Pisząc o Entr’acte, chciałbym zacząć od statystyki. Nie jest to jednak proste, bo u zarania działalność wytwórni nie była tak uporządkowana, jak sugerowałyby okładki kolejnych albumów – ich motywem przewodnim jest numer katalogowy. W 1999 roku trójka kolegów – Allon Kaye, Jacques Beloeil i Julian Doyle – powołała do życia oficynę. Czy zrobili to, żeby wydać album Luxury Discrete Surroundings (projektu Daniela Löwenbrücka, szefa Tochnit Aleph, okazjonalnego członka Schimpfluch-Gruppe, znanego także jako Raionbashi)? Być może tak, bo do kolejnej aktywności wydawniczej upłynęło sporo czasu – dochodzi do niej dopiero w 2004 roku. Ukazała się wówczas – to częsta praktyka w przypadku początkujących wytwórni – kompilacja typu sampler (czyli prezentacja tego, co ma się w przyszłości ukazać). Zarówno ta, jak i osiem następnych pozycji są nienumerowane. Tymczasem pojawiła się składanka sugerująca nowe otwarcie, oznaczona numerem 6. Jej tytuł, LDS Relationchips, pozwala domyślać się pewnych powiązań z projektem Löwenbrücka, ale na szczęście nie stanowi ona berlińsko-elektronicznego who is who tamtego czasu; sięga szerzej. Największą ciekawostką jest chyba jedyne udokumentowane spotkanie Kevina Drumma i Petera Rehberga. Swoisty znak jakości stanowi też mastering, który zrobił niejaki The Rashad (dopowiedzmy: Becker, potem stały współpracownik Entr’acte). Warto się zagłębić w ten „heroiczny” okres oficyny – choćby w wydany przy okazji wystawy Six Intermissions in Seven Acts krążek, na którym zwodniczo miła elektronika Beloeila przeplata się z drapieżnymi interwencjami Sudden Infant, Formatt, Raionbashi czy Filter Feeder (czyli projektu również prowadzonego przez label Doyle’a). Także Kaye pozwolił sobie wówczas na dźwiękową ekspedycję – tworząc „Whatever Will Be, wird sind” z Joke Lanzem (aka Sudden Infant). W czeluściach katalogu kryją się też cacuszka, takie jak debiut Lee Gamble’a „80mm O!I!O (Part 1)”, wyraźnie wtedy zafascynowanego Heckerem (Florianem, nie Timem). Co zaskakujące, ta trzycalowa płytka jest wciąż dostępna – stanowi nieczęsty przypadek wznowienia albumu wydawanego w limitowanym nakładzie.
To jednak zaświadcza o pragmatycznym podejściu Kaye’a (od wielu lat samodzielnie zawiadującego Entr’acte), który siebie określa jako administratora, a wytwórnię postrzega jako swego rodzaju urządzenie służące do wypuszczania muzyki w świat. W przeciwieństwie do większości labeli, tutaj nigdy nie było kalendarza wydawniczego, szumnych zapowiedzi i zabiegów promocyjnych – również po to, żeby materiały publikować tak szybko, jak tylko się da. Jak podkreślał Kaye w jednym z wywiadów, nie oznacza to nieprofesjonalnego czy niepoważnego podejścia – chodzi o cieszenie się chwilą, reagowanie na bieżąco, wytwarzanie nowych połączeń. I to na pewno udaje się osiągnąć, bo Entr’acte stanowi oszałamiający labirynt wyłożony mozaiką rozmaitych nazw/isk: zupełnie nieznanych, nieco znanych i dobrze znanych; aczkolwiek nie ma tu „gwiazd”. W dodatku jest to przykład przepięknego niezważania na podziały gatunkowe czy środowiskowe: w katalogu znajdziemy dużo awangardowej, często dumnie komputerowej elektroniki, współbrzmiącej ze współczesną muzyką akademicką, ale tworzonej przez artystów bez uczelnianego glejtu; pojawiają się też muzycy wykształceni w akademiach, ale nie do końca przez nie ukształtowani, których twórczość wchodzi w dialog z formami undergroundowymi; słyszalne jest zarówno dziedzictwo (post)industrialu, jak i wpływ brytyjskiej kultury soundsystemów.
Wspominane już numery katalogowe jako motyw wizualny to element specyficznego image’u Entr’acte. Przez wiele lat znakiem rozpoznawczym było też pakowanie próżniowe nośników w opakowania z mocnego PVC – żeby dostać się do zawartości, czyli móc posłuchać samej muzyki, należało się z tym materiałem zmierzyć. Była to frapująca gra z fetyszyzowaniem produktu, przezroczystością opakowania, okładką albumu, która de facto „nic nie mówi”, przy jednoczesnym sformowaniu z niej bariery do przejścia, która wymaga akcji ze strony odbiorcy. Kaye przyznaje, że w taki sposób zareagował na światek przemysłu kreatywnego, w którym wszystko było „przedizajnowane” do oporu. Jako inspiracje podaje też japońskie przekąski pakowane próżniowo i wygląd opakowań leków; dorzuciłbym do tego skojarzenia chemiczne – z owych wydawnictw można sobie ułożyć alternatywną tablicę dźwiękowych pierwiastków. Z tym wszystkim ładnie rymowała się pragmatyka – takie podejście pozwalało szybko publikować bez wikłania się w proces kreatywny nad okładkami, z jego dynamiką poprawek, uwag i propozycji zwrotnych.
Gdy zaczynałem cykl „Przegląd płytowych półek”, miałem Entr’acte na liście jako jego ważny punkt. Dziś wyrzucam sobie, że dopiero teraz zabieram się do przeglądu tej półki. Teraz, czyli po tym, jak Kaye ogłosił zakończenie działalności. Ale to nic straconego – trochę wydawnictw jest nadal dostępnych w formie fizycznej, coraz więcej ich pojawia się na Bandcampie. Trzeba podkreślić wagę tego ruchu, zwłaszcza że Entr’acte długo się opierał cyfrowej dystrybucji. Wejście na BC nastąpiło dopiero w czerwcu 2020 roku, a w październiku uruchomiono możliwość subskrypcji, w której czasem pojawiają się rarytasy. Pocieszam się w ten sposób, że ogłoszone zamknięcie nie będzie definitywnym końcem, lecz przerwą – może dochody uzyskane za pośrednictwem tej platformy pozwolą na dalszą, choćby okazjonalną, działalność. Przerwa na pewno się przyda; choćby nam – po to, by zanurkować w odmęty tego spisu niepowszechnych dźwięków, który doszedł do imponującej liczby 258.
Powinienem w tym miejscu powrócić do statystyki. Jest bowiem kilku twórców, którzy regularnie pojawiają się w katalogu Entr’acte – argument ilościowy przemawia za tym, żeby uznać ich za definiujących brzmienie wytwórni. Rekordzistę, z siedmioma wpisami, stanowi Dale Cornish, który inspirująco rozwija estetykę Raster-Noton, zasilając ją doświadczeniami brytyjskiej kultury klubowej i ulicznej. Sześcioma produkcjami mogą się poszczycić hamaYôko – kontynuatorka tradycji muzyki konkretnej nadająca jej własny twist – oraz Kallabris, zasłużony działacz niemieckiej alternatywy z korzeniami w latach 80. Piątkę (w podwójnym sensie) mogą przybić sobie wspominani Filter Feeder i Beloeil, John Wall i Alex Rodgers, Adam Asnan i Joachim Nordwall oraz trio Haptic (dodajmy jeszcze, że jego członkowie są obecni w solowych wcieleniach: Joseph Clayton Mills z trzema trafieniami, a Adam Sonderberg i Steven Hess odnotowali po jednym). Ale wiadomo, że argumenty ilościowe cieszą się nikłą skutecznością. Zakładając więc, że wyżej wymieni są jakoś rozpoznawalni, w poniższej klasyfikacji zwrócę się ku tym rzadziej w katalogu Entr’acte obecnym, niemniej wartym uwagi.
Esther Venrooy, Holenderkę od lat mieszkającą w Belgii, wybieram na początek dlatego, że odkryłem ją właśnie dzięki Entr’acte. Po dwóch albumach wydanych w Robo Records związała się z Entr’acte. Po 2012 roku zaś poświęciła się aktywnościom galeryjnym, które już wcześniej ją mocno pochłaniały.
Debiutancki „To Shape Volumes, Repeat” (2003) pozostawia poczucie, że artystka ma wiele do powiedzenia. Szkoda, że usiłuje powiedzieć to wszystko naraz. Lepiej wybrzmiewa „Hout” (2005) z Frederikiem Croene, gdzie środek ciężkości wyznacza fortepian; choć czasem mam wrażenie, że uwaga twórców zbyt się na nim koncentruje, inne dźwięki traktują zaś jak ornamenty. Podobnie jest z „Mock Interriors” (2008), gdzie Heleen van Haegenborgh przygrywa na fortepianie i harmonium (całość jest już dużo lepiej zorganizowana), oraz z „Point Break” (2012), gdzie mocno dominuje perkusista Lander Gyselinck. Otrzymujemy w ten sposób (niezamierzoną) trylogię albumów dojrzałych, wysublimowanych, wycyzelowanych, choć nienoszących znamion wysiłku. Przeciwnie, wszystko tu płynie, choć nie jest beztroskie; nurt może wzbierać, a nawet miejscami zawracać i wywracać. Jednocześnie są to trzy formalnie odmienne podejścia: na album z 2006 roku składają się dwa 12-minutowe utwory, kolejny został podzielony na dwie części ze względu na nośnik (winyl), ale złożony z serii zazębiających się miniatur, ostatni zaś stanowi półgodzinny dryf. „Vessel” jawi się jako idealne podsumowanie drogi Venrooy. Wspomina ona na nim dzieciństwo spędzone w miejscowości Zaltbommel, które upłynęło w rytm odgłosów statków. Miały one na artystkę tak silny wpływ, że w kompozycjach chce „rekonstruować to doświadczenie, to uczucie, ten zachwyt, tę magię”. Nawet w takim towarzystwie, jak Hildegard Westerkamp, Hanna Hartman, Luc Ferrari czy Olivia Block, propozycje Venrooy wydają się interesujące.
Posłuchaj także: Helena Gough „Mikroklimata” (2010), ZBEEN „Stasis” (2012).
Rocznik 1974 – owszem, to rzadki przypadek reedycji w dorobku wytwórni zainteresowanej teraźniejszością i trzymaniem ręki na pulsie (a w zasadzie owego pulsu nadawaniem). Wznowienie, pięknie zremasterowane przez Giuseppe Ielasiego, było niezwykle sensownym posunięciem, łapiącym Zeitgeist za nogi i trochę go łaskoczącym. Syntezatorowo-gitarowy nowy new age, głównie z USA (Emeralds), był wówczas bardzo popularny – tu zaś dostajemy dowód, że nie było to nic nowego. To zdecydowanie mroczna, nokturnalna muzyka, ale z nerwem i nawet chwilami chwytliwa. Ma to wszystko sens w kontekście wydarzającego się wówczas krautrocka i kosmische Musik, na tym tle jest jednak białym karłem. I trochę białym krukiem, bo wcześniej nie było oficjalnie wydane; ja zaś zawsze będę przyklaskiwał odkopywaniu takich strzałów znikąd. Znikąd, to bowiem jedyne nagranie tych panów – o Herr Rogmansie później słuch zaginął, a Herr Cürten porzucił dźwiękowanie na rzecz mediów wizualnych.
Posłuchaj także: ||| ||| „Feireenesse” (2016), Brendan Dougherty „Sensate” (2016), The Milgram Obedience to Authority Experiment „Trail of Droplets” (2005).
W 2008 roku Francisco Meirino, hiszpański elektronik aktywny od połowy lat 90., nie myślał jeszcze o odłożeniu na bok pseudonimu Phroq. Zdecydował się na to dwa lata później, występując tymczasem w Polsce na Musica Genera Festival. Pamiętam, że jego koncert pozytywnie mnie zaskoczył, mimo iż odbierałem go w stanie potężnej migreny. Ale może takie nietypowe stany właśnie sprzyjają jego muzyce? „Half-Asleep Music” powstało z inspiracji artykułem o jednopółkulowym śnie wolnofalowym, czyli stanie, „w którym jedna połowa mózgu śpi, podczas gdy druga czuwa”. Autor postanowił nagrywać tylko wtedy, gdy zachowanie świadomości było już znaczącym wysiłkiem, z nadzieją na uchwycenie momentu, w którym tworzeniem kieruje podświadomość; gdy pozbawiony aparatu krytycznego polega tylko na intuicji. I choć trudno uciec od onirycznych skojarzeń, koniec końców album jawi się jako skonstruowany w bardzo przemyślany sposób. Krótkie utwory (zestaw ekstremalnych dzwonków do budzika) przeplatane są dłuższymi. W środku znajduje się wyciszający, ale jednocześnie przykuwający uwagę redukcjonistyczny pasaż. Na końcu natomiast 16-minutowa kompozycja, estetycznie nieodbiegająca od wcześniejszych – i może dlatego się wyróżniająca. Gdyby określenie „muzyka jak do filmu” nie było zużyte, chętnie bym się nim tu posłużył. Oczywiście byłby to thriller albo wręcz horror metafizyczny; scenariusz musiałby zostać dopasowany do tych dźwięków, bo kompozycja ta ma swoją logikę – nie rozwija się, tylko rozlewa, roztacza, posuwa, jakbyśmy chodzili po rozległej przestrzeni piwnicznej, w której wielkie metalowe drzwi wciąż dźwięczą, mruczą też rury centralnego ogrzewania, coś chlupocze. Trochę brzmi to jak opis nie najlepszego dark ambientu, ale Phroqa odróżniają powściągliwość i wyczucie. Żadnego efekciarstwa, raczej niedomówienia – stąd bliżej tu artyście do tak zwanego microsoundu, czegoś, co kiedyś nazywano owadzią elektroniką, może nawet do Bernharda Güntera. Pokazuje także noise’owy pazur, daje dowód natrętności i nieustępliwości. Wcześniejsze kawałki na płycie sugerują raczej domestic horror, w którym straszą klimatyzacja, sokowirówka, pralka, lodówka, a z tła dobiegają grzmoty, pomruki senne, westchnięcia, ziewnięcia, terkot linii wysokiego napięcia, cykanie odstraszaczy komarów, szuranie wiatru w kominie, śpiew sąsiada (który słychać w ubikacji), w zsypie dreptanie szczurka, klamkę (może zglitchowaną), niezidentyfikowane chroboty, przechadzki domowników w pokoju obok.
Posłuchaj także: Philip Julian „Relay” (2017), Jo Thomas „Nature of Habit” (2012), Laurent Fairon „Musique Isotype” (2016).