Gdy w 2014 roku startowała pierwsza edycja poznańskiego festiwalu Spring Break, program imprezy wypełniło niespełna pięćdziesięciu wykonawców i wykonawczyń oraz sześć paneli dyskusyjnych, a uczestnicy krążyli między siedmioma lokalami, w których przez trzy dni można było szukać tego, co najciekawsze w młodej polskiej muzyce. Dziewięć lat później jego następca – Next Fest – mógł się poszczycić ponad stu dwudziestoma artystami i artystkami oraz niemal dwudziestoma miejscami, gdzie odbywały się koncerty; program uzupełniło dziewięć paneli i jedenaście wydarzeń towarzyszących. Już przy takim zestawieniu widać, jak długą drogę przeszedł poznański showcase – aż chciałoby się w tym widzieć dowód na to, że w Poznaniu wiosną bije serce polskiej sceny muzycznej. Mam jednak co do takiej konstatacji parę wątpliwości; nie opuszczają mnie od lat, ale nowy start, którym był Next Fest, je podsyca. I prowokuje mnie do różnorakich rozważań.
Swój poprzedni tekst dotyczący imprez showcase’owych w Polsce kończyłem zawahaniem, czy faktycznie Next Fest sprawi, że „Wiosna znów będzie wspaniała” (bo takim wezwaniem reklamowała się impreza). Z pewnością poznański festiwal nie powtórzył błędów Great September, które odbiły się dosyć dużym echem w środowisku muzycznym i wywołały spore dyskusje: artyści są zadowoleni, nie słychać ani oficjalnych komunikatów, ani środowiskowych plotek o problemach z niewywiązywaniem się z umów. Kwiecień pod względem pogody okazał się znacznie bardziej wdzięczny i przewidywalny od października, a spora liczba klubów położonych blisko siebie niezmiennie pomagała w podjęciu decyzji o tym, jaki będzie nasz kolejny muzyczny przystanek po kończącym się właśnie koncercie.
Problemem okazało się z pewnością – memiczne już – rozkopane centrum Poznania, które nie ułatwiało szybkiego przemieszczania się pomiędzy poszczególnymi lokalizacjami: organizatorzy jeszcze przed startem Next Festa zwracali uwagę gościom, w szczególności przyjezdnym, żeby brali pod uwagę stan, w jakim znajduje się miasto – permanentny plac budowy – podczas planowania swoich dni festiwalowych i uwzględniali w obliczeniach, że przemieszczanie się w labiryncie płotów i rozkopów może zająć więcej czasu niż w okresie świetności Spring Break. W połączeniu z ofertą promocyjną, którą dla nextfestowiczów przygotował jeden z operatorów hulajnóg elektrycznych na wynajem, można to uznać za przyklejanie plastra na dużą, otwartą ranę – nie wiem, jak wiele osób zdecydowało się pędzić na dwóch kółkach po nierównych, piaszczystych terenach w pobliżu placu Wolności, ale w mojej głowie to generator kraks i wypadków, a nie sposób na zarządzanie tłumem ludzi, który przewijał się przez ścisłe centrum miasta w trakcie trwania imprezy.
Oczywiście wiem, że festiwale showcase’owe rządzą się swoimi prawami: tutaj większość koncertów jest krótka, więc trzeba odpowiednio gospodarować czasem. Patrząc jednak na rozpiskę godzinową poszczególnych występów, już w trakcie Next Fest czułem, że mimo lat doświadczenia organizatorzy popełnili błędy nowicjusza. Na pierwszej edycji Spring Break koncerty trwały maksymalnie do północy; z biegiem lat ulegało to zmianie i podczas ostatniej edycji festiwalu można było trafić na artystów, którzy schodzili ze sceny w okolicach drugiej w nocy. Tymczasem pierwsza odsłona Next Fest odwróciła się poniekąd od doświadczeń SB – po północy w zasadzie nie można było już trafić na muzykę na żywo. Nie uwzględniam tutaj setów didżejskich czy tanecznych afterparty, które rządzą się swoimi prawami: zarówno na Spring Break, jak również na Next Fest można było wytańczyć się do woli do samego rana. W tym roku jednak jedynie IKARVS oraz KAMP! kończyli swoje występy o wpół do pierwszej.
Brakuje mi atmosfery wcześniejszych edycji SB, kiedy to w zasadzie już od godziny szesnastej lub siedemnastej można było zacząć dzień z koncertami, aby skończyć taki dźwiękowy maraton grubo po pierwszej w nocy. Mam wrażenie, że rozciągnięcie poszczególnych dni – wcześniejszy start chociaż części koncertów, późniejszy ich koniec – ale także bardziej zróżnicowane czasowo przerwy między wydarzeniami w poszczególnych klubach ułatwiłyby wybór i nie zmuszałyby części uczestników do pospiesznego i nieuważnego dreptania po remontowych wykopach.
Innym problemem SB, który Next Fest w pewnym stopniu powtórzył, była kwestia możliwości wyboru innego koncertu w trakcie występów największych gwiazd. Na szczęście obyło się bez sytuacji podobnej do tej z 2016 roku, kiedy to absolutnie nikt nie grał w tym samym czasie, co Dawid Podsiadło (mimo upływu lat denerwuje mnie to wciąż tak samo). W tym roku również: jeśli nie interesowali nas Jamal, Sorry Boys, Sienkiewicz czy KAMP!, to poza didżejami niewiele mieliśmy do wyboru.
Kwestia artystów, którzy regularnie powracają do Poznania pod koniec kwietnia, to w zasadzie osobny wątek: z jednej strony zdaję sobie sprawę z tego, że to właśnie takie nazwy/nazwiska, jak Julia Pietrucha, Ralph Kaminski, Mery Spolsky, KAMP!, Sorry Boys, Piotr Zioła czy Tomasz Makowiecki w największym stopniu odpowiadają za sprzedaż biletów, ale odniosłem wrażenie, że organizatorzy Next Fest poszli po linii najmniejszego oporu, aby nie ryzykować klapy frekwencyjnej: wybieramy największych artystów, więc jesteśmy bezpieczni. Być może przy kolejnej odsłonie NF pokuszę się o jakąś infografikę lub wykres obrazujący, kto i jak często pojawiał się niegdyś na Spring Break, a aktualnie na Next Fest – tym razem nie chcę wbijać szpilek, bo jednak sporo ciekawych mniejszych formacji można było bez problemu upolować: Artificialice, Bałtyk, daysdaysdays, Etnobotanika, Feral Atom, Jelsa, Lochy i Smoki, Małgola No, Naphta, Pawlack, Sonia Pisze Piosenki czy VHS to wykonawcy, na których występy czekałem i (jeśli tylko udało mi się zmieścić w klubie) które oglądałem z olbrzymią radością.
Regularnie powtarzam, że bardzo podoba mi się sposób, w jaki Trójmiasto podeszło do formuły showcase’owej, organizując Sea You: bez szukania gwiazd dla samego umieszczenia ich nazwisk na plakacie i pretekstu dla odpowiednio dopasowanych cen biletów, lecz z wyciąganiem najciekawszych lokalnych zjawisk, zarówno tych mniejszych (Lastryko), jak i znanych w całym kraju (Belmondawg). Next Fest zarówno w mediach społecznościowych, jak i w książeczce festiwalowej podkreślał, jak istotną inicjatywą jest My Name Is Poznań i chwalił się kilkunastoma wykonawcami z Poznania i okolic. Marzy mi się jednak impreza, która pokazałaby, jak dużo muzycznie dzieje się w Wielkopolsce (tym bardziej, że obydwie edycje konkursu My Name Is Poznań miały ogromną liczbę zgłoszeń).
Ostatecznie Next Fest nie przyniósł rozczarowania – impreza sprawnie weszła w buty swojego poprzednika, a zdiagnozowane problemy z pewnością da się wyeliminować podczas kolejnych edycji. Pytanie tylko, jakiego typu imprezą chce zostać NF – nie da się być jednocześnie miejskim festiwalem dla wszystkich i wydarzeniem branżowym dla „wtajemniczonych” specjalistów. Zresztą duży nacisk, jaki organizatorzy kładą na bycie charakterystycznym poznańskim eventem mimo ciągłych podkreśleń „miejskości”, nie jest wykorzystywany tak, jak mógłby być. Zatem what’s next, Next Fest? Co dalej? Mam nadzieję, że w trakcie oczekiwania na kwiecień 2024 roku nie zaskoczą nas już żadne zakulisowe kłótnie, globalne katastrofy czy błędy w planowaniu i zarządzaniu przestrzenią, które mogą rozbić w pył wszelkie szanse i nasze oczekiwania.