Nr 18/2023 Na moment

Muzeum samotności i archeologia mediów

Piotr Tkacz-Bielewicz
Muzyka

Zaraz po rozstrzygnięciu, od czego zacząć tę opowieść, pojawia się pytanie: jak? Jak to zrobić, żeby nikogo nie odrzucało, żeby nie brzmiało wyższościowo, żeby nie wypadło jak gloryfikacja starych dobrych czasów? Żeby nie narazić się na ucinające dyskusję „ok, boomer”? Bo co w zasadzie chciałbym powiedzieć – chyba tyle, że pamiętam inne czasy. Ani lepsze, ani gorsze, tylko właśnie inne – co daje mi pewną skalę porównawczą. Poza wszystkim – to przecież są moje przeżycia i wspomnienia, innych nie mam. One do mnie wracają, są mi najbliższe.

Czytając esej Filipa Szałaska, poczułem, że (w końcu!) ktoś mówi do mnie (dodatkową nić porozumienia między nami zbudował ważny dla mnie cytat z Susan Sontag, który kiedyś umocnił mnie w przekonaniu, że każda prawdziwa interpretacja jest nadinterpretacją). Najbardziej zarezonował we mnie fragment, w którym gdański krytyk mówi o tym, że „Nie chodzi o to, żeby odpowiadając na pytanie o niezal niezalu, pisać jego »obiektywną« historię, tylko żeby wytwarzać źródła prywatne, opowiadając swoją osobistą narrację o zjawisku, które nazwijmy roboczo »słuchaniem muzyki w Polsce po transformacji ustrojowej«”. Poczułem się więc zaproszony, by podzielić się historią swojej relacji z niezalem. Bo o ile wcześniejsze rozważania o niezalu wydawały mi się interesujące, o tyle nie widziałem w nich miejsca dla siebie – Porcys czy Screenagers czytałem z rzadka i od przypadku. Poczułem więc, że mógłbym podpisać się pod mocną diagnozą Szałaska:

Kultura, w jakiej się wychowywałem, wydawała się szkodliwa i zbędna, wstydziłem się jej i przebywałem na emigracji wewnętrznej, która w pewnej mierze trwa do dzisiaj. W muzykę – w niezal – zaangażowałem się, żeby przeżyć. Nie chodzi o to, że nie chciałem mieć nic wspólnego z popem; nie odpowiadali mi raczej ludzie, którzy słuchali go na co dzień przede mną; ich podejście do sztuki, twórczości wydawało mi się nie tyle nawet obce, co nieobecne, żadne.

Identyfikuję się z tym poczuciem, choć nigdy w ten sposób nie myślałem – wszak nie skupiałem się na ludziach, którzy mi nie odpowiadali, ale raczej na tych, którzy przypadli mi do gustu i na tym, co wytwarzali. Gdy się tym dzielili, to miałem to i ja. Mogli to – ten niezal – mieć i inni; i choć twórcy się nim dzielili, wcale niezalu nie ubywało, a każdy miał go na swój sposób. Nie chodzi jednak o tę dziwną ekonomię i brak wspólnotowości – najważniejsze było, że ja miałem coś swojego i mogłem się tym dzielić. Gdy to robiłem, miałem poczucie, że niezalu przybywało, a w dodatku mogłem poznać go od innej strony, słuchając, jak reagują na niego inni.

 

Samotności i połączenia

Była to dziwna mieszanka samotności i wspólnotowości: podczas koncertu słuchało się wspólnie, ale jednak samemu; dla siebie, choć po to, żeby potem podzielić się wrażeniami z innymi. Z koncertu wracało się z płytą (tak to działało, w mechanizmie zwrotnym: jeśli koncert był fajny, to kupowało się płytę od muzyka – także po to, żeby móc z nim chwilę pogadać; jeśli płyta zakupiona wcześniej była fajna, to czekało się na koncert). Słuchało się jej w samotności, ale tylko po to, żeby ją potem komuś pożyczyć.

Skoro jestem przy koncertach, to może warto rozwinąć ten wątek. Potrzebuję biograficznego przykładu, więc wybieram jako czas akcji rok 2005, a jako miejsce akcji Poznań: słuchałem wówczas Reportażu, Ludzi, Tomka Chołoniewskiego, Maestro Trytonów, Osjana, Tworzywa Sztucznego, Lecha Janerki, Pink Freud, Arszynu, Mord w takich miejscach, jak Scena na Piętrze, Stary Browar, Pod Minogą, Blue Note, W Starym Kinie, Cafe Mięsna. Pod koniec 2004 roku w Starym Browarze rozpoczął się cykl koncertowy, który był kontynuacją współpracy Kisielic i Musica Genera Festival. W jego ramach w Starym Browarze miał wystąpić brytyjski saksofonista John Butcher, wraz z twórcami MGF Anną Zaradny i Robertem Piotrowiczem. Musica Genera jeszcze wówczas nie znałem, więc możliwe, że wcale nie wybrałbym się na ten koncert (choć wstęp był darmowy), gdyby nie zapowiedź w dodatku do „Gazety Wyborczej” – „Co jest grane”, gdzie autor (chyba Tomasz Janas) gorąco do udziału zachęcał. Na koncert szedłem zupełnie nieprzygotowany, nie znając żadnych nagrań, ale dziarsko usiadłem w pierwszym rzędzie – a po chwili totalnie mnie pochłonęło. Potem znajomym próbowałem jakoś opowiedzieć, czego doświadczyłem, ale bardziej wymowne były moje wielkie oczy i rozdziawiona buzia.

Na Musica Genera Festival pojechałem w następnym roku, głównie z inicjatywy kolegów – tam z kolei mocno pochłonęła mnie improwizacja elektroakustyczna. Równocześnie ważne było warszawskie środowisko wokół Djazzpory, które potem częściowo zaistniało w katalogu Lado ABC, a także Mik.Musik.!., choćby dlatego, że oferowało fajnie wydane płyty w niskich cenach (kupowało się na Terra.pl, obecnie Serpent.pl, po wysłuchaniu urywków utworów). Nie było to bez znaczenia w czasach, gdy zagraniczny album potrafił kosztować w Empiku (czyli często jedynym miejscu, gdzie był dostępny) ponad sześćdziesiąt złotych (a kaseta, jeśli była w ogóle dostępna, około dwudziestu złotych).

Fot. BRRT on Pixabay

Po koncertach czas na media (w zupełnie podstawowym znaczeniu tego słowa: przekaźnika informacji). W czasach, gdy w internecie nie było jeszcze „wszystkiego” i nie był on „wszędzie”, a muzyka nie była niczym woda w kranie (czy w rezerwuarze), poznawało się ją dzięki papierowym magazynom. W moim przypadku były to „Machina”, „Fluid”, „Antena Krzyku”, „Kaktus”, „Aktivist”, sporadycznie „Plastik” i „Brum”. Do części z nich dołączane były płyty, tzw. cover CD, które prezentowały jedną wytwórnię lub były ścieżką dźwiękową zawartości numeru. Dla mnie ich słuchanie – zwłaszcza tych z pierwszego zbioru – było doświadczeniem otwierającym: w poszukiwaniu kolejnych informacji przeczesywałem sieć internetową, co miało wtedy jeszcze znamiona śledztwa i wymagało pewnego sprytu, a nie, jak dziś, cierpliwości w przedzieraniu się przez gąszcz reklam. W ten sposób mogłem dowiedzieć się, że dany artysta nagrywał z pięcioma innymi, a także dla innych wytwórni. Podobało mi się to, że wszystko się łączy. Do znanego mi artysty docierałem od innej strony, przez inne połączenia.

Można inaczej

Określenie „niezal” w ogóle nie funkcjonowało w mojej świadomości ani w „dyskursie”, z którym obcowałem. Próbowano załatać brak hasłami w rodzaju „alternatywna”, „niszowa”, „eksperymentalna”, ale odnosiłem wrażenie, że traktowano je jako zło konieczne. Ta muzyka była na tyle odmienna, że nie potrzebowała sytuować się w kontrze do czegoś, manifestować swojej inności. Była zrozumiała sama w sobie.

Świadomość, że „można inaczej” była dla mnie chyba w tym wszystkim najważniejsza. Bo intuicyjnie oczywiste było dla mnie (przed studiami kulturoznawczymi, które zresztą tego poczucia nie wzmocniły), że muzyka jest aspektem życia i rzeczywistości, że splata się ze wszystkim innym – i że tylko wtedy i tak słuchana ma sens. Dlatego też istotne było, że mogę wyłapywać takie sygnały ze swojego bliskiego otoczenia, że da się tak nawet w naszym kraju. I w ten sposób dochodzę do punktu niezgody z Szałaskiem: dziwi mnie zapatrzenie w mityczny Zachód, o którym pisze on w swoim eseju.

Chęć słuchania

Tak, kiedyś było fajnie – ale teraz też jest. Ostatnio dużą frajdę sprawia mi praca w sklepie muzycznym, co poza wszystkim innym pozwala mi mieć kontakt z osobami, które choćby rozważają kupno muzyki na nośniku. Z radością obserwuję zainteresowanie fizycznymi przedmiotami (dośpiewuję sobie, że to przejaw zmęczenia niematerialnością wirtualnej chmury i strumienia), z jednej strony dużym winylowym LP (który bywa nabywany nawet mimo braku gramofonu, jako obrazek do postawienia na półce – fetysz materialności albo wpływ współczesnego designu), a z drugiej małymi kasetami, które są poręczne, nie trzeba się z nimi obchodzić tak ostrożnie, jak z podatnym na zarysowania cedekiem, a też mogą być ciekawie wydane (a zarazem jest w zwrocie ku temu nośnikowi coś z retromody i nostalgii). Póki obserwuję chęć słuchania, póty mam nadzieję, że inny świat jest możliwy.

 

PS Pisałem o swoich wspomnieniach – o „moim” uczestnictwie w niezalu i o tym, że mogłem się tym uczestnictwem dzielić. Ale dzielić mogą się także inni – a ja dzięki temu mogę znów dojść do refleksji od innej perspektywy i przez inne połączenia. Dlatego też proszę, żeby każda osoba, która chce wypowiedzieć się w temacie „słuchania muzyki w Polsce po transformacji ustrojowej” dała mi znać, co myśli.