rewolty staje się przedmiotem zniuansowanej analizy, objaśnieniem narracji historycznej. Przeciwnie, Cuarón pozostaje subtelnym artystą, a nie narzucającym się ideologiem. W „Romie” fikcja staje się wspomnieniem, fakt – fikcją. Wątki historyczne przeplatają się z bardziej i mniej wymyślonymi realiami lokalnymi, życie bohaterów zdaje się wzbogacone elementami świata, jakie reżyser pamięta z dzieciństwa. Tyle że nie zamienia ich zaledwie w album z nostalgicznymi obrazami z dzielnicy Roma, w której sam dorastał pod okiem meksykańskiej opiekunki. Wspomnienie o przemianach na ulicach Meksyku kryje się w dużej mierze w sferze wyobrażonej, a także w krytycznej refleksji świadomego i dorosłego Cuaróna. Odmalowując obraz swojej ojczyzny, reżyser nie staje się zakładnikiem ani historii, ani geografii, ani autobiograficznych migawek – najbardziej zajmuje go haftowanie nowych ekslibrisów w formule rodzinnej sagi, które wychodzą naprzeciw dzisiejszym lękom i problematyzują się w wymiarze aktualnym. Wśród nich centralny wątek stanowi historia wspomnianej na początku Cleo, która jest kluczem do zrozumienia uniwersalnego potencjału tego kina.

Zdaje się, że pytania przeradzają się w refleksję nad spotkaniem między białym, zamożnym Meksykiem klasy średniej a Meksykiem biedoty – głównie rdzennego pochodzenia z plemienia Indian Misteków. Pierwszą grupę reprezentuje Sofia, opuszczona i zdradzona przez męża, która samotnie wychowuje czwórkę dzieci. Drugą – młoda dziewczyna, która wyrwała się z biedy, opuściła rodzinną wioskę, lądując w wielkim mieście jako służka zamożnej rodziny. I zaszła w ciążę z kochankiem, który ucieka od odpowiedzialności. Nierówne statusy obu światów podkreślają dwie imprezy sylwestrowe: jedna na piętrze dla zamożnych Meksykanów i zaprzyjaźnionych Amerykanów, druga w podwórzu dla służby i miejscowej klasy pracującej. Nie chodzi tu jednak bynajmniej o logikę separacji, banalne pokazanie społecznego tła czy klasowych resentymentów; niechęci, pogardy, cynizmu oświeconego inteligenta wobec ciemnego ludu. Jest „Roma” przede wszystkim opowieścią o równoległych losach porzuconych kobiet zajmujących różne miejsca na drabinie społecznej. Ostatecznie, Cuaróna bardziej niż sztywne podziały na górę i dół interesują ludzie: ich pokrewne cierpienia, oddychanie tym samym powietrzem oraz wspólne próby odkrywania, czym jest istota poświęcenia dla innych. I hołd dla kobiet, matek, które go wychowały, a które zdane były na siebie w świecie męskiej bezwzględności, emocjonalne poharatanie. „Roma” weszła w rolę reprezentantki dzisiejszej sprawy kobiecej; porozumienia tej samej płci ponad podziałami, segregacjami etnicznymi, odmiennym pochodzeniem.

Nie bez powodu podpowiedź interpretacji stanowi sam tytuł, który możemy przyjąć jako prosty do rozszyfrowania anagram. „Roma” czytana od tyłu to po prostu amor. Najciekawsze w filmie Cuaróna fragmenty traktują zresztą o tym – o miłości, więziach, potrzebach serca. O dramatach czysto ludzkich, kwestiach godności i higieny emocjonalnej. Nie byłem od lat na filmie równie inkluzywnym, opalizującym tak szerokim polem znaczeń, który mieści w sobie tak niepoliczone rzesze wspólnych doświadczeń bycia człowiekiem – niezależnie od grupy, do jakiej należymy. Na filmie z równie szerokim polem widzenia, ukazującym wieloplanowy i mozaikowy charakter świata z wiecznymi pęknięciami, naderwaniami, przemieszczeniami. Otwartym na widza, ukazującym, że na poziomie przeżywania ludzie są bardzo do siebie podobni. I tak dalej. Nie da się pisać o „Romie”, oddając jej w pełni sprawiedliwość. Żadne słowa nie wystarczą.

 

„Roma”
reż. Alfonso Cuarón
premiera: 14.12.2018
dostępny także na platformie Netflix