Choć dziś wydaje się to nieprawdopodobne, był taki czas, gdy potrafiliśmy pokłócić się o muzykę popularną. Siedemnaście lat temu na łamach „Gazety Wyborczej” ukazały się dwa artykuły Roberta Sankowskiego krytykujące Krzysztofa Krawczyka, które wzbudziły odium części środowiska. W jednym z nich autor stwierdzał: „W jego [tj. Krawczyka – przyp. M.W.] dokonaniach jak w soczewce skupiłyby się i atuty, i słabości polskiej muzyki rozrywkowej”. Tryb przypuszczający wydaje się jednak niepotrzebny. Twórczość i biografia Krawczyka wydają się bowiem idealnym koncentratem zarówno problemów rodzimego rynku muzycznego, jak i polskości w ogóle.
„Jego życie to doskonały materiał na film lub powieść” – tak mniej więcej brzmi dziennikarska klisza pojawiająca się we wszelkiej maści tekstach pożegnalnych i epitafiach. Niewiele jednak można poradzić na to, że w przypadku Krawczyka wydaje się całkowicie zasadna. Już sama historia zaczyna się „z amerykańska”. Państwo Krawczykowie, wykształceni aktorzy i śpiewacy operowi, przemieszczają się nad wyraz często – nawet jak na powojenne warunki życia. Mały Krzysztof jeszcze przed ukończeniem dziesiątego roku życia odwiedza Katowice, Białystok, Poznań i Łódź (która stanie się jego miastem rodzinnym z prawdziwego zdarzenia). W okolicach osiemnastki otrzymuje nagłą i bolesną lekcję dorosłości: po śmierci ojca staje się bowiem głównym żywicielem rodziny. Jak wspominał w autobiograficznej książce „Życie jak wino”: „[…] żyliśmy w biedzie, stałem pod kuchnią łódzkiej restauracji i chłonąłem nozdrzami zapach schaboszczaka”.
Rok przed tym wydarzeniem, wraz z kolegami z łódzkich podwórek, zakłada zespół Trubadurzy (początkowo: The Troubadours). To między innymi dzięki nim w całej tej historii nie brakuje interesujących protagonistów. Jednym z nich jest perkusista zespołu, Marian Lichtman – dla dzisiejszych nasto-, dwudziesto- i trzydziestolatków: scatujący człowiek-mem, dla Krawczyka: wierny i wieloletni przyjaciel. W jednym z wywiadów wokalista wspominał o rytuale braterstwa krwi dokonanym wraz z Lichtmanem, wielokrotnie dawał również dowód swojego filosemityzmu.
Cała historia Krawczyka istotnie zaczyna się jak Wielka Amerykańska Powieść albo Bildungsroman: chłopiec ze szczęśliwej rodziny staje oko w oko z nędzą i zostaje zmuszony, by w błyskawicznym tempie dorosnąć. Wcześniej zaprzyjaźnia się z przedstawicielem narodu, wobec którego polskie społeczeństwo żywi podskórną niechęć (od scenicznego debiutu Trubadurów do obrzydliwej nagonki z Marca 1968 miną zaledwie cztery lata) i wspólnie z nim osiąga pierwszy wielki sukces. Wreszcie: opuszcza macierzysty skład i ruszą w samotną, wyboistą drogę. Zanim jednak „wielka Ameryka” objawi się w pełnej krasie, „Krawca” czeka spacer po gierkowskiej estradzie.
Powtórzmy: „jego życie to doskonały materiał na film lub powieść”. Jednocześnie mamy jednak do czynienia z szalenie prostą i dobrze nam znaną historią o chłopaku, który uwielbia śpiewać i czerpie satysfakcję z bycia słuchanym. Który kocha Beatlesów i Presleya, ale przede wszystkim: kocha niezobowiązujące, melodyjne piosenki i bardziej niż „Tommorow Never Knows” porusza go zapewne „Love Me Do”. Wreszcie: który dysponuje niewymuszoną charyzmą – na tyle dużą, że do rozpoczęcia solowej kariery namawiają go nawet koledzy z zespołu.
To kolejne klisze? Być może. Wielu komentatorów daje się dziś jednak ponieść żałobno-histerycznym nastrojom i przypisuje Krawczykowi przymioty i umiejętności, których ten w rzeczywistości nie posiadał. Tymczasem łodzianin nie był innowatorem na miarę Niemena ani poetą w typie Dylana i Cohena, których piosenki nagrał zresztą w późnym okresie swojej kariery. Jego „swojska zachodniość”, taksówkarsko-żigolacki sznyt, podkreślony obowiązkowym wąsem, jego umiejętność absorbowania uwagi idealnie wpisywały się w fasadowy dobrobyt lat 70. i ówczesną politykę kulturalną. To wtedy ukazał się jego solowy debiut zatytułowany „Byłaś mi nadzieją” i przeboje w rodzaju „Wróć do mnie” czy „Rysunek na szkle”, którego mógłby pozazdrościć mu Demis Roussos (a który został nagrany przez Heleną Vondrackovą). I nieśmiertelny, choć do bólu banalny „Parostatek” – owoc charakterystycznego dla tamtych lat jazzowo-popowego sojuszu (autorem kompozycji jest Jerzy Milian), w żaden sposób nieprzypominający jednak perełek w rodzaju drugiego longplaya Andrzeja Dąbrowskiego.
Sceniczne emploi Krawczyka nie przewidywało bowiem nadmiernych zawiłości i komplikacji: miało być tęsknie, ciepło i rozrywkowego. Trudno było przy tym oprzeć się wrażeniu, że Krawczyk – wykonujący zazwyczaj utwory napisane przez zewnętrznych kompozytorów – w naturalny sposób wpasowuje się w podejmowaną stylistykę, czuje się na scenie zupełnie swobodnie, „kradnie” z szelmowskim (cinkciarskim?) uśmieszkiem podarowane mu piosenki. Nic dziwnego, że gierkowsko-demoludową estradę przemierzył tanecznie, biorąc ją szturmem. Lata 70. przyniosły mu między innymi tytuł Piosenkarza Roku, trzy nagrody podczas 16. Festiwalu w Sopocie, Złoty Pierścień i Nagrodę Ministra Obrony Narodowej (!) podczas Festiwalu Piosenki Żołnierskiej w Kołobrzegu oraz wiele innych wyróżnień. Sympatia, jaką niewątpliwie darzyli go kulturalni decydenci, przerodziła się z czasem w wygórowane oczekiwania. W 1978 roku Krawczyk wziął udział w 2. Międzynarodowym Festiwalu Interwizji, na którym zajął drugie miejsce, wykonując utwór „Jak minął dzień”. Podobno „porażka” wokalisty tak rozwścieczyła ówczesnego szefa Radiokomitetu, Macieja Szczepańskiego, że zakazał emitowania utworów Krawczyka w radiu i telewizji. Stało się jasne, że piosenkarz musi szukać szczęścia gdzie indziej – wybór padł oczywiście na mityczną Amerykę.
Właśnie tutaj – paradoksalnie – Wielka Amerykańska Powieść staje się Wielką Polską (a raczej: Polonijną) Powieścią. Krawczyk zachłystuje się Stanami Zjednoczonymi czy też: swoimi wyobrażeniami na ich temat. Paraduje po Chicago i Indianapolis w efektownym futrze à la Liberace, zdaje sobie jednak sprawę, że jego popularność w ojczyźnie nie ma za oceanem specjalnego znaczenia. Występuje więc w klubach polonijnych i niewielkich restauracjach, wykonując rock’n’rollowe standardy. Jednocześnie dorabia jako pracownik fizyczny i barman: choć tutejsze pensje są, w porównaniu do PRL-owskich wynagrodzeń, naprawdę imponujące, musi spłacać alimenty – w międzyczasie rozwodzi się bowiem z Haliną Żytkowiak, która została w kraju z Krzysztofem juniorem.
W Stanach poznaje również nowe sposoby radzenia sobie ze stresem. W udanym, choć nieco ugładzonym dokumencie „Krzysztof Krawczyk – całe moje życie” mowa jest jedynie o uzależnieniu od leków przepisywanych przez znajomego doktora. Listę substancji wspomagających uzupełniają jednak marihuana (anegdota o połykaniu skręta jest powszechnie znana) i kokaina. Punktem zwrotnym okazuje się znajomość z młodszą o kilkanaście lat Ewą Trelko, która okaże się miłością jego życia – to ona pomaga Krawczykowi zerwać z nałogiem i sprawia, że cała ta opowieść zostaje uzupełniona o pewien niezbywalny element polskości. Krawczyk, który po śmierci ojca stracił wiarę, za namową ukochanej wraca na łono Kościoła. Wraca, dodajmy, z charakterystyczną dla neofitów gorliwością – manifestacyjny katolicyzm przemieszany z arcyamerykańskimi rekwizytami w rodzaju kowbojek, odsyłający w stronę stereotypowych wyobrażeń na temat Polonii, stają się nieodłącznymi atrybutami wokalisty. Podobnie jak nieodwzajemniona miłość do Stanów: muzyk z czasem orientuje się, że przywiązanie do country’owej i rock’n’rollowej stylistyki oraz umiejętność imitowania Elvisa (której wyraz zdarzało mu się później dawać w dość randomowych momentach) nie wystarczą, by osiągnąć sukces na amerykańskim rynku. Podczas pobytu w Stanach nagrywa album „From a Different Place” (zawierający m.in. utwór o wymownym tytule „Solidarity”), który nie spotyka się ze specjalnym zainteresowaniem.
Do Polski wraca w 1985 roku, gdy po „embargu” na Krawczyka nie ma już śladu. Wokalista lansuje kolejne przeboje (m.in. „Za tobą pójdę jak na bal”), daje wyraz swoim amerykańskim fascynacjom (telewizyjne recitale „Nie przesadza się starych drzew” i „Rock and roll i okolice”), kontynuuje rozpoczętą jeszcze w latach 70. współpracę z Alex Bandem prowadzonym przez Aleksandra Maliszewskiego (ich polskojęzyczny cover „Purple Rain” Prince’a stał się ostatnio obiektem uwagi rodzimych muzycznych nerdów). Nawet synthpopowo-nowofalowe wydanie Krawczyka, czyli nagrania stworzone wraz z zapomnianych dziś nieco zespołem Klincz, budzi duże zainteresowanie: piosenka „Smak skandali” przez kilka miesięcy utrzymuje się na szczycie zestawienia Radiowa Piosenka Tygodnia. Wydaje się, że wszystko wróciło do normy – i wtedy w tej filmowej historii ma miejsce kolejny zwrot akcji.
28 czerwca 1988 roku wokalista, wraz z żoną Ewą i Krzysztofem juniorem, ulega wypadkowi samochodowemu i odnosi poważne obrażenia. W trakcie rekonwalescencji poznaje chirurga Macieja Świtońskiego, który podejmuje się między innymi operacji twarzy artysty, znacznie uszkodzonej w wypadku – fakt ten mógł mieć zresztą kluczowy wpływ na kontynuację kariery przez Krawczyka. Sam wokalista wraca na scenę niecałe dwanaście miesięcy po zdarzeniu, w 1990 ponownie wyjeżdża do Stanów Zjednoczonych, niejako dając wyraz swej bezwarunkowej, polonijnej z ducha miłości. I ponownie musi zmierzyć się z porażką – Ameryka pozostaje bowiem niewzruszona wobec talentów Krawczyka. W połowie lat 90., tym razem za namową ówczesnej szefowej TVP 2, Niny Terentiew, wraca do Polski. Co prawda na sopockim festiwalu w 1994 roku występuje w charakterze gwiazdy, jednak szybko staje się jasne, że wobec dwuznacznego statusu, z jakim mierzą się w latach 90. gwiazdy z okresu PRL, czeka go raczej rola artysty benefisowego. Za namową Andrzeja Kosmali, swojego wieloletniego menedżera, postanawia jednak skorzystać z discopolowego boomu, jaki ma wówczas miejsce.
(Sam Kosmala zasługuje zresztą na osobną wzmiankę. Sprawując przez kilkadziesiąt lat pieczę nad karierą Krawczyka, jawi nam się nie jako „kardynał Richelieu” – jak Gino Castaldo określił rolę Pułkownika Toma Parkera, menadżera Presleya – a raczej jako osoba pałająca względem wokalisty niezmierzoną, platoniczną miłością. To ona pozwalała Kosmali podporządkować cały swój życiorys pracy z Krawczykiem. Uczucie to wydaje się jednak odwzajemnione: trudno byłoby znaleźć inną przyczynę, dla której wokalista zdecydował się na nagranie w 2018 roku nieudanych autorskich utworów Kosmali, które trafiły na album „Biało-Czerwoni! Przeboje kibica”).
Na rynek trafia wówczas między innymi album „Gdy nam śpiewał Elvis Presley” (zawierający, jak można się domyślać: biesiadno-discopolowe covery piosenek Króla) oraz apenińsko-nadwiślańskie „Canzone d’amore”. Krawczyk sięga też po hity sprzed lat, takie jakie „Rysunek na szkle”. Cała mieszanka, poddana keyboardowej obróbce, zapewnia mu stałą rotację w oglądanym przez miliony Polaków „Disco Relax”, same płyty zaś pokrywają się złotem i platyną (a wszystko to w czasach, gdy progi dystrybucyjne ustalone przez ZPAV są naprawdę wymagające). Choć zwykło się mówić, że to lata 70. mają fundamentalne znaczenie dla wizerunku i recepcji kariery Krawczyka, nie należy zapominać o image’u piosenkarza z okresu flirtu z disco polo. „Krawiec” z lat 1994–1999, jak gdyby zachęcony obowiązującą wówczas estetyką, stawia wszystkie żetony na kamp: ubrany w kolorowe koszule, z lekko podbarwioną plerezą, jawi się nam jako wujek Krzychu z Chicago, skłonny do dobrej zabawy nuworysz, który co prawda niechętnie sięga po protekcjonalny ton (wciąż jest „nasz”), ale między trzecim a czwartym toastem wspomni, że „w Stanach to jest inne życie”. Pomogą mu w tym stosowne wideoklipy epatujące zamorskimi pejzażami.
Pod koniec dekady disco polo jest już jednak w odwrocie – wiele wskazuje na to, że niebawem spełni się czarny, benefisowy scenariusz. Krawczyk rozpoczyna swój wieloletni dewocjonalno-coverowy rajd: wydaje album dedykowany Janowi Pawłowi II, występuje w programach kolędowych (w 1997 r. zalicza aż trzy!), nagrywa piosenki Fogga („Polskie tango” z 1999 r.). Coraz słabsza kondycja polskiej fonografii na pewno nie pozostaje bez wpływu na sprzedaż albumów.
Wraz z początkiem millenium udaje się jednak wymyślić Krawczyka na nowo – tym razem z pomocą przychodzi Goran Bregović, który przygotowuje wraz z wokalistą płytę o wymownym tytule „Daj mi drugie życie”, zawierająca między innymi wielki hit „Mój przyjacielu”. W teledysku do utworu „Krawiec” wciela się w capo di tutti capi na wzór Brando z „Ojca chrzestnego”, dając niejako sygnał, że jest już nestorem sceny, szefem, który może ze spokojem przyglądać się dokonaniom młodszych koleżanek i kolegów. Wizerunek polonijnego lowelasa zostaje wyparty przez przegiętą, niby-mafijną elegancję: coraz chętniej sięga po ciemne okulary, jedwabne szaliki i laskę (ostatni z rekwizytów wiąże się zapewne z powypadkowymi powikłaniami). Co najważniejsze: krótko po sukcesie „Daj mi drugie życie” – który mógł być traktowany jako naturalne następstwo popularności wspólnej płyty Kayah i Bregovicia – następuje kolejny przełom w jego karierze.
O ile „Daj mi drugie życie” wyrwało Krawczyka ze szponów polonijnej biesiady, „…Bo marzę i śnię” z 2002 roku ukazało nieznane wcześniej oblicze wokalisty. „Krawiec” jest tutaj nie tylko spokojnym obserwatorem, ale i doświadczonym przez życie mędrcem, robiącym publiczny rachunek sumienia. Spora w tym zasługa producenta Andrzeja Smolika – wówczas jednego z najgorętszych nazwisk w branży – który, jak przyznawał sam Krawczyk, zmusił go do poszukiwania nowych środków wyrazu. W miejsce estradowych, barytonowych eskapad pojawiły się melodeklamacje, barwa głosu wokalisty stała się cieplejsza, nieco bardziej chrapliwa, a przy tym kojąca.
Utworom napisanym w dużej mierze przez artystów o rockowej proweniencji, należących do młodego lub średniego pokolenia („Bo jesteś ty” autorstwa Przemka Myszora z Myslovitz, „Chciałem być” z muzyką Gawlińskiego i tekstem Maleńczuka), Smolik nadał charakterystyczną dla lat zerowych elektroakustyczną oprawę. Album zgarnął platynę, a Krawczyk postanowił pójść za ciosem: dwa lata później ukazała się płyta „To, co w życiu ważne” promowana singlem „Trudno tak”, w którym to rapującemu (!) wokaliście towarzyszy Edyta Bartosiewicz. I znów sukces. Kolejne lata wskazują jednak, że „Krawiec” obrał stateczny, „późnokarierowy” kurs: choć druga połowa lat zerowych i miniona dekada przyniosła nam jeszcze parę longplayów z premierowym materiałem, dominują płyty z coverami (inspirowane „śpiewnikami” Roda Stewarta „Mona Lisa” i „The Shadow of Your Smile”, „Polish Songbook vol. 1 & 2”, „trybuty” dla Cohena i Dylana), kompilacje („Duety”) i, jakżeby inaczej, albumy kolędowe.
W międzyczasie postać Krawczyka ulega stopniowemu „umemicznieniu”: unitrowa przeróbka „Chciałem być” robi furorę w sieci, słuchacze domagają się występu wokalisty podczas festiwalu Hip Hop Kemp, on sam natomiast zaczyna pojawiać się na juwenaliowych scenach. Ta z pozoru niewinna zabawa wydaje się tak naprawdę kluczowa dla zrozumienia, kim był Krzysztof Krawczyk. Podobnie jak ożywione zainteresowanie Robertem Makłowiczem nie wynika wyłącznie z tego, że jest on niewysokim panem o nietypowej mimice, tak umemicznienie łodzianina wykraczało poza fakt, że jest on wąsatym estradowcem kojarzonym z minionymi epokami.
W jednym z artykułów Sankowski narzekał na Krawczyka, który niedługo po premierze „…Bo marzę i śnię” porzucił maskę doświadczonego mędrca i na powrót stał się gierkowskim estradowcem. W tym rzecz: internetowa moda na Krawczyka wynikała z tego, że uosabiał nieskrępowane umiłowanie życia i dobrej zabawy – był jednocześnie sybarytą i ascetą, który dzieli swój czas pomiędzy sceniczne pląsy i modły w przydomowej kapliczce. Był zarazem bezlitośnie „cool” i bardzo retro – kompletny, a jakby niezborny, pełen sprzeczności. Jak sugerował Sankowski, odbijał w sobie rozmaite problemy polskiego rynku muzycznego, na przykład deficyt sprawnych kompozytorów, którzy byliby w stanie dostarczać osobom dysponujących wielkim głosem wielkich piosenek (a także: kompozytorską indolencję rodzimych wokalistów i wokalistek). Nieporozumieniem byłoby przypinać mu łatkę wielkiego artysty, geniusza – nie istnieje żadna wybitna płyta Krzysztofa Krawczyka, którą odkryjemy lub zrehabilitujemy po latach, jak stało się z debiutem Wodeckiego czy „Poniżej krytyki” Papa Dance. Nie sposób jednak udawać, że umiejętność odnalezienia się na rynku muzycznym przynajmniej przez cztery dekady z rzędu (mam na myśli okres od lat 70. do pierwszej dekady XXI wieku, choć można rozszerzyć ten przedział o bigbitowe lata 60.) nie zasługuje na uznanie.
*
Ta historia ma zresztą swój smutny, arcypolski apendyks: mam na myśli medialno-socialowy konflikt Ewy Krawczyk i Andrzeja Kosmali z Marianem Lichtmanem oraz facebookowe inby dotyczące tego, czy lewicowcy rzeczywiście powinni tak ciepło wspominać gorliwego katolika. Czyli w skrócie: klasyczne kłótnie w trakcie stypy. Sam, jako osoba z wektorem skierowanym zdecydowanie w lewo, życzyłbym nam, aby religijność Krawczyka była bardziej refleksyjna i mniej dewocjonalna; aby wykorzystał swoją popularność i zajął krytyczne stanowisko dotyczące polskiego Kościoła i zamachu na prawa kobiet, jaki dokonuje się na naszych oczach. Czy mieliśmy jednak prawo tego od niego wymagać? Jeżeli któraś z rodzimych ikon popkultury miałaby uoasabiać stereotypową polskość, niech będzie to człowiek, który potrafił przekuć swoją religijność w życzliwość dla drugiej osoby; który otwarcie rozprawiał się z antysemickimi upiorami i chętnie otwierał się na inne sposoby myślenia (polecam choćby wywiad przeprowadzony przez Winiego); który umiał przyznać się do błędu, jak wówczas, gdy opowiadał o swojej relacji z synem. A skoro zaczęło się od językowej kliszy, na językowej kliszy się skończy. Jeżeli jesteśmy Krawczykowi cokolwiek winni, to chyba to, by zachować ciszę nad trumną. Bo pan Krzysztof był zdolnym, serdecznym, choć – rzecz jasna – niepozbawionym wad gościem.