„Nasze czasy” w warszawskim Teatrze Dramatycznym zaczynają się dość abstrakcyjnie. Aktorka Helena Urbańska wychodzi na scenę i zaczyna wykonywać różne czynności – każda z nich trwa minutę. Jednominutowy monolog aktorki jest zbyt krótki, bo popędzana przez upływający czas kończy wypowiedź w połowie zdania. Minuta malowania przez nią własnej ręki farbą ekscytuje. Z kolei jednominutowa cisza i bezruch na scenie wydają się trwać wieczność. Spektakl w reżyserii Weroniki Szczawińskiej, oparty na scenariuszu, który stworzyła wspólnie z Piotrem Wawrem JR (dramaturgia: Agata Maszkiewicz) dowodzi, że czas jest pojęciem względnym.
Premiera tego bardzo udanego spektaklu o czasie odbyła się w Teatrze Dramatycznym w czasie specyficznym. Była to pierwsza w tej instytucji realizacja po głośnym usunięciu Moniki Strzępki z funkcji dyrektorki. Próby trwały równolegle z przygotowaniami do odwołanej premiery „Heks”, którym towarzyszyły narastający niepokój pracowników, milczenie Kolektywu Dramatycznego, oświadczenia dyrektorki, setki komentarzy i napięcie na linii miasto–dyrekcja–pracownicy. Efekt oglądany na Małej Scenie Teatru Dramatycznego świadczy o dużym profesjonalizmie twórczyń i twórców przedstawienia, którzy znaleźli sposób na skupienie się na pracy mimo szalejącej dokoła burzy.
Wydaje się to tym bardziej znaczące, że wybór formy spektaklu niósł pewne ryzyko, pogłębiane przez fakt, iż jednym z zarzutów wobec dyrekcji Strzępki były zmiany profilu kierowanej przez nią sceny (choć kwestia, czy te zarzuty były słuszne, pozostaje otwarta) i odchodzenie od stylistyki typowej dla teatru dramatycznego. Nowy profil bywa ironicznie kojarzony – jak sugeruje nazwa jednego z facebookowych profili, komentującego z dystansem, a często prześmiewczo popularne praktyki współczesnego teatru – z „darciem ryja + tarzaniem się na podłodze”. A także – oczywiście – z rozlaną na scenie czerwoną farbą. Farby, podobnie jak tarzania się, nie zabrakło też w „Naszych czasach”. Tylko darcia nie było zbyt dużo. Duet twórców nie zdecydował się na kompromis, konsekwentnie realizując pierwotną wizję artystyczną, która pozwoliła na stworzenie za pomocą starannie przemyślanych środków formalnych bliskiego widowni spektaklu, przesyconego empatią i zrozumieniem dla różnych perspektyw widzenia świata i percepcji czasu.
Helena Urbańska przyjmuje funkcję liderki – zawiaduje kolejnymi wydarzeniami, wyznacza następujące po sobie części spektaklu, inicjuje nowe czynności podejmowane przez kolejnych aktorów i aktorki, którzy/które za jej przykładem decydują się na eksperymenty z upływającym czasem. Początkowo przez minutę, potem przez trzy i pięć minut wykonują określone czynności. Wiele z nich wydaje się banalnych: Waldemar Barwiński rozkłada folię na podłodze, Piotr Wawer leje wodę z konewki do wiadra, a Anna Szymańczak rzuca koszulkami. Aktorzy nie mają zegarków – upływ czasu mierzą na wyczucie. Być może odliczają sekundy, a może przeliczają minuty na oddechy (w procesie prób obecna była Dobrawa Borkała prezentująca sposoby działania z oddechem). Ponieważ czas postrzegany jest subiektywnie, nie kończą swoich zadań równocześnie.
Zachowanie aktorów wywołuje w widzach pewien rodzaj konfuzji, szczególnie silnie odczuwanej na początku przedstawienia. Nie do końca wiadomo, co ze sobą zrobić, obserwując, jak ktoś przez pięć minut przelewa wodę z jednego naczynia do drugiego. Trzeba jednak przyznać, że tego typu fragmenty twórcy dawkują publiczności z wyczuciem, a napięcie narasta wraz z czasem skupienia się aktorów na konkretnych czynnościach w trakcie trwania spektaklu. Jego abstrakcyjny, laboratoryjny charakter podkreśla umowna scenografia zaprojektowana przez Karola Radziszewskiego: zdarzenia toczą się w jasnej przestrzeni, w której stoi biały podest, a wokół niego rozsadzona jest publiczność. Szczególne wrażenie wywołuje stojący na uboczu, prawdziwy samochód – początkowo nieużywany, wygląda jak przybysz z innego świata.
Nie pierwszy raz duet Szczawińska – Wawer zajmuje się w teatrze tematem czasu. Jego upływ tematyzowany był również w przedstawieniu „Tempo, tempo”, zrealizowanym w 2016 roku w ramach cyklu Mikroteatr w Komunie Warszawa. Zaproszeni tam artyści dysponowali ograniczonymi środkami artystycznymi: spektakl miał trwać 16 minut i w tym czasie mogły się pojawić na scenie jedynie 4 osoby, 1 rekwizyt, 2 mikrofony, 4 reflektory i 1 rzutnik. Szczawińska i Wawer, obecni wówczas na scenie, wykorzystali wielki, zapinany od góry hamak. Leżąc w nim, opowiadali widzom różne historie dotyczące tematu czasu. Mówili o Jerzym Grzegorzewskim, który zaproszony na znany zagraniczny festiwal musiał dorobić 10 minut spektaklu, ponieważ przedstawienie trwające krócej niż godzinę mogło być uznane za niepoważne. Prezentowali różne sposoby zarządzania czasem oraz starali się odtworzyć, co robili w podanych przez widownię datach z przeszłości. Kilka razy cichli, dając widowni minutę do własnej dyspozycji. Czas w tym minispektaklu zyskiwał różne znaczenia, przestając być neutralną miarą trwania w przeszłości i teraźniejszości.
Punkt wyjścia w „Naszych czasach” był podobny, choć efekt – przy większym budżecie, liczniejszej obsadzie i większych możliwościach technicznych – jest bardziej spektakularny. Szczególnie cennym zasobem okazało się zróżnicowanie wiekowe obecnych na scenie aktorów i aktorek. W pewnym momencie zaczynają oni rozmawiać ze sobą o tym, co robili w określonym czasie. Na jakim etapie życia była reszta obsady, kiedy najmłodsza z nich się rodziła? Jakie problemy mieli w latach 90., a jakie w roku 2000? Jak upływ czasu zmieniał rzeczywistość, której doświadczali? Szczególne poruszenie wśród publiczności wywołało wspomnienie Waldemara Barwińskiego, który kilkadziesiąt lat temu wziął 30 tysięcy złotych kredytu, by kupić dom i ziemię.
Specyficzną funkcję pełni Małgorzata Niemirska – jej postać łączy scenę z widownią. Status uznanej, doświadczonej aktorki umacnia rangę spektaklu, którego forma może się nieco różnić od tego, do czego jest przyzwyczajona stała widownia Teatru Dramatycznego sprzed dyrekcji Moniki Strzępki. Niemirska – obecna jedynie w niektórych scenach – w odróżnieniu od pozostałych aktorów nie wykonuje zadań wyznaczanych przez Urbańską. Wydaje się raczej odgrywać rolę wyjątkowego gościa. Kiedy z impetem wkracza na scenę ubrana w pomalowane farbą futro i wspomina kilkakrotnie, że za jej czasów „taki teatr” był nie do pomyślenia, zmienia potencjalne wątpliwości widzów w dobry żart. Poruszający jest moment, w którym z samochodowego radia słyszymy wykonywany przez nią w przeszłości utwór muzyczny. Dzisiejsza Niemirska śpiewa w duecie z sobą z przeszłości. Za pierwszym razem wywołuje to u niej rozrzewnienie i radość, a w czasie powtórzenia tej sceny – złość. Reakcja aktorki sugeruje pytanie o to, po co ożywiać coś, co już nie wróci.
Wiek i doświadczenie są ogromnym atutem Niemirskiej. Potwierdza to ona sama, przywołując maksymę jednej ze swoich wykładowczyń ze szkoły teatralnej: im będziesz starsza, tym będziesz lepsza. Pewność siebie aktorki znika jedynie podczas króciutkiej sceny – trwającej tyle, co mrugnięcie okiem (znów subiektywna miara czasu). Niemirska pojawia się w niej w skromnej kurteczce i wygląda jak zagubiona starsza pani. Przez chwilę stoi przed widownią – roztrzęsiona, niepewna – po czym wychodzi, zostawiając publiczność z nieprzyjemnym zgrzytem w sercu. W ten sposób ukazuje inną – destrukcyjną – twarz przemijającego czasu.
Ambiwalentne uczucia budzi w widzach również scena, w której mowa o dojrzewaniu aktorek i zmianie zakresu odgrywanego przez nie repertuaru ze względu na wiek. Temu zagadnieniu reżyserka również poświęciła osobny spektakl – „Ciotunię” w Instytucie Teatralnym (2015). Na scenie Teatru Dramatycznego Anna Szymańczak mówi o rolach, na które jest już za stara, i tych, na które jest jeszcze za młoda, oraz o tych, które może grać w swoim wieku. Przemieszcza się przy tym wokół sceny – idąc, biegnąc i podskakując – w różnym tempie. Pilnie obserwuje ją Urbańska, przywołując różne nazwy określające kobiece piersi – zastanawia się na przykład, czy to „deska”, czy „bimbały”. Przytaczane przez nią określenia uruchamiają temat językowego wartościowania ciała kobiety – od niedosytu, poprzez seksualizację, po pogardę. Ta scena jest równocześnie zabawna i przerażająca ze względu na swoją wymowę i ujawniane seksistowskie mechanizmy.
W wyreżyserowanym przez Szczawińską spektaklu bardzo ważne jest napięcie pomiędzy tym, co formalne, a tym, co osobiste. Każdy z aktorów zostaje poproszony przez Urbańską o zaprezentowanie monologu mającego trwać jedną minutę. To kolejne zadanie, które – choć mocno osadzone formalnie w przyjętych w przedstawieniu ramach – pozwala aktorom na zwierzenie się publiczności ze swojej relacji z czasem. Wśród ich wypowiedzi znajdziemy zarówno fragmenty mówiące o strachu przed śmiercią, samotnością i nadchodzącymi zmianami, jak i prezentujące nadzieje i plany na przyszłość. Łatwo nam się utożsamić z tymi refleksjami, w których odnaleźć możemy własne obawy i marzenia.
Jeden z końcowych fragmentów „Naszych czasów” ma charakter fabularny. W rozgrywanej bez słów scenie użyty zostaje – niczym Czechowowska strzelba – stojący samochód. Aktorzy w zwolnionym tempie odgrywają radosną podróż, od czasu do czasu nieruchomiejąc, tak jakby właśnie utrwalani byli na fotografii. Spowolnienia i zastygania, w połączeniu z miłą muzyką i wesołą atmosferą, wywołały we mnie nostalgię. Ale nie pozostałam z tym uczuciem długo. Z czasem bowiem grający wykonują charakterystyczny gest sugerujący wciąganie z zewnętrznej części dłoni narkotyków. Dochodzi do wypadku drogowego. Z twarzy postaci znikają uśmiechy. Nie wiadomo, czy wszyscy przeżyją to zdarzenie.
Dziwne działania, wykonywane przez aktorki i aktorów na początku spektaklu, wydawały się jedynie formalnym eksperymentem. Dalszy przebieg przedstawienia wpłynął na zmianę ich znaczenia. W świecie, w którym wszystko zmienia się coraz szybciej, wizje przyszłości są niepewne, a kolejne newsy ze świata wzbudzają strach, skupienie się na teraźniejszości ułatwia przetrwanie. W ostatniej scenie „Naszych czasów” aktorzy wracają do swoich zadań, powtarzając jak mantrę słowo „teraz”. Wykonywane w pełnym skupieniu podlewanie roślin, rozkładanie folii i malowanie stają się formą medytacji umożliwiającej ucieczkę przed destrukcyjnym upływem czasu. To zaskakująca, a jednocześnie bardzo poruszająca puenta spektaklu Szczawińskiej.