Dajcie mi tysiąc czarnych kaw, a i tak usnę. Przystawcie mi do skroni płonącą żagiew, a i tak ziewnę. Wystarczy jeden rzut oka na plakat nowego filmu François Ozona, a już konam ze znudzenia. Dwóch adonisów na motocyklu; dwie niemal identyczne, gładziutkie, bardzo atrakcyjne twarze. Zielona trawa, błękitne niebo, wakacyjna miłość. Swoboda i beztroska, której pewnie mógłbym pozazdrościć, gdybym tylko nie usnął w pół myśli. Ganię więc sam siebie, przemawiam do rozsądku: „Człowieku, weź się w garść, przecież to Ozon, kuglarz struktur narracyjnych, wielki dekonstruktor schematów literackich i filmowych! Nie będziesz się męczył na żadnym letnim melodramacie, obiecuję”.
Tyle że, no właśnie – to nie lęk przed kiczem sparaliżował mnie znudzeniem, lecz przekonanie, że Ozon znowu rozłoży jakiś „kiczowy dyskurs” na czynniki pierwsze. Że „Lato ’85” okaże się kolejną wizytą u starego psychoanalityka, memłaniem idealizacji, nieuchwytnych obiektów pragnienia, narcystycznych fantazji o innym, mylenia fikcji z rzeczywistością (i na odwrót). Że zanim pierwszy akt rozkręci się na dobre, mistrz gry ustawi nam pryzmat narracji, wręczy bohaterowi dziennik albo każe pisać książkę, konstruować przeszłość z okruchów wspomnień i emocji, słowem – wyolbrzymiać, umniejszać, zwodzić, zmyślać, kluczyć, samoobwiniać czy samousprawiedliwiać. I że to „opowiadanie w opowiadaniu” będzie nie tylko pomysłem na ciekawą formę, ale także tematem samym w sobie; kluczem, który pozwoli rozpracować motyw pierwszego nastoletniego zakochania, a jednocześnie – zburzyć jego filmowe reprezentacje kręcone „na poważnie” (jak choćby „Tamte dni, tamte noce” Luci Guadagnino, do których film Ozona jest siłą rzeczy porównywany).
Jak się zapewne domyślacie – nie zawiodłem się. „Lato ’85” jest dokładnie tym Ozonem, który przynosi satysfakcję gry narracyjnej, a zarazem – mękę przewidywalności. Cała plakatowa sielanka gejowskiej love story i kina inicjacyjnego to oczywiście jeden wielki nawias – ważniejsze jest konstruowanie obrazu „wymarzonego przyjaciela”, konfrontacja z wypełniającą owo wyobrażenie pustką, a ostatecznie – uśmiercanie idealizacji. Śmierć to zresztą nieustannie komentowany leitmotiv tego filmu. Szesnastoletni Alexis (Felix Lefebvre) – prowadzony przez żandarma na salę rozpraw – odgraża się z offu, że za chwilę opowie o trupie bliskiej mu osoby, a „jeśli kogoś to nie ciekawi, to nie musi słuchać”. Pewnie, podobnie jak nie musi zwracać uwagi na nachalnie kadrowane fotografie mumii, sarkofagów i starożytnych grobowców, którymi bohater wytapetował ściany swojego pokoju. Nastoletnia bezkompromisowość – w kochaniu, nienawidzeniu, przeżywaniu rzeczy wielkich, ale też drobnych – nasyca estetykę tego filmu cukierkową intensywnością rodem ze starej wakacyjnej pocztówki: tam lazurowe morze, tu nagie, opalone ciała, malownicze uliczki, wesołe miasteczka i jazda na motorze w stronę zachodzącego słońca.
Bo jeśli otwierające film sceny z aresztu są kryptą dla obrazu rozczarowującej miłości, to drugi plan czasowy – ten ważniejszy, trwające sześć tygodni zakochanie – musi być historią bajkowego uniesienia. David (Benjamin Voisin) pojawia się w życiu Alexisa gwałtownie i znikąd, ratując chłopaka przed nadciągającym sztormem, odholowując przewróconą łódkę, dając suche rzeczy na zmianę, ale przede wszystkim oferując bezwarunkową przyjaźń bez żadnej gry wstępnej, tak po prostu, na zawołanie. Ozon konstruuje postać kochanka jako absolutne przeciwieństwo narratora: Alexis to cichy, delikatny indywidualista, David – wulkan energii, dusza towarzystwa, osobnik spontaniczny do granic nerwowej wytrzymałości. Uwielbiany przez nadopiekuńczą matkę nowego przyjaciela (Valeria Bruni Tedeschi) protagonista już pierwszego dnia dostaje ofertę życia: będzie pracował w ich rodzinnym sklepie żeglarskim, widywał się z Davidem niemal codziennie, dawał się zabierać na wycieczki motorem i łódką, do pokoju na pierwszy seks i na ognisko z bandą punkowej młodzieży. I to wszystko aż do maksymalnego wysycenia, karykaturalnej przesady, blazy nie do opanowania, kiedy to na horyzoncie – oczywista sprawa – pojawi się zagubiona plażowiczka (Philippine Velge), z którą można robić to samo, tyle że od nowa, w innej konfiguracji.
Macie to jak na dłoni – trudno sobie wyobrazić bardziej tandetne, kieszonkowe czytadło. Pytanie tylko, czy można je krytykować, skoro rozmontowywanie klisz jest autorską sygnaturą Ozona? Plan teraźniejszy „Lata ’85” to wspomniane już oczekiwanie na rozprawę sądową: David nie żyje, Alexis coś zrobił, ale co dokładnie – nie wiadomo. Może zabił, może uciekł, może coś ukradł – bez względu na to, jakie są fakty, sytuacja bohatera maluje się w ciemnych barwach: nastolatek z klasy robotniczej ma niewielkie szanse na dobrego adwokata. Stąd pomysł, podsunięty przez zaprzyjaźnionego nauczyciela francuskiego, żeby Alexis wykorzystał własne zdolności literackie i napisał opowiadanie, w którym wyjaśni wszystkim zainteresowanym, co dokładnie wydarzyło się między nim a Davidem oraz dlaczego zakończyło się to w taki, a nie inny sposób. Dla reżysera jest to wymarzona sytuacja: ma swój ukochany filtr, nastoletni, rozgorączkowany umysł, który projektuje scenografię Wielkiej Miłości z pamiętnikarską skrupulatnością, a jednocześnie fakty zastępuje egzaltacją i stylizacją. Dzięki temu rosną szanse, że nikt nie przyczepi się do licznych fabularnych niedorzeczności oraz odpuści sobie wytykanie, że dekonstrukcja klisz narracyjnych i gatunków filmowych sama stała się u Ozona kliszą. I że bez takiej asekuracji Francuz coraz częściej dryfuje w stronę taniej publicystyki – jak w poprzedzającym „Lato ’85”, przeciętnym „Dzięki Bogu”.
Nie przekonuje mnie także recenzencka teza, że Ozon korzysta ze stylizacji, bo szuka ram dla opowieści „o doświadczeniu straty rozumianej jako pierwsze romantyczne uczucie oraz dosłownie – pierwsza śmierć bliskiej osoby”. Mam raczej wrażenie, że „Lato ’85” przepełnia nadęta, psychoanalityczna fascynacja trupem: nie tyle osobą z krwi i kości, ile fetyszyzowanym obiektem pragnienia, na który podmiot projektuje własne fantazje, a potem przeżywa morderczą frustrację, że obiekt nie raczył ich zrealizować. W spojrzeniu Ozona-Alexisa David przypomina martwą kukłę: nadekspresyjne ciało, zestaw cech stereotypowo kojarzonych z nostalgizowaną dekadą lat 80. – burza jasnych włosów, szeroki uśmiech, kolczyk w uchu, wytarty dżins, trampki, nonszalancja, głód wrażeń, deklarowane przywiązanie do wolności osobistej. To ta skorupa wymaga opłakania, a żałoba musi się odbyć w serii szalonych, ekstatycznych aktów cielesnych, których Alexis, jak tłumaczy w swoim debiucie literackim, nie potrafi okiełznać. Obsesja na temat śmierci jest więc w istocie fascynacją człowiekiem-rzeczą. Czy w takim razie nasz bohater to młodociany socjopata, a może po prostu każde nastoletnie zakochanie to miłość do przedmiotu (teza strasznie niesprawiedliwa dla nastolatków)? W sumie to i tak nieważne, bo przecież śmierć i seks to we francuskiej humanistyce motyw tyleż „starożytny”, co wciąż hołubiony. A u Ozona – nachalny kluczyk do interpretowania miłosnych relacji, odgrzewany w coraz to nowych stylizacjach. Trupa można przecież pudrować bez końca. Trudno tylko oczekiwać, że nikt nie poczuje woni zepsucia.