Nr 4/2022 Na dłużej

Zimowe podróże. Pamiętnik słuchania i czytania

Piotr Tkacz-Bielewicz
Literatura Muzyka Esej

Gdy czytałem „Podróż zimową Schuberta. Anatomię obsesji” Iana Bostridge’a, spadł pierwszy śnieg. Uznałem więc, że lektura tej książki zainaugurowała porę roku – niejako wytyczała jej szlak, była mapą, przygotowywała na to, co nadejdzie. Oczywistym soundtrackiem tego czasu stał się opisywany w książce cykl pieśni – a słuchałem go często w wykonaniu Bostridge’a właśnie.

 

Przeniknąć śnieg i lód

„Podróż zimowa Schuberta” mówi o zimie, której wszyscy stawiamy czoła, chłodzie, którego wszyscy doświadczamy, chłodzie życia samego w sobie; jednocześnie zaś nie wprost wypowiada się w sprawach porządku społeczno-politycznego, z którego wyrosła, bo paradoksalnie, to właśnie on umożliwił jej powstanie. Schubert nie był działaczem ani rewolucjonistą; ograniczenia życiowe, z którymi się zmagał, do tego stopnia budziły w nim frustrację, że walił w kraty swojej klatki. Tak jak Müller – i my wszyscy, którzy współtworzymy społeczeństwo, zamiast wyprowadzić się do lasu – musiał iść na kompromis z zastaną sytuacją, czasem jednak bywał doskonale świadom swojej zdolności do ucieczki od uwarunkowań politycznych, społecznych i gospodarczych.

W książce mało jest takich uogólniających akapitów, ale gdy się pojawią, to naprawdę działają na wyobraźnię czytelnika. Autor to nie tylko śpiewak, ale i doktor historii, co odciska się znacząco na formie książki – Bostridge nie szczędzi szczegółów, drąży tunele w zaskakujących kierunkach, zgłębia odległe dyscypliny. Obudowa informacyjna i warsztat podporządkowane są celowi nadrzędnemu: lepszemu rozumieniu dzieła Schuberta. „W »Winterreise« stajemy twarzą w twarz z naszymi lękami, mając na celu katharsis albo poszukiwania egzystencjalne – śpiewamy o własnej absurdalności, aby ją odrzucić, unieść się ponad nią”. Bostridge już w podtytule stawia sprawę jasno: cykl pieśni Franza Schuberta do wierszy Wilhelma Müllera, ukończony na krótko przed śmiercią kompozytora w 1828 roku, jest przedmiotem jego obsesji. W momencie pracy nad książką mijało trzydzieści lat, odkąd wykonywał ów utwór, przygotowywał się wówczas także do trzeciego już jego nagrania. To właśnie owa obsesyjność skłoniła mnie do sięgnięcia po książkę, bo stanowiła obietnicę takiej interpretacji, jaką lubię najbardziej: osobistej, własnej, nieortodoksyjnej, przeżytej, przetrawionej. To w zasadzie miała być nadinterpretacja. I ta obietnica została spełniona. Zarazem Bostridge daje wyraz świadomości, że nie wszyscy będą się zgadzać z jego odczytaniami, więc trzeźwo zaznacza, że to tylko jedna z możliwości; nie taka, która ma coś przesądzić i rozstrzygnąć, ale po prostu warta rozważenia. Za przykład może posłużyć ten fragment, w którym zwraca uwagę na okoliczności

[…] powstania – jakby na styku starego i nowego intelektualnego świata. Upierałbym się, że była to jedna z przyczyn pogłębionego wpływu, jaki cykl wywarł na kulturę […]. Nie chcę przez to powiedzieć, że Schubert czy Müller chcieli – poprzez Winterreise w ogóle, albo konkretnie „Letzte Hoffnung” – włączyć się w rozwijającą się debatę na temat determinizmu i wnioskowania statystycznego. Byłaby to sugestia groteskowo niedorzeczna, niemniej jednak i wiersz, i pieśń zaczerpnęły swą siłę z klimatu intelektualnego, w którym prawdopodobieństwo ścierało się z opatrznością.

Opowieść o kompozycji jest też opowieścią o rodzącej się statystyce, o geologii i lodowcach oraz poczcie (a co za tym idzie, zmieniającym się pojmowaniu czasu), widmowych słońcach, krukach i wronach, walcu, znaczeniu lipy w kulturze niemieckiej, karbonariuszach, wolnomyślicielstwie. Na kartach książki znajdujemy sporo rozważań (i to pasjonujących) z pogranicza polityki i kultury – bo choć cykl Schuberta pozornie jest osobisty i wręcz introwertyczny, to Bostridge wykazuje, że kompozytor zakodował w nim atmosferę polityczną tamtych czasów. Kształt ówczesnej rzeczywistości miał niewątpliwie wpływ na powstanie „Podróży zimowej”. Jak błyskotliwie stwierdza Bostridge, wiersze Müllera pisane były „po zimowej podróży wszech czasów: odwrocie armii Napoleona spod Moskwy”. W tle opowieści pojawia się wręcz oszałamiająca plejada nazwisk: Goethe, Byron, Heine, Caspar David Friedrich, grono mniej znanych i zapomnianych artystów czy naukowców; znalazła się też przestrzeń dla postaci, których się tu nie spodziewałem, często z przyszłości – jak Beckett (wielki fan cyklu). Po prawdzie, jest tych nazwisk tyle, że przydałby się indeks, ale wtedy ktoś mógłby się przelęknąć, że to książka naukowa. A „Podróż zimowa Schuberta” nią nie jest – na pewno nie w powszechnym rozumieniu, bo choć dostarcza ona potężną dawkę wiedzy, to zarazem napisana jest w sposób przystępny i porywający, bez eksponowania aparatury badawczej. Bostridge oczywiście zagląda do partytury, ale analizę muzyczną i spostrzeżenia muzykologiczne umiejętnie dozuje. Przydarza mu się jedna dłuższa dygresja, która może zmęczyć czytelników nie znajdujących upodobania do triol w rytmach punktowanych, ale generalnie takie wtręty są zgrabnie wplecione – tym, dla których będą niezrozumiałe, nie będą przeszkadzać (obiecuję!), zaś dla obeznanych w materii stanowić będą ciekawy dodatek. Wartością wydanej przez PWM książki są też tłumaczenia wierszy autorstwa Jacka Dehnela (z których zaczerpnąłem powyższy i poniższy śródtytuł).

 

Jeśli śnieg mi pada w twarz, to go z twarzy ścieram

Cykl Schuberta znałem oczywiście wcześniej, ale naprawdę wgłębiłem się i wniknąłem w niego, kiedy przygotowywałem się do festiwalu Opera Rara. W czasie tamtego wydarzenia „Podróż zimową” wykonywał Thomas Hampson z towarzyszeniem Wolframa Riegera. Przyznawałem się już, że występ nie zrobił na mnie wrażenia; ale potem zacząłem się zastanawiać, czy jakiekolwiek wykonanie na żywo naprawdę mogłoby na mnie podziałać. To zakrawa na paradoks, ale możliwe, że rodzaj intymności, jakiego wymaga ten utwór, jestem w stanie wytworzyć sobie wyłącznie wówczas, gdy obcuję z nagraniem. Ważniejsza niż fetyszyzowana bezpośredniość kontaktu z wykonawcami byłaby tutaj osobistość – czy osobność – sytuacji odbioru; rzecz nieosiągalna, gdy siedzi się pośród innych na widowni. To wrażenie, że ktoś śpiewa tylko do mnie, że nic ani nikt mi tego nie zakłóca, że mogę być tak blisko głośników, jak mam ochotę. Oczywiście Bostridge stale odnosi się do żywego wykonania, ale niektóre jego uwagi dotykają bliskich także temu kwestii: „Owacje? Owacje dla kogo? Dla kompozytora? Dla muzyki? Dla występu? Czy aplauz i przyjęcie go przez wykonawców to coś niestosownego? Czasem rzeczywiście tak się wydaje”.

Porównywałem sobie różne nagrania, w tym cenionego powszechnie Dietricha Fischera-Dieskaua, ale najczęściej wracałem do Bostridge’a. Zwłaszcza do wspominanej trzeciej rejestracji (Pentatone, 2019), dokonanej wraz Thomasem Adèsem. Na jej potrzeby kompozytor powrócił do manuskryptów, żeby w ten sposób zbliżyć się do schubertowskiego źródła. Opera Rara zapowiedziała kontynuację podróży: do Krakowa przybędzie Bostridge (28.02.2022), a Cezary Tomaszewski zainscenizuje Schubertowski cykl pieśni (24–27.02.2022). Ta druga opcja też jest kusząca, bo można spodziewać się po niej jakiejś reinterpretacji. Czy tak daleko posuniętej jak na albumie Barbary Kingi Majewskiej i Emilii Sitarz (Bôłt, 2015)? Tu zmian co niemiara: nie tylko śpiewa głos żeński i zmieniona jest kolejność, ale często zmodyfikowano też treść – zarówno tekstu jak i muzyki. Album wydany w ramach obmyślonej przez Michała Liberę serii Populista, która propagowała radykalne interpretacje, stanowi w owym cyklu kolejne nowe odczytanie romantycznego cyklu pieśni (wcześniej ukazało się w niej „Dichterliebe” Roberta Schumanna). Majewska i Libera odważnie poczynają sobie z oryginałem i nie dziwię się, że ktoś może zbywać ich koncepcję jako postmodernistyczną zabawę. Jeśli jednak damy płycie szansę, okazuje się, że to głęboko przemyślane przetworzenie. Choć słuchacza czeka tu nie lada próba, na którą zostaje wystawiony od razu – na początku w ogóle nie słychać głosu. Jak to – pieśni bez głosu?! Ale zabieg ten jest dowodem na dogłębne wniknięcie w materię utworu i wydobycie na powierzchnię tego, co niesłyszalne na pierwszy rzut ucha. Podmiot liryczny może i jest wyobcowany, ale funkcjonuje w pewnej rzeczywistości (jak zauważa wielokrotnie Bostridge w swojej książce), w przestrzeni, którą nawet sam opisuje. Na albumie z serii Populista nie słyszymy samego podmiotu, ale właśnie jego otoczenie – jak w „Die Wetterfahne”, gdzie nagrane z bliska odgłosy pracy mechanizmu fortepianu brzmią niczym poruszająca się na dachu pod wpływem wiatru tytułowa chorągiewka. W „Gefrorne Tränen”, kolejnej pieśni, pojedyncze wysokie dźwięki instrumentu oddają brzmienie spadających i zamarzających łez. W końcu pojawi się głos, ale to wcale nie uspokaja, w niczym nie upewnia. Napisałem, że to głos żeński, bo tak nominalnie jest, ale czasem trudno być tego pewnym. Czy dlatego, że podmiot, to znaczy bohater, to nie jakaś poszczególna jednostka, ale potencjalnie my wszyscy, każda i każdy z nas? To daleko idący wniosek, zwłaszcza w obliczu „Der Lindenbaum” i „Mut”, gdzie tę nie-żeńskość głosu najbardziej słychać. Tu śpiewa przecież jakiś dziarski chłopak, może i nie umie, ale to mu nie przeszkadza, bardzo chce i to się właśnie liczy. Wydziera się więc knajacko, nieokrzesanie; jest to zabawne, ale przecież nie o „robienie sobie jaj” tu chodzi, tylko o przypomnienie zakorzenienia cyklu w ludowej tradycji. W albumowej interpretacji zawarto też sugestie innych tradycji, do jakich te pieśni mogłyby sięgać lub należeć; dajmy na to: do niemieckiego międzywojennego kabaretu, do repertuaru Marleny Dietrich („Täuschung”). Wiele zabiegów zostanie docenionych przede wszystkim przez osoby znające pierwowzór – mam na myśli zmiany w muzyce czy w tekście, niezgodności, urwania. Ale znów – nie o intertekstualne gierki tu idzie; zabiegi te mają inny cel. Utwór „Irrlicht” z zupełnie nowym tekstem, w którym wylicza się substancje chemiczne, ponownie przenosi uwagę na otoczenie bohatera i przypomina o jego powiązaniach z rzeczywistością. Zredukowanie emblematycznej dla cyklu, wieńczącej go pieśni „Der Leiermann” do prostego motywu fortepianu wywiedzionego z partytury; katatonia, stupor, zawieszenie, zamarzanie – to również sposób na pozostawienie miejsca dla słuchających, żeby dośpiewali swoje („słuchacz zaś niemal czuje, jakby sam śpiewał, jest niejako wpisany w zaprojektowaną subiektywność” – podpowiada Bostridge w książce).

Płyta Majewskiej i Sitarz ukazała się w serii Populista równocześnie z dwoma innymi zimowymi krążkami: również odnoszącym się do cyklu Schuberta medytacyjnym nuceniem Joanny Halszki Sokołowskiej i zupełnie nieodnoszącym się do „Podróży zimowej”, ale pięknie ją uzupełniającym, minimalizmem Richarda Youngsa. Twórczość Schuberta w ogóle, a ten cykl w szczególności stanowią wciąż inspirację dla twórców; nie tylko z obszaru muzyki klasycznej. Na kompozytora powoływał się Kraftwerk, do tradycji lieder odwoływał się niejednokrotnie Vindicatrix, w swoją własną „Winterreise” udał się Atom™ – choć tu muzycznie nie ma bezpośrednich odwołań, to wybór tytułu jest przecież nieprzypadkowy. Ze świata muzyki klasycznej wypada wymienić orkiestrację cyklu autorstwa Hansa Zendera (tylko dla kompletystów) i interpretację Matthiasa Loibnera na lirze korbowej dokonaną pod pretekstem osławionej ostatniej pieśni o lirniku.

 

Ta lekkość staje się ciężarem

Ważnym towarzyszem mojej zimowej podróży był – obok książki Bostridge’a – numer „Literatury na Świecie” poświęcony francusko- i włoskojęzycznym pisarzom ze Szwajcarii (9-10/2021, można go jeszcze zamówić). Zaskakujący już od okładki, w ogóle nie pocztówkowej, idącej na przekór idyllicznemu wizerunkowi tego kraju, za to anonsującej jeden z motywów przewodnich, czyli maski. A wewnątrz zeszytu co i rusz odkłamywanie stereotypów, schodzenie pod powierzchnię, eksplorowanie mikrohistorii; powstaje wielobarwny patchwork. Zaczyna się od porażającego, osobnego i osobistego, relacjonowania choroby w „Ciało trwa (pieśń obrzydzenia)” Philippe’a Rahmy’ego w przekładzie Anny Wasilewskiej. Zupełnie inna jest jego proza o Szanghaju („Beton zbrojony”, przeł. Tomasz Swoboda), w której szczególnie ucieszyła mnie rozbudowana sfera dźwiękowa. Ten numer „LnŚ” powinien w całości zainteresować miłośników śledzenia muzyczności i dźwiękowości w literaturze, bo jest tego sporo w wielu tekstach (i to nie tylko orkiestry, śpiewy i dzwony). Ale przecież miało być o zimie! Trochę śnieży S. Corinna Bille (przełożona przez Magdalenę Kamińską-Maurugeon), która przenosi nas swymi baśniami i opowiastkami do innego świata – jest on nie tyle (nie tylko) „dziwny” (jak określa swoje utwory sama autorka), ile oniryczny i niepokojący. Nie znając tamtejszego folkloru, mogę się tylko domyślać, ile z niego wzięła i jak bardzo go przetworzyła. Do twardej rzeczywistości i srogiej zimy wracamy z Jacques’em Chessexem i jego „Portretem mieszkańców Vaud” (w przekładzie Jana Marii Kłoczowskiego):

Myślę o zimie, o zamarzniętych winnicach, o lodowatym wietrze, który powleka dymem brązowe dachy farm. Z pierwszym śniegiem dziki gromadzą się wśród upraw, podobne do spasionych, choć wygłodniałych przodków. Mrużą małe oczy, ryją między pokrytymi migotliwym szronem krzewami winorośli. Wyłażą z czarnych lasów masywu Jury, z legowisk ukrytych w głębi zarośniętych chaszczami jarów. Szczeciniaste monstra oślepione jasnym słońcem, prychają i warczą jak samurajowie, jak sprytni feudałowie, których bronią jest pancerz sierści i duszącego zapachu. Masywni rabusie wyłaniający się z zimna!

Nie o zimie, lecz o śniegach naznaczających cały rok opowiada Giovanni Orelli w „Roku lawiny” (przekł. Katarzyna Skórska). To przepiękny portret małej społeczności, która żyje nie tylko w obawie przed srogą naturą panującą nad czasem i przestrzenią, ale też w obliczu nadciągającej nowoczesności. Śnieg u Orelliego z początku wydaje się niepozorny:

Jest taki miękki, gęsty, zimny i suchy, że pada bezgłośnie. Zaspy rosną po cichu; lecz gdy ktoś przechodzi i przestaje myśleć, obok niewielkiej skarpy po bokach drogi – bo również ta lekkość staje się ciężarem – odczuje czasem tąpnięcie w śniegu, gdy wyższa warstwa osiada na warstwie niższej, już bardziej ubitej, oczekującej kolejnych warstw, a zarazem uciskającej coraz mocniej tę niższą, jakby w immanentnym postanowieniu, by stać się lodem: warstwa po warstwie, śnieg niezauważenie staje się coraz wyższy, coraz bardziej zwarty, znikają zarysy ścieżek, żywopłoty przy łąkach, granice z kamienia czy drewna wyznaczające to, co moje, twoje, jego, na skraju posiadłości, wspomnienie o centymetrze skradzionej ziemi, blizny po spornych podziałach z minionych lat i między ludźmi, których już nie ma, krzyże na polach modlące się do Boga, wszystko.

Mocno wierząca społeczność ratunku upatruje w modlitwie i odprawianiu mszy w intencji odegnania lawiny:

O dziesiątej jest msza w Nostengo. Ustawiamy się za sobą jak kozy. W rozrzedzonym powietrzu głosy biegną z jednego krańca rzędu na drugi. Ale na wzgórzu, które zabrało mi Lindę, a teraz przesłania nam zazwyczaj pokrzepiający widok domów, słychać tylko szelest nart na kryształkach śniegu. Kiedyś dwaj mężczyźni rozmową wywołali lawinę. Głos jednego z nich z pewnością rozbił się o górę, która strąciła z siebie śnieg, porywając drzewa i kamienie. Nikt z nas nie patrzy teraz na górę; niektórzy obawiają się nawet, że zbyt silny oddech może poruszyć pobliską morenę – garść śniegu poruszyłaby całe miliardy śnieżnych kryształków padających nawzajem na siebie, jak w niekończącej się rozgrywce domina: od śnieżnego płatka do lawiny.

Jak żyć w takim świecie, w którym nawet zwykły wydech może wywołać katastrofę? W świecie, który wyszedł z formy, zmienił kształt, z zaburzonymi proporcjami?

Chodzi się na wysokości pierwszego piętra domów, jakbyśmy stali się olbrzymami, można zaglądać do izb na pierwszym piętrze, zobaczyć kobietę robiącą na drutach, kogoś, kto zasypia na boku, kto sam ze sobą lub ze zmyślonym przeciwnikiem gra w karty. Ponad głowami nagromadzony na dachach śnieg rozrasta się, stapiając w jedno ze śnieżną czapą ciążącą na pobliskim dachu. Niebawem połączą się także dachy z przeciwległych boków niegdysiejszej głównej drogi, będziemy chodzić w tunelach, które przytłaczają nas, jak przytłaczają dachy domów, sprawdzając wytrzymałość kalenic.

Prześmiewcza „Gra w Monopol” (również Orelliego, również w przekładzie Skórskiej) nie jest bezpośrednią kontynuacją opowieści o roku lawiny, ale będąc w układzie numeru LnŚ ukazuje dalszy ciąg procesu modernizacji (nieuchronnej niczym lawina?) z rozbuchanym światem wszędobylskiej bankowości i obrotnego biznesu: „[…] skoro reklama jest duszą handlu, a handel jest duszą kraju, to w końcu należy zadać sobie pytanie, czym jest kraj”.

 

Królowe śniegu

Na dojmującą sferę skojarzeń śnieżno-zimowych zwraca uwagę także Natalia Lemann w tekście „To nie jest kraj dla kobiet, czyli zamrożone płatki śniegu” („Dialog” 1/2022):

Zimowa sceneria i padający śnieg symbolizują to wszystko, co popsute, brudne, beznadziejne, pełne rezygnacji w powieściach Olgi Hund, Agnieszki Jelonek, Zyty Rudzkiej, Doroty Kotas i Joanny Bator. Nie jest też przypadkiem, że wszystkie omawiane powieści (z wyjątkiem Bator) są ostentacyjnie lakoniczne. Oszczędność narracyjna koresponduje z syndromem zimowego zamrożenia i tym mocniej rani czytelnika.

Autorka eseju przypomina o „pokoleniu płatków śniegu”, dodatkowo komplikując siatkę skojarzeń. W lekturowym efekcie trudno jednoznacznie stwierdzić, jakie konotacje i jaki wydźwięk mają obecnie zima i śnieg. A – z trzeciej strony – przychodzą przecież paraliżujące lęki, że śniegu już nigdy nie będzie… Czy może to tylko tak (post)ironicznie? Ironia zresztą jest elementem, który Lemann tropi, angażując do tego aparat teoretyczny, odwołujący się do krytyki archetypowej (która jak refren wraca w opisach cyklu Schuberta u Bostridge’a):

Hayden White, jeden z najbardziej znanych i cenionych metodologów historii powiązał myśl Northropa Fryea z cyklem wzrastania świadomości historyków wobec przeszłości i sposobów pisania o niej. Schematowi zimy i satyry w krytyce archetypowej White przypisał estetykę ironii jako tropu najbardziej samoświadomego. […] Ironia w historii ma funkcję negacji (dotychczasowych twierdzeń, obala złudzenia i mity), na poziomie metaforycznym neguje to, co na poziomie literalnym jawi się jako pozytywne […].

Przytaczając przekonujący materiał dowodowy, Lemann dochodzi do intrygujących wniosków:

Otóż każda z wymienionych powieści rozgrywa się (wyłącznie bądź w większości) zimą. W każdej z tych powieści odnajdziemy opisy śniegu pokrywającego ulice, czystego jak cukier puder (Kotas), bądź brudnego, szarego, rozjeżdżonego (Bator, Rudzka, Hund). Zimowe ennui otula bohaterki ciepłym kocem, prowokując do pozostawania wyłącznie we wnętrzu domu (Kotas); towarzyszy eksploracji coraz to mroczniejszych i brudniejszych elementów ludzkiej duszy (Bator, Rudzka); śnieg prowokuje do podjęcia nieudanej próby samobójczej (Jelonek), a następnie gwałtownie przyspiesza proces wyłączenia się z życia społecznego (Jelonek), owocującego hospitalizacją w placówce psychiatrycznej (Hund). W wymienionych powieściach śnieg i zima funkcjonują na zasadzie scenerii korespondującej ze stanami duszy bohaterek, z ich napadami lękowymi (Hund, Kotas), a także permanentnym i wolicjonalnym wycofywaniem się z życia, co skłania do postawienia diagnozy, że mamy do czynienia z intronizacją polskich, kobiecych hikikomori […].

To z kolei koresponduje z otwierającym wspomniany numer „Dialogu” szkicem Elizy Kąckiej „Depresja. Metafora jako choroba”. Autorka analizuje w nim dyskurs wokół przeżywania owej choroby przez kobiety, nienachalnie ustawiany w opozycji do przeżywania jej przez mężczyzn: „[…] depresja kobiet za punkt wyjścia ma odjętą sprawczość. […] Mężczyźni mogą przynajmniej liczyć na katastrofę”. Czytam te zdania i odnoszę je do opowieści Bostridge’a o „Podróży zimowej”; myślę o tym, jaką katastrofą był zawód miłosny, który napędza schubertowskiego bohatera, by łazić w śniegu mimo wiatru. Zamiast powolnego osuwania się w depresję i zapadania się w siebie – dynamiczne działanie, przemierzanie świata; nawet jeśli bezcelowe, to dające pozory sprawczości. Ian Bostridge chciałby uznawać to za rozsądne branie sprawy w swoje ręce albo w nogi. Ale czy rozsądek i sprawczość da się wychodzić?