Viggo Mortensen wydaje się aktorem niezłym, ale o ograniczonych możliwościach ekspresyjnych. Często zarzuca się mu, że wciąż gra tę samą postać, a repertuar środków sprowadza do jednego grymasu. Rzeczywiście jeśli spojrzy się na jego dorobek, znajdą się w nim głównie role samotnych, milczących, nieco tajemniczych mężczyzn, którzy często traktują swoją twarz jak nieprzeniknioną kryjówkę dla wrażliwej duszy. Jego reżyserski debiut – „Jeszcze jest czas” – pokazał, że również w tej profesji nie grzeszy rzemieślniczą subtelnością i szerokim wachlarzem artystycznych rozwiązań.
Film opowiada o trudnych relacjach ojca i syna na przestrzeni wielu lat. Akcja rozpoczyna się wspólną podróżą dojrzałego syna – Johna (w tej roli reżyser) i starzejącego się ojca – Willisa (Lance Henriksen) do Kalifornii. Wyjazd był pomysłem Willisa, który pod koniec życia zapragnął przenieść się z nieprzyjaznych północnych rejonów Stanów Zjednoczonych na znacznie cieplejsze zachodnie wybrzeże. Miał dość zajmowania się farmą, a poza tym chciał być bliżej dwójki swoich dzieci. Niestety gdy tylko John zorganizuje oglądanie odpowiednich dla ojca domów, rodzic całkowicie wyprze się swojego pomysłu, zarzucając synowi manipulację.
Willis nie robi tego umyślnie, znajduje się bowiem w zaawansowanej fazie demencji i żyje raczej we własnych wspomnieniach. Mortensen dostosowuje się do takiej formy percepcji swojego bohatera i nieustannie żongluje miejscem i czasem, przenosząc raz po raz akcję wiele lat wstecz do rodzinnego domu małego Johna. Powroty do przeszłości są wywoływane przez nagłe, zupełnie niekontrolowane wspomnienia, rozmowy, ale również słyszany z oddali szum wody, powiew wiatru, a nawet pojedyncze słowo. Z tego względu akcja filmu toczy się raczej w umownej przestrzeni „pomiędzy” – tam, gdzie stetryczałego starca porwie potok nieuporządkowanych wspomnień i myśli. Mortensen z lubością zalewa nas tą falą minionych lat, przeprowadzając przez kłębowisko niepozałatwianych rodzinnych spraw, wzajemnych uprzedzeń, żali i konfliktów.
W centrum historii znajdują się ojciec i syn. Twórca w sposób niekoniecznie chronologiczny prowadzi widzów przez okres od wczesnego dzieciństwa Johna po jego dorosłość. Cieniem na ich relacji kładzie się niezwykle silny charakter ojca. Dziś nazwalibyśmy go toksycznym rodzicem, napędzanym przez równie, a może nawet bardziej toksyczne wyobrażenie męskości. Natomiast dekady temu reprezentowana przez Willisa figura ojca, męża i w ogóle mężczyzny była smutną normą, przynajmniej na amerykańskiej prowincji. Mortensen koncentruje się właśnie na tym aspekcie – burzycielskiej mocy męskości zatruwającej wszystko, co delikatne. Męskość ta rozumiana jest jako totalna niezależność, despotyczna władza, pełna kontrola, umiłowanie przemocy i dominacji. Willis jest przy tym wręcz karykaturalnym przedstawicielem rednecków – twardym farmerem o skrajnie konserwatywnych wartościach.
I to właśnie wyznawane przez ojca wartości w artystycznej retoryce Mortensena zajmują szczególne miejsce. Twórca przedstawia bowiem rodzinną historię na tle politycznego pejzażu Stanów Zjednoczonych, celowo uwypuklając szczególnie newralgiczne punkty, które dziś dominują w dyskusjach medialnych. Dorosły syn Willisa jest bowiem homoseksualistą, mieszkającym w liberalnej Kalifornii ze swoim mężem (z pochodzenia pół Hawajczykiem, pół Chińczykiem) i adoptowaną córką o meksykańskim pochodzeniu. Nie obyło się również bez mało subtelnego wskazania na polityczne sympatie Johna, który ma na lodówce przyczepiony portret Baracka Obamy, nazywanego przez jego ojca „tym czarnuchem”. Trudno o drastyczniejsze zestawienie dwóch skrajnie opozycyjnych wobec siebie figur, co ma na celu raczej podgrzanie politycznego sporu o współczesną wizję rodziny i życia społecznego niż uwypuklenie osobistych niesnasek dwójki bliskich sobie osób.
Największą więc winą Mortensena była nieumiejętność stworzenia pełnokrwistej postaci – szczególnie ojca, który jest tu figurą tak bardzo skrajną, że wypraną z życia. Jest jedynie agresorem, człowiekiem nieprzejednanym i krzywdzącym, przez co nie do końca wiarygodnym. Trudno zrozumieć, dlaczego jego syn wciąż tyle dla niego robi, utrzymuje z nim kontakt i ma wobec niego tyle wyrozumiałości. Szkoda, że twórcy nie zdecydowali się troszeczkę skomplikować postaci Willisa, by jego jednoznacznie negatywny portret choć odrobinę pękł.
Szkoda również, że pomysłu na film wystarczyło Mortensenowi na pierwsze kilkanaście minut. Gdy zostaje naszkicowany konflikt między bohaterami, gdy rozpoznana zostaje koncepcja na czasoprzestrzenną mozaikowość narracji, nie pozostaje nic, co napędzałoby akcję. Brakuje dramaturgii – zmieniającej punkty ciężkości w relacji między bohaterami – albo jakiejś tajemnicy, która w punkcie kulminacyjnym redefiniowałaby ich wzajemne pretensje i uprzedzenia. W zamian Mortensen w każdej kolejnej scenie powtarza te same myśli, zmieniając jedynie scenerię i drugoplanowe postacie.
W rezultacie otrzymujemy film, który pod powierzchnią rodzinnego dramatu skrywa bardzo toporny komentarz społeczno-polityczny, jednoznacznie piętnujący toksyczną męskość i przeciwników liberalnych polityków. Nie byłoby w tym niczego złego, gdyby nie fakt, że filmowy macho został przedstawiony wręcz karykaturalnie, a przez to mało wiarygodnie. W spojrzeniu Mortensena-reżysera na postać ojca zabrakło takiej czułości, którą niekiedy można dostrzec w oku Mortensena-aktora, patrzącego na swojego filmowego ojca.