Nr 25/2022 Na moment

Muzyczny świat w pigułce

Michał D. Wieczorek
Muzyka Wydarzenia

Podczas pierwszego koncertu na tegorocznym Le Guess Who? siedziałem w ławach Janskerk – mającego prawie tysiąc lat kościoła w samym centrum Utrechtu. Występowała Myriam Gendron, kanadyjska bardka, na co dzień księgarka. Tylko z towarzyszeniem gitary snuła opowieści pochodzące z tradycji Quebecu, Appalachów, migranckich historii. Sklejała piosenki w nowe całości, aranżowała klasyki na nowo, śpiewała wiersze Dorothy Parker, przeplatała francuski z angielskim. Wzruszające doświadczenie niespieszności.

Na ostatnim koncercie festiwalu byłem w Cloud Nine, jednej z sal kompleksu TivoliVredenburg. Nie siedziałem, ale szaleńczo podrygiwałem z Otimem Alphą, ugandyjskim człowiekiem renesansu – muzykiem, rolnikiem, bokserem, wodzirejem. Ubrany w tradycyjny strój i trampki Alpha najpierw wcielał się w barda, z harfą śpiewając tradycyjne ballady, a później, gdy dołączył do niego didżej, rozkręcił frenetyczną imprezę. Pot lał się strumieniami.

W ciągu czterech dni w Utrechcie zebrał się prawie cały muzyczny świat: od lokalnych zespołów po Ainu czy Sudańczyków grających pierwszy raz w Europie. Wszystko to działo się w kilku miejscach w centrum miasta, oddalonych od siebie najwyżej kwadrans drogi pokonywanej pieszo. Niedużo, ale czwartego dnia marzyłem o tym, by – jak większość Holendrów – poruszać się między nimi rowerem.

Le Guess Who? to festiwal kontrastów – jednocześnie kameralny i pełen rozmachu. O tym drugim najlepiej świadczy potężny line up, pogrupowany na różne bloki – od geograficznych, przez gatunkowe czy tematyczne, po skomponowane przez artystów-kuratorów (w tym roku to między innymi Animal Collective, clipping. czy meksykańska didżejka Coco Maria). Nie sposób być na wszystkim. Zresztą dowodem relacja Piotra Lewandowskiego w Popup Music – nasze drogi przecięły się tylko dwukrotnie, na Myriam Gendron i Master Musicians of Jajouka. Oprócz tego – jakbyśmy byli na zupełnie innych festiwalach.

Świadomie – i niezaskakująco – poszedłem ścieżką niezachodnią. Ominęły mnie i Dry Cleaning, i Horse Lords, i Panda Bear & Sonic Boom. Zresztą Le Guess Who? w swoim bogactwie jest podobny do innych festiwali: najciekawsi artyści to ci ogłaszani mniejszymi czcionkami na plakatach. Wspaniale zagrali wyczekiwani przeze mnie Noori & His Dorpa Band z Port Sudan na wybrzeżu Morza Czerwonego. W murach Janskerk ich ponadczasowa, mająca ponoć kilka tysięcy lat tradycji muzyka (jak sami twierdzą), zabrzmiała jeszcze dostojniej niż na nagraniach, może wręcz nabożnie. Te wszystkie melodie wygrywane przez Nooriego na tamboguitar – własnoręcznie skonstruowanej hybrydzie gitary elektrycznej i wschodnioafrykańskiej liry krar – uwiodły nie tylko mnie. Nie musieli się odezwać się ani słowem, by żegnała ich burza owacji. W tym samym miejscu zagrała z zespołem Sahrawijka Aziza Brahim, uchodźczyni z Sahary Zachodniej, mieszkająca od lat w Barcelonie. I właśnie z katalońskim zespołem przyjechała do Utrechtu – chwilami artyści ci za bardzo chcieli się popisywać, może dlatego momentami w muzyce brakowało lekkości. Antyczna, mistyczna i hipnotyczna była muzyka Master Musicians of Jajouka – choć ich koncert na OFF Festivalu w 2016 roku, kiedy linie lotnicze zgubiły ich bagaże i musieli występować w dżinsach i t-shirtach, wspominam lepiej. W imponującej Grote Zaal, relikcie starego TivoliVredenburg, zagrał też Sarathy Korwar, dzień przed premierą „Kalak”. Utwory z tego albumu zdominowały koncert, który stał się okazją do sprzeciwu wobec wciąż niezakończonego projektu kolonializmu.

 

Photography by Tengbeh Kamara

TivoliVredenburg to miejsce równie imponujące i kameralne jak cały festiwal. Kompleks pięciu sal rozłożonych na dziewięciu poziomach, z zakamarkami, fascynującymi widokami na miasto, a także barami. Każda sala jest przynajmniej dwupoziomowa, ciekawie rozwiązana architektonicznie, doskonale nagłośniona i przeznaczona do innego rodzaju muzyki. Miano mojej ulubionej przypadło Cloud Nine, do której wchodzi się po ażurowych schodach umieszczonych pośrodku szóstego piętra. Tam, wysoko w chmurach, zagrał OKI, rodzinny zespół Ajnów łączący tradycję z reggae’ową i dubową pulsacją. Sam Oki Kano gra na tonkori, pięciostrunowym instrumencie emblematycznym dla Ajnów, jego syn obsługuje perkusję, a żona śpiewa, melodeklamuje i gra na drumli. Kolejny piękny koncert, podkreślający rolę i wagę tradycji. W jazzowej Pandorze widziałem połowę występu zespołu Ashera Gamedze i trochę żałuję, że nie byłem tam od początku, bo w jego natchnionym jazzie słychać podobieństwa do The Spear Dudu Pukwany, legendarnego południowoafrykańskiego saksofonisty. Nieco rozczarował mnie z kolei występ Cheikhi Rabii i Esry Waardy, dwóch Algierek. Pierwsza z nich jest jedną z ostatnich legend orańskiego rai, która dzisiaj mieszka w Paryżu, druga to młoda tancerka zawodowo związana z Nowym Jorkiem. I tak, jak rai kojarzy się z kipiącymi emocjami, tak głos Rabii był z nich wyprany, choć nieskazitelny. W Rondzie widziałem chociażby Szwedów z Goat, którzy nie zawiedli, ale też nie zaskoczyli. Ot, solidny koncert. W okrągłej, chyba najlepiej dostosowanej do muzyki poważnej Hertz trafiłem na występ Valentina Clastiera, eksperymentatora i innowatora liry korbowej.

TivoliVredenburg to jednak nie wszystko – najlepsze koncerty słyszałem poza jego murami. Zalicza się do nich występ pochodzącego z Burkina Faso griota Kaito Winse w miejskim teatrze – przez godzinę opowiadał historie ze swojej rodzinnej wioski, akompaniując na bębnie, flecie, łuku albo po prostu a cappella. A także koncert Mabe Fratti, gwatemalskiej wiolonczelistki, która w ogromnej przestrzeni Jakobikerk, najważniejszej protestanckiej świątyni w mieście, otulonej wizualizacjami Uncloud i Light-Up Collective, wspomagana przez gitarzystę i perkusistę, dotknęła absolutu. Jej chropowata i delikatna muzyka sprawiła, że spłakałem się jak bóbr. Piękne, wręcz niebiańskie melodie przeplatali wybuchami hałasu, erupcjami dźwiękowej lawy. Zmagały się te dwa żywioły, raz przeważał jeden, raz drugi, ale tak naprawdę pozostały w stanie kruchej równowagi. Zupełnie inny był koncert Estrelli Moriente i Amsterdam Andalusian Orchestra, wystudiowany i energetyczny, pełny słońca Andaluzji. W EKKO, klubie umieszczonym w starej kamieniczce zaraz przy kanale, na jedną noc stery przejęła Coco Maria, która sprowadziła latynoskie słońce w postaci Son Rompe Pera i Romperayo. Ci pierwsi to meksykańskie punki kontynuujące rodzinną tradycję grania cumbii na marimbach, do której dodają rockową werwę i mnóstwo humoru. Wieczór w EKKO rozpoczęła Derya Yildirim, tym razem solo i zaprezentowała przegląd muzyki anatolijskich aszyków oraz objawiła się jako niezrównana wirtuozka baglamy.

Kosmiczny był koncert szwedzko-senegalskiego kolektywu Wau Wau Collectif. Równie niesamowita jest historia ich współpracy: płyty powstają korespondencyjnie, a nad całością czuwają Karl-Jonas Windqvist i Arouna Kane. Po raz pierwszy spotkali się w 2018 roku, po raz drugi miesiąc temu, kiedy zaczęli się przygotowywać do trasy, której zwieńczeniem był holenderski festiwal. Wreszcie Turner Williams Jr., mieszkający w Marsylii Amerykanin grający na cytrze shahi baaja, traktujący ten japoński instrument tak, jak Clastier lirę korbową – przetwarza jej dźwięki przez baterię efektów, kładąc nacisk na trans. Podobnie jak grające plemienne dziewczyny z Kuunatic.

Wiem, że relacja ta przybrała formę wyliczanki – ale nadałem ją tekstowi świadomie: inaczej nie da się ukazać bogactwa LGW?. Słusznie nazywany jest jednym z najciekawszych europejskich festiwali: doskonale zorganizowany, świetnie przemyślany, wyznaczający trendy (trójka z właśnie ogłoszonych artystów na przyszłoroczny OFF Festival zagrała w tym roku w Utrechcie) i – co dla mnie najważniejsze – równie dużo uwagi, co artystom z kulturowych hegemonów, poświęcający muzyce niezachodniej, afrykańskiej, latynoskiej, arabskiej, azjatyckiej, tureckiej. Namiastka muzycznego świata – z jego prawdziwą złożonością.

Le Guess Who?
Music Festival in Utrecht
10-13 listopada 202
Holandia