Nr 10/2021 Na teraz

Wielka, szalona, zabójcza miłość

Klara Cykorz
Film

Drogie czytelniczki, drodzy czytelnicy,

20 sierpnia br., w piątek lub w następujących po nim najbliższych tygodniach, w godzinach popołudniowych lub wieczornych, w pojedynkę lub w towarzystwie (najlepiej drużyną karaoke), wsiądziecie w autobus, tramwaj, kolejkę, samochód lub zlikwidowany PKS i udacie się do kina na film „Annette” Leosa Caraxa i zespołu Sparks.

(W pandemicznej rzeczywistości planowanie wyjścia do kina z miesięcznym wyprzedzeniem ma posmak rozdmuchanej fantazji; przyznam, że mi samo chodzenie do kina tu i teraz przychodzi z trudem, a świadomość posiadania akredytacji na sierpniowe Nowe Horyzonty pozostaje w sferze abstrakcji jak podróż na Księżyc. Ale „Annette” – film otwarcia festiwalu w Cannes, pokazana przedpremierowo jednego wieczora i o jednej godzinie na ekranach niemal stu pięćdziesięciu kin w całej Polsce; film sklejony ze spektakli przed żywą publicznością, ze stand-upu, opery, koncertów granych na wypchanych do ostatniego miejsca stadionach – jest ekstatyczną fantazją na temat otwartych kin pełnych widzów, na temat wspólnotowego oglądania, przeżywania, śpiewu i śmiechu. Śmiech ten jest zresztą co najmniej ambiwalentny, ale o tym zaraz.)

Kiedy dotrzecie już do kina, zakupicie w barku to, co niezbędne (kofeinę, może coś do chrupania, kino Caraxa wyrasta jedną nogą z jarmarku, proszę się nie krępować), rozgościcie się w fotelach, zgasną światła, gdzieś z ciemności dobędzie się męski głos zakazujący wam oddychać. I wtedy się zacznie. Lojalnie ostrzegam: nie czeka was nic dobrego. Jedynie wir przeklętej miłości i rozczarowania; i przemoc, jakiej przemysł rozrywkowy dopuszcza się na dzieciach z uroczo odstającymi uszkami. Występują tu także: piękny, lecz zgorzkniały komik Henry McHenry i jego mizantropijny stand-up „Małpa Boga”, nieustraszony chór oddziału położniczego, nieszczęśliwie zakochany dyrygent i śpiewająca żywa lalka, magiczna lampka (łac. laterna magica), mordercze łaskotki, koszmary śnione w limuzynie, potworny sztorm, willa w środku lasu, wypalenie, odkochanie i żałoba.

„Annette” jest filmem doskonale ambiwalentnym: żart obraca się w tragedię, tragedia w żart. Opowieść zagląda do kolejnych narracyjnych szkatułek, trochę à la „Holy Motors” w wersji light: stand-up, opera, wiadomości telewizyjne, sen. (Za zdjęcia odpowiada zresztą ta sama operatorka, Caroline Champetier.) Poziomy meta plączą się i przenikają – podobnie jak granica pomiędzy fikcją a rzeczywistością. Cały świat przedstawiony tkwi w fantastycznym ontologicznym rozchwianiu. Dzieci-lalki, duchy i topielice, przedmioty o magicznej mocy. Sporo dziecięcości, baśniowość, teatr kukiełkowy. Ale też piosenki braci Mael (kompozytorów i scenarzystów filmu) wydają się wyjęte prosto z podręcznika do nauki języka, utrzymane w poetyce powtórzeń, w pętlach wizualno-muzycznych tautologii, kiedy postaci komentują to, co właśnie robią z rozbrajającą dosłownością: „tak bardzo się kochamy”, śpiewają Adam Driver i Marion Cotillard, spleceni ze sobą nawzajem i w niekończącym się refrenie. Entuzjastyczne doniesienia z La Croisette o piosenkach śpiewanych między udami Cotillard lepiej oddają niesfornego ducha tego filmu niż niejeden poważny tekst poważnego autora uprawiającego poważną krytykę filmową.

Spod tej skorupy żartu wyziera jednak smolisty mrok: teraźniejszość miesza się z przeszłością i przyszłością; sztuka, którą uprawiają bohaterowie, okazuje się złą wróżbą, może nawet złośliwym zaklęciem. Ktoś przepowiada na scenie własną śmierć, ktoś inny, również przed publicznością, fantazjuje o zbrodni, która spełni się, nawet dwukrotnie, ale jakby w krzywym zwierciadle. W końcu oniryczna sekwencja, która sprawiła, że zakrztusiłam się swoim własnym śmiechem: proroczy sen o przemocy, piosenka o #MeToo, która przecięła mi seans na pół, wytrącając ze stanu odbioru beztroskiego i zdystansowanego. Wciśnięta w fotel, próbowałam na szybko przyszpilić intencję tej doskonale nieprzejrzystej sceny, możliwej do odczytania (w tym momencie akcji) na dwa przeciwstawne sposoby: to groteskowy wyraz słusznych (i strasznych) intuicji bohaterki czy satyra spod znaku francuskiego backlashu? Żart przez łzy czy po prostu żart z?

fot. materiały Gutek Film

By nie zdradzać zbyt wiele: dalej ta kwestia nieco się rozjaśnia, ale cała opowieść pogrąża się coraz bardziej w mroku. (Umówmy się: nie jest to najbardziej feministyczny film, jaki w tym roku zobaczycie w kinach.) Ale jest też tak, jakby ten sen – och, czy to w ogóle był sen? – stworzył wyrwę w fikcji, przez którą zaczynają przenikać prawdziwe duchy. Jakby na poważnie otworzył portal z hermetycznego, dziwacznego świata filmu do świata naszego. Na poważnie, to znaczy z poważnymi konsekwencjami dla emocji i interpretacji, idącymi dużo dalej niż otwierająca film sekwencja, w której pojawiają się razem aktorzy, bracia Mael i sam Carax z córką. Albo inaczej: to, co mogłoby być po prostu energetyzującym zaproszeniem do wspólnotowej celebracji kina, zaczyna w dalszej części filmu odsłaniać swoją ciemną podszewkę. W końcu z płomiennego romansu wyłania się w „Annette” historia faceta, który przedwcześnie, w tragicznych okolicznościach zostaje wdowcem z małą córeczką; to także doświadczenie samego Caraxa, od dekady samodzielnie wychowującego córkę; to jej, nastoletniej dziś Nastyi dedykowany jest film. Oko widza może szybko podążyć za tą autobiograficzną sugestią: czy owal twarzy Marion Cotillard nie przywodzi na myśl wielkookiej Yekateriny Golubevej?

Boję się jednak, czy tak interpretowana „Annette” nie zaschnie w prostym autobiografizmie; to znaczy film otrzyma łatkę „autobiograficznego” lub „wyrastającego z osobistych doświadczeń” i jego dwuznaczności wyschną jak mysz objedzona trutką. W caraxologii przywykło się utożsamiać postaci odtwarzane przez Denisa Lavanta – trzech Alexów i pana Oscara – z samym reżyserem. Podobnym tropem zdaje się podążać pierwsza fala recenzentów „Annette”, wiążąc postać komika Henry’ego z Caraxem. Tak jak w przypadku Lavanta – a w każdym razie młodego Lavanta z lat 80. – jest tu jednak dużo innej energii, która to utożsamienie mocno komplikuje. Mówi się czasami startą frazą, że „kamera kogoś kocha”. W „Annette” kamera pożąda Adama Drivera: to jego ciało jest tutaj najważniejszym obiektem, po stokroć ważniejszym od ciała Cotillard. To jemu kamera chce zajrzeć pod szlafrok, przygląda się z fascynacją w każdym geście i podrygu. Oczywiście może być to tylko i wyłącznie mój afekt – w dodatku przywoływany z pamięci, jako że nie mogę poprzeć swojej intuicji pracą na cyfrowej kopii, wyłuskując stopklatki i zerkając na stoper. Ale Driver jest DUŻY tak, jak Lavant – w „Złej krwi” najseksowniejszy chłopak w historii francuskiego kina – był drobny. Dwie niesamowite, poharatane twarze. Nabrzmiałe usta Drivera. Aż chce się nabazgrać w ubikacji w kinie: LC + AD = WSZM!!!

To zakochanie może być, rzecz jasna, odebrane jako podwójnie śliskie: zadurzenie w mroku, bardzo rozpoznawalnym typie gniewu (na kobietę) i egoizmu (wobec dziecka). Byłam na „Annette” z koleżanką, która mniej więcej w tym samym czasie obejrzała „Feel Good”, świetny mały serial o miłości i stand-upie – jego pierwszy sezon recenzowałam dla „CzasKultury.pl” na początku pandemii. „Masz w nim taką sobie kukurydzę na patyku”, napisała mi później, mając na myśli Mae Martin, niebinarne spiritus movens serialu, osobę, która owszem, wygląda trochę jak kolba kukurydzy, „i ona zjada całą tę jego otchłań na śniadanie”. Pomyślałam wtedy, że „Annette” może nie być tak bardzo passé – w takim sensie, że jest jednak filmem epoki, w której różni mroczni panowie pozlatywali już z cokołów, a nowa, nierzadko brutalna emocjonalnie komedia dokonuje gruntowej rewizji męskiego mroku. Paradoksalnie, to erotyczne napięcie buduje dystans wobec upadającego komika, uniemożliwia bowiem pełniejszy proces utożsamienia – widza z bohaterem, bohatera z reżyserem-auteurem. Tworzy za to rozśpiewaną przestrzeń dwuznaczności: to film, który można oglądać i nucić ironicznie i czule, jako oskarżenie pokutę, żartobliwie i żałobnie.

 

„Annette”
reż. Leos Carax
premiera: 20.08.2021