Siema,
jak zdrówko, jak mija czas? Postanowiłem się odezwać po koleżeńsku, bo nie spodobała mi się recepcja Twojego ostatniego tekstu na stronie Krytyki Politycznej („W których rajach podatkowych Kwiat Jabłoni ukrywa swój kapitał kulturowy?”). Wiem, że poradzisz sobie z presją, a nad stresem przeważy satysfakcja, ale w sytuacjach tak jednostronnego odbioru warto mieć kogoś w swojej drużynie – i to nie kumpla, dziewczynę, tylko typa z neta. Pisząc na sąsiednich stronach o swoim doświadczeniu niezalu, Piotr Tkacz-Bielewicz zastanawiał się, „jak to zrobić, żeby nikogo nie odrzucało, żeby nie brzmiało wyższościowo” et cetera. Pomyślałem, że jeśli chcę po raz pierwszy w historii polskiego niezalu okazać jako krytyk solidarność drugiemu krytykowi, to powinienem wybrać formę równie niespotykaną w środowisku – list.
Skala sprzeciwu wobec Twojego artykułu to jedno, moją uwagę zwróciła jego ciężka, jednolita gęstość. Na jej podstawie można wnioskować o działaniu ukrytego mechanizmu, który zwarł szyki komentatorów i komentatorek niejako od środka – niczym magnes zagrzebany na dnie szuflady ze śrubkami – impregnując ich przeciwko Twojej opinii. Zaatakowałeś i publiczność wyprowadziła zbitą, kolektywną kontrę, tak jakby tekst naruszył nie poszczególne jednostki (fanów, słuchaczki) czy nurty estetyczne (lokalny chart pop), ale uderzył w samo spoiwo – w polską kulturę słuchania. Wyszło tak, jak gdyby wszyscy po cichu przeczytali scam drobnym druczkiem, mimo to podpisali, a teraz byli wściekli, że przeczytałeś go na głos.
Wspierając Cię, spróbuję osiągnąć obok emocjonalnego także zysk badawczy. Nie napadł Cię fanbase jakiegoś zespołu czy solistki, lecz zrobili to ludzie poddani długoletniemu treningowi behawioralnemu – osoby, które od dawna żyją odcięte od głównego nurtu kultury we własnym kraju i które nie chcą w nim uczestniczyć, a przez Ciebie znowu musiały się bezpośrednio zetknąć z mainstreamem, zamiast – jak zwykle – cedować jego badanie na komentatorów z góry wykluczonych jako… mainstreamowi. Wybacz, że dopiero teraz przestaję stać z założonymi rękami, ale patrzyłem, jak Cię biją, żeby wyciągnąć wnioski. Ci wszyscy ludzie się wściekli, bo pokazałeś iluzoryczność ucieczki w niezal; powiedziałeś, że przestaliśmy zajmować się popem z radia, ale on nami – nie, i że mamy z uwagi na to przejebane.
Odrobiłeś lekcję, którą niedawno rozpisał na „Glissando” Paweł Klimczak, i udało Ci się do niej zaadoptować doświadczenie wyniesione z Porcys. Muzyka jest w Twoim tekście częścią polityki i to nie częścią bierną, dodatkową, ewentualną – jakby sobie tego życzyła długoletnia tradycja – ale kluczową dla zrozumienia dyskursu współczesnej władzy. Gdyby w kontekście muzyki częściej cytowano Bordieau, może nie bylibyśmy dzisiaj jako krytyka muzyczna wykluczeni z debaty o kulturze. Może gdyby częściej pisano o muzyce jako części czyjegoś życia, to Twój głos nie wydałby się nikomu dysonansem; byłby tylko jednym z wielu wyznań – jednym z wielu Reims, tylko że bardziej o nas.
Chciałem Ci podziękować nawet nie tyle za ten konkretny felieton, ile za wysiłek uprawiania krytyki muzycznej, która się liczy; za to, że w ogóle Cię obeszło, czego słuchają ludzie, którzy z perspektywy bańki „niczego nie słuchają”, i z jakich powodów to robią. Wrócę jeszcze do tego, ale żeby odpowiednio wybrzmiało, pozwól, że skumuluję trochę chi, więc pora na dygresję. Zapamiętam ten rok – chyba nie ja jeden – jako przełomowy. W co najmniej kilku sektorach kultury frustracja wezbrała do tego stopnia, że zaczęły ukazywać się teksty „ostateczne”: testamenty, manifesty, proroctwa.
Z uwagi na to, że kryzys dotyka wszystkich gałęzi krytyki artystycznej – nie krytyki w jej przejawach, ale jako instytucji – uczestniczki i uczestnicy tej debaty próbowali uniwersalizować swoje wypowiedzi. Na przykład w wewnętrznej dyskusji o stanie krytyki literackiej na łamach „Dwutygodnika” poszczególne teksty roją się od wyliczeń, których intencją było inkluzywne rozszerzenie diagnoz dotyczących literatury na prawie wszystkie dziedziny krytyki. Prawie! O jednej z nich polscy humaniści i humanistki nie zająknęli się nawet w pędzie wyliczania. W debacie złożonej z kilkunastu obszernych tekstów, które stawiały sobie wzajemne wyzwanie możliwie pełnego ogarnięcia horyzontu polskiej kultury, wymienia się krytykę sztuk wizualnych, filmu, rzeźby. Doprawdy, prawie wszystkie.
Dobrze, takich tekstów jak Twój, ukazuje się niewiele, ale żeby hasło „krytyka muzyczna” nie padło ani razu? W czym są lepsze film, balet, aktorstwo!? To musi znaczyć coś więcej. Nie chcę zapeszać, ponoć esencję sprawy już filmuje Nolan, ale pomiędzy krytyką artystyczną w ogóle a krytyką muzyczną przebiega strefa dystorsji czasowych. Kiedy w krytyce artystycznej jest południe, w muzycznej – jeszcze nie świta. Dziesięć lat temu, kiedy sam ze sobą pisałem o tym, jak krytyka muzyki popularnej miałaby wchłonąć nowe trendy w humanistyce, by stać się jej częścią także w Polsce, dostawałem mailem na przykład galerie zdjęć ofiar wypadków, a pod spodem krótko: „Tak właśnie sobie ciebie wyobrażam :)”.
Jak sądzisz – abstrahując od wzajemnych sympatii i antypatii, spróbuj wejść w moje buty – jakie to uczucie? Oglądasz sobie jedną z dorocznych konferencji o krytyce muzycznej. O dziwo jest streamowana. Na stoliku, przed prowadzącym i gośćmi, leży Twoja książka. Miło Ci się robi, wiadomo, aż tu nagle prowadzący bierze ją do ręki, otwiera i spośród trzystu stron tekstu cytuje akurat autora, z którym polemizujesz. Ignorując wyraźny cudzysłów i wydzielenie cytatu w nowym akapicie!!!!11!!, przypisuje te słowa Tobie, co wywołuje salwę śmiechu na widowni i pełne politowania miny panelistów, po czym książka zostaje odłożona na stół i zapomniana. Wyobraź sobie, nawet nie jako osoba pisząca, ale ziomek z ulicy. Powinienem był zareagować, ale to był już któryś rok „w branży” i zabrakło mi sił.
Tak przy okazji – dlaczego niby krytycy literaccy czy filmowi mieliby się obrócić twarzą do muzycznych, skoro środowisko tych ostatnich jest na tyle obojętne na własny los, że jest w stanie bez mrugnięcia okiem wykasować 10–15 lat własnej historii? Jeden z redaktorów naczelnych Porcys kwituje, że „nie chce do tego wracać”, jak gdyby wstydził się swojego wpływu na publiczność serwisu, a przecież można zaryzykować stwierdzenie, że jakkolwiek wyglądały kulisy przedsięwzięcia, tak jego front pozwolił polskiej krytyce muzycznej (krytyce muzycznej w ogóle, nie tylko krytyce muzyki rozrywkowej) wkroczyć na zupełnie nowy poziom, który i dzisiaj jawi się jako brakujące ogniwo.
Dlaczego niby mielibyśmy w czymkolwiek uczestniczyć, skoro nasz sektor branży medialnej i muzycznej nie ma nic przeciwko temu, że na festiwalach i wydarzeniach branżowych reprezentują go przysłowiowi Przemek Gulda, Agnieszka Szydłowska i inne chochoły, oddające obraz krytyki w dokładnie takim stopniu, jak Kwiat Jabłoni i Sanah obraz polskiej kultury muzycznej. Dlaczego nie widzę w składach tych imprez Ciebie, Łukasz? Dlaczego to Ty nie kasujesz tych paru stów z akredytacją na cały festiwal, noclegiem i zwrotem kosztów dojazdu? Przecież to Ty się na tym wszystkim znasz i to Twój numer powinny dziedziczyć po sobie prole zatrudniane do ogarniania marginesów festiwali. To Ty powinieneś ogarniać te panele albo w nich występować. Nie wiem, jakie to uczucie, widzieć common knowledge na piśmie?
Krytyka Holistyczna – w przekonaniu, że z Twoim tekstem polemizuje – doprecyzowała Twoje oburzenie, ale ja zostaję z Tobą po stronie wkurwienia. Nie chce mi się już dochodzić, kim są „oni”, tylko żeby upadło tło, na którym grali rolę. Jak miałbym bez pogardy traktować januszerskie Squid Game, w ramach którego młodzi ludzie mają aktywnie zapominać o własnym potencjale, by do końca życia reprodukować w boomerach kojące wyobrażenie o „nowoczesności”, miksując Kayah z Noviką na tle bitu Emade i z akompaniamentem ukulele. Te osoby będą już do końca życia grać nie tyle ten sam gatunek muzyczny, nie tyle w tej samej konwencji, ile dokładnie ten jeden fragment, który zabrzmi w deseń mnemotoposu „Muzyka popularna”. Jeśli „Truman Show” otagowuje się jako horror, to jak podsumować życie w „Twoja twarz brzmi znajomo”?
Sądziłeś pewnie kiedyś jak ja, że do 2023 ludzie zdążą zdać sobie sprawę, że udział w talent show kasuje osobę jako artystę, od teraz „weryfikuje oktagon” i tak dalej, lądujesz w dupie, a na osłodę dostajesz mikrohajpik, z którego profit przelewasz od razu terapeucie, bo w domu masz – głosem Krupy – parents-managers. Kiedy teraz o tym myślę – co sądzisz? – to zaczynam dochodzić do wniosku, że trzeba być potwornie zdesperowanym, żeby się na to porwać. Chyba trzeba być biednym, żeby pójść na taki deal; trzeba być biednym, tylko że mając hajs. Czy można sobie wyobrazić straszniejszy – bardziej odrealniony – los niż ścieżka twórcza gwiazdy spadkobierczego popu?
Swoim tekstem zwróciłeś na ten koszmar uwagę ludzi, którzy przywykli, by nie patrzeć w tę stronę. Omawiając nowości z zagranicy, śledząc polski niezal, komentując festiwale, funkcjonujemy w rejestrze misji, poza nią igra motłoch, w którego gusta nie ingerujemy, by nie narazić się na zarzut klasizmu, a tym samym oddajemy pole walkowerem. Teraz, kiedy nie mamy już jak zwrócić się w stronę kapitału, widać, czym zapłaciliśmy za nieuwagę – jego prosperitą. Cieszę się, że w tych warunkach *było Cię stać* na niekłamane oburzenie, a nie jakieś „oddające sprawiedliwość” analizy, bo w Polsce nie ma mowy o „naturalnym” rozwoju kultury muzycznej, tylko o jej ustawicznym podmrażaniu w celu utrzymania status quo rentownego dla wycinka sceny. O tym, jak wielki to szmal, i jak pancerne strzegą go mechanizmy, można wnioskować po tym, że odpaliłeś zapałkę kilometr od niego, a mobilizacja jak w stanie wyjątkowym.
Trzymaj się ciepło, multasie, farewell.