Nr 6/2023 Na dłużej

Sacrum i profanum

Maciej Kaczmarski
Muzyka

Trzydzieści pięć lat temu ukazał się „Surfer Rosa” – debiutancki album amerykańskiej grupy Pixies. W rodzinnym kraju przeszedł nieomal niezauważony, ale dość nieoczekiwanie stał się przebojem w Wielkiej Brytanii. Po latach okazało się, że ze spuścizny kwartetu czerpali najwięksi: od Nirvany i PJ Harvey do Radiohead i Davida Bowiego.

Małe psotne elfy

Jeśli ktoś na chrzcie otrzymuje imiona Charles Michael Kittridge Thompson IV, to sława jest mu niejako pisana. Ktoś taki może zostać politykiem, przywódcą religijnym, seryjnym mordercą albo artystą. Los chciał, żeby Charles Thompson został muzykiem. Muzyka była zresztą bardzo ważna w jego rodzinnym domu. Chłopiec w wieku jedenastu lat sięgnął po należącą do matki gitarę akustyczną Yamahy. Najpierw grał na niej folkowe utwory zasłyszane na płytach z kolekcji rodziców, później zaś piosenki chrześcijańskiego barda Larry’ego Normana. Religia była drugim ważnym aspektem życia małego Charliego. Po rozwodzie rodziców zamieszkał z matką i ojczymem, pobożnym mężczyzną, który zapisał rodzinę do ewangelickiego kościoła blisko związanego z zielonoświątkową grupą Assemblies of God. W przyszłości nawiązania do Biblii i wiary przenikną głęboko do twórczości Thompsona.

Po ukończeniu szkoły średniej na początku lat 80. Thompson zaczął studiować antropologię na University of Massachusetts Amherst. Na drugim roku studiów wybrał się w podróż do Puerto Rico w ramach wymiany studenckiej – półroczny pobyt w San Juan będzie zresztą inspiracją dla wielu piosenek, które w przyszłości napisze. Po powrocie do ojczyzny Thompson rzucił studia, przez krótki czas pracował w fabryce zabawek, rozważał też emigrację do Nowej Zelandii, aby obserwować kometę Halleya. W końcu postanowił założyć zespół rockowy ze swoim kolegą z uczelni i zarazem współlokatorem, Joeyem Santiago. Ci dwaj świetnie się dogadywali: słuchali Davida Bowiego i The Cars, chodzili na koncerty Black Flag i Angst, obaj grali na gitarze, razem pisali piosenki. W 1986 roku do Santiago i Thompsona dołączyła basistka Kim Deal oraz perkusista David Lovering. Nazwali się Pixies, bo muzykom spodobała się słownikowa definicja tego słowa: „małe psotne elfy”.

Kwartet zaczął odbywać próby w garażu rodzinnego domu Loveringa i dawać pierwsze koncerty w Bostonie i okolicach. Na jednym z występów Pixies pojawił się Gary Smith, miejscowy producent i impresario, który zachwycił się brzmieniem zespołu i zaoferował muzykom nagranie taśmy demo. Sesja nagraniowa w Ford Apache Studios trwała tylko trzy dni, kosztowała 1000 dolarów i została sfinansowana przez ojca Thompsona. Jej owoc, czyli taśma „The Purple Tape”, trafił w ręce Ivo Wattsa-Russella – właściciela niezależnej brytyjskiej wytwórni płytowej 4AD. Watts-Russell był zaintrygowany, ale miał wątpliwości, czy brudny rock’n’roll Pixies pasuje do profilu tłoczni, która słynęła z dream popu (Cocteau Twins), post-punku (Bauhaus) i awangardy (Dead Can Dance). Dał się jednak namówić swojej dziewczynie i już wkrótce w barwach 4AD ukazała się debiutancka epka „Come On Pilgrim” (1987), na którą trafiło osiem utworów z „purpurowej taśmy”.

Religia, seks i satyra

Po latach Charles Thompson – który u progu działalności Pixies przyjął pseudonim Black Francis – przyznał, że w okresie poprzedzającym wydanie „Come On Pilgrim” namiętnie słuchał albumu „Murmur” R.E.M. „To wywarło ogromny wpływ na mnie jako autora piosenek. Będąc zarozumiałym, powiem, że byliśmy lepsi niż »Murmur«” – mówił wokalista. Ale w myśl zasady, że niełatwo jest zostać prorokiem we własnym kraju, debiut Pixies nie wzbudził niemal żadnego zainteresowania w Stanach Zjednoczonych (gdzie ukazał się dopiero w 1988 roku). Tymczasem w Wielkiej Brytanii płyta spędziła aż 29 tygodni na liście przebojów, plasując się ostatecznie na 5. miejscu. Prominentne tytuły brytyjskiej prasy muzycznej odnotowały istnienie nowego amerykańskiego zespołu, choć nie był to najlepszy czas dla surowego rock’n’rolla zza oceanu: triumfy święcili wówczas wykonawcy z kręgu muzyki pop i stadionowego rocka w rodzaju „The Joshua Tree” grupy U2.

Dalekie od masowej sztampy były też teksty piosenek Pixies, za które odpowiadał Black Francis. O ile otwierający epkę „Caribou” stanowił jeszcze względnie niewinną krytykę cywilizacji i pochwałę przyrody, o tyle przewijające się przez całą płytę wątki biblijne z jednej strony i seksualne aluzje z drugiej zbliżały twórczość Pixies do skandalistów pokroju The Velvet Underground. Kilka tekstów („Vamos”, „The Holiday Song”, „Nimrod’s Son”) poruszało temat kazirodztwa. Na takim tle przyzwoicie wypadały nawet ledwo zawoalowane metafory aktu seksualnego („Levitate Me”), impresja o opóźnionej w rozwoju dziewczynie („Ed Is Dead”) czy satyryczna, utrzymana w duchu „Holidays in Cambodia” Dead Kennedys opowieść o lewicowej aktywistce, która jest bardziej zaabsorbowana swoim wizerunkiem niż rzeczywistą pomocą potrzebującym. Dwa utwory, „Vamos” i „Isla de Encanta”, Black Francis zaśpiewał częściowo po hiszpańsku.

Jeszcze przed premierą „Come On Pilgrim” Ivo Watts-Russell zasugerował muzykom rychły powrót do studia nagraniowego w celu nagrania pełnowymiarowej płyty. Pierwotnie producentem nowego materiału miał zostać Gary Smith, który pracował przy „The Purple Tape” i „Come On Pilgrim”, ale ostatecznie zdecydowano się na Steve’a Albiniego. Była to postać nietuzinkowa: założyciel wpływowych noise rockowych grup Big Black i Rapeman, dziennikarz muzyczny, realizator nagrań i producent o bardzo nietypowej etyce pracy. Albini uważał, że rolą producenta jest tylko techniczna strona nagrania, a nie ingerencja w brzmienie grupy. Zgodnie z tą filozofią producent nie powinien wpływać na ostateczny kształt albumu, tylko jak najlepiej realizować pomysły muzyków. Zarazem, jako zdeklarowany przeciwnik korporacyjnych metod nagradzania, Albini zrezygnował z autorskich tantiem, za swoje usługi pobierając wyłącznie jednorazową opłatę.

The Pixies | fot. Basheer Tome on Flickr

Przejęcie odpowiedzialności

W grudniu 1987 roku Black Francis, Joey Santiago, Kim Deal i David Lovering w towarzystwie Albiniego weszli do wynajętego na dziesięć dni roboczych studia Q Division w Sommerville na przedmieściach Bostonu. Budżet przydzielony zespołowi przez wytwórnię 4AD wynosił około 10 tysięcy dolarów, z czego 1500 dolarów przeznaczono na wynagrodzenie dla producenta. Albini nie lubił typowego brzmienia studyjnego, preferował nieszablonowe rozwiązania i eksperymenty, bardzo dużo czasu poświęcał nagraniom partii gitarowych. Podczas rejestracji wokali Kim Deal, która zaśpiewała w „Gigantic”, Albini zainstalował aparaturę nagraniową w łazience, żeby uzyskać pożądany efekt echa. Przy realizacji „Something Against You” przepuścił głos Black Francisa przez gitarowy wzmacniacz. Z kolei w „Oh My Golly” i „I’m Amazed” słychać fragmenty luźnych rozmów prowadzonych przez muzyków, którzy nie wiedzieli, że są nagrywani.

Nie wszystkim podobał się niecodzienny modus operandi Albiniego, wątpliwości miała zwłaszcza Kim Deal. „Mieliśmy zamiar zatytułować album »Non Pussy«, bo jedyną rozmowę, jaką [z nim] odbywaliśmy, wieńczyły słowa: »Nie, to zbyt cipowate«” – wspominała basistka. Black Francis przyznawał, że zespół nie miał nic do powiedzenia w kwestii wyboru producenta narzuconego im przez wytwórnię. „Mogliśmy odmówić, ale oni powiedzieli: »To może Steve Albini?«. A my na to: »Jasne. A kto to jest Steve Albini?«”. Po ukończonym zleceniu producent nie szczędził gorzkich słów członkom Pixies: „W swoim najlepszym wydaniu są tylko umiarkowanie rozrywkowym zespołem college rockowym”. Albini później wycofał się z tej krytyki i prostował: „To był jeden z pierwszych przypadków, gdy zostałem zatrudniony, żeby odpowiadać za sesję obcych ludzi. […] I chyba trochę przesadziłem z przejęciem kontroli”.

W warstwie lirycznej Black Francis rozwijał symbolikę religijno-perwersyjną, poszerzając teksty o nowe motywy. Już nie tylko kazirodztwo („Broken Face”), ale również niewierność („Bone Machine”), masochizm i samookaleczenia o erotycznym podłożu („Break My Body”), samobójstwo („I’m Amazed”), zakazany romans dojrzałej białej kobiety z czarnym nastolatkiem („Gigantic”, napisany pod wpływem fabuły filmu „Zbrodnie serca” Bruce’a Beresforda) oraz monolog więźnia, który marzy o tym, żeby jego dziewczyna przysłała mu swoją zakrwawioną sukienkę („Cactus”). Z przeciwległej strony w tekstach pojawiają się wspomnienia beztroskich wycieczek rowerowych w dzieciństwie („Tony’s Theme”) i nurkowania podczas wakacji na Karaibach („Where Is My Mind?”). „Próbowała wtedy mnie gonić mała rybka. Nie wiem dlaczego – niezbyt wiele wiem o zachowaniu ryb” – opowiadał Francis. To była wyraźna sugestia, żeby nie brać wszystkiego na poważnie.

Prorocza płyta

Album zatytułowany „Surfer Rosa” trafił do sklepów 21 marca 1988 roku. Na okładce półnaga tancerka flamenco pozowała na tle ściany z krucyfiksem i podartym plakatem – obraz, który dobrze oddawał tekstową zawartość łączącą sacrum i profanum. Tydzień po premierze płyta trafiła na UK Indie Chart – brytyjską listę najlepiej sprzedających się wydawnictw niezależnych. Spędziła na niej aż 60 tygodni, ostatecznie docierając do 2. miejsca. W wyniku kłopotów z dystrybucją w rodzinnej Ameryce była dostępna tylko jako import; dopiero kilka miesięcy później ukazała się na kompakcie wraz z „Come On Pilgrim”. Między innymi z tej przyczyny – a także z uwagi na słabo finansowaną promocję – debiutancki longplay Pixies początkowo przeszedł nieomal bez echa w USA. Statusu złotej płyty, przyznawanego przez organizację Recording Industry Association of America, doczekał się dopiero w 2005 roku – a więc niemal dwie dekady po tym, jak trafił na rynek.

Recenzje w brytyjskiej prasie muzycznej były w większości entuzjastyczne. Mark Sinker napisał na łamach „NME”, że „[Pixies] zmuszają przeszłość, żeby brzmiała tak, jak oni”, i dodawał: „Rockowa Ameryka porzuciła populizm i podlizywanie się, a w efekcie niektórzy z nas zaczynają ją kochać”. Ian Cranna z magazynu „Q” zauważył, że „Pixies wyróżniają ich nagłe wybuchy pamiętnych popowych melodii”, i wróżył grupie świetlaną przyszłość. Amerykańscy dziennikarze, do których dotarły egzemplarze „Surfer Rosa”, byli podzieleni. John Dougan z czasopisma „Spin” określił zawartość płyty mianem „brutalnego piękna”. Robert Christgau z „The Village Voice” docenił „gitarowe riffy, które da się zauważyć, i mocny rytm, który niczego nie zawdzięcza żadnym innym podgatunkom”, ale sam zespół uznał za przeceniany. Po latach krytyk ten zrewidował swoją opinię, oceniając „Surfer Rosa” jako płytę proroczą w sensie muzycznym.

W tamtym czasie wpływ Pixies na muzykę był już dobrze znany i udokumentowany. Pionierskie zastosowanie skali dynamicznej z wyciszonymi zwrotkami i głośnymi refrenami stało się inspiracją dla rzeszy przedstawicieli rocka alternatywnego, który zdominował scenę muzyczną w latach 90. Pilnymi uczniami Black Francisa i spółki byli artyści związani ze sceną grunge’ową – szczególnie Kurt Cobain z Nirvany, który napisał „Smells Like Teen Spirit” pod przemożnym wpływem Pixies, a później zatrudnił Steve’a Albiniego do wyprodukowania płyty „In Utero”. Do inspiracji zespołem przyznawali się też Alice in Chains, Radiohead, PJ Harvey, U2, Pavement, The Smashing Pumpkins i David Bowie, który już na początku lat 90. grał piosenki Pixies z grupą Tin Machine, a potem zrobił przeróbkę utworu „Cactus” na solowy album „Heathen”.

„Według mnie to była najbardziej zniewalająca, obok Sonic Youth, muzyka powstała w latach 80.” – podsumował Bowie.