Nr 7/2023 Na teraz

Przeczucie kresu

Aleksander Kmak
Film

Obrodziło ostatnio w filmy opowiadające o smutnych mężczyznach na wakacjach. Mieliśmy „Aftersun”, z odrobiną entuzjazmu ten sam trop można znaleźć w „W trójkącie”, a z zupełnie innej strony temat porusza również Albert Serra w „Pacifiction”. Teraz zaś motyw kryzysu pod palmą pojawia się w najnowszym obrazie Michela Franco „Sundown”. Czarne słońce melancholii oświetla tutaj – czy raczej rzuca głęboki cień na – Neila (Tim Roth, powracający do współpracy z Franco po „Opiekunie” z 2015 roku) spędzającego wakacje z siostrą i jej dziećmi. Z domu przychodzą złe wieści, które nie tylko przerywają urlop, ale też załamują relacje w rodzinie. Zaś dla samego Neila wydają się katalizatorem odwrotu od dotychczasowego życia. Trudno jednoznacznie przesądzać o motywacjach mężczyzny, Franco konsekwentnie odmalowuje bowiem portret dość apatyczny, zobojętniały, oparty na bezruchu i zawieszeniach, niemniej od pierwszej podlanej piwem drzemki w plastikowym krześle, sąsiadującej w filmie z nagłą strzelaniną na plaży, nie ma żadnych wątpliwości, że nie tyle życie rodziny jest naznaczone niewypowiedzianymi napięciami, ile cała wytwarzana przez nią rzeczywistość jest zbudowana na kruchych, korodujących fundamentach.

Ciekawie zostaje to zobrazowane w wyrazistym kontraście między pierwszymi minutami filmu, przedstawiającymi ekskluzywne wakacje w odizolowanym od świata kurorcie w Acapulco – sceny te przypominają nieco „Biały Lotos”, tylko na mocnej dawce benzodiazepin i europejskiego ennui – a scenami z życia miasta i lokalsów, z którymi zaprzyjaźnia się Neil, żyjący teraz w zwyczajnym, trochę zapuszczonym pensjonacie przy głośnej ulicy. O ile uważam, że tak jak w „Nowym porządku” Franco przejawia w tym wyostrzeniu trochę ciężką reżyserską rękę, która dydaktycznie próbuje jak najbardziej wyłożyć kontrast między życiem bogatych a życiem biednych, o tyle przyznaję, że tutaj robi to z dużo większą zręcznością. Ochrona, izolacja i cisza, z początku wydające się czystym zbytkiem, okazują się bowiem realnym wentylem bezpieczeństwa potrzebnym w świecie, w którym sympatyczny taksówkarz może faktycznie być lokalnym watażką, a nierzucający się w oczy plażowicz gangsterem z paroma morderstwami na koncie – a więc w świecie, który Europejczycy pomagają budować, bogacąc się na biedzie globalnego Południa, a potem korzystając z niego jako z turystycznego sztafażu.

Wziąwszy pod uwagę dotychczasowe filmy Franco, nie powinno dziwić, że buzujące pod powierzchnią napięcie ma w sobie wyraźny rys klasowy – zresztą nawet powolne wrzenie tego świata doprowadzone do szybkiej, brutalnej eksplozji jest narracyjnym chwytem znanym już widzkom i widzom „Nowego porządku” (nadto tutaj też na chwilę lądujemy w areszcie). Sama powtarzalność schematu nie jest problemem – nerwowe oczekiwanie na wybuch to faktycznie obraz trafnie ujmujący codzienne lęki społecznej polaryzacji i pogłębiającej się przepaści między bogatymi a biednymi – ale pewne zastrzeżenia budzi nieograniczana niczym przez reżysera pojemność ukutej metafory. Historia Neila, rezygnującego z udziału w rodzinnej fortunie zbitej na przemyśle rzeźniczym, mogłaby być bowiem opowieścią o buncie wobec powielania przywileju przez kolejne pokolenia ludzi obdarzonych fartem na tyle, żeby urodzić się w rodzinie potentatów, ale mogłaby też być historią o mężczyźnie, który bez najmniejszego wkładu spija śmietankę sowitej, nawet jeśli na standardy rodziny uwłaczającej, comiesięcznej i dożywotniej pensji, żeby przez resztę życia włóczyć się z meksykańskimi znajomymi po plaży i udawać, że jest jednym z nich. Z równym powodzeniem mogłaby być zarówno przypowieścią o zmierzchu męskości, która abdykuje sparaliżowana brakiem kulturowego drogowskazu, jak i w ogóle traktatem o zmierzchu cywilizacji Zachodu czy burżuazji.

mat. prasowe Gutek Film

Oczywiście końce świata mają to do siebie, że w tumanach kurzu zawalających się struktur, narracji, instytucji i postaw trudno dostrzec, co takiego – jeśli cokolwiek – majaczy na horyzoncie przyszłości. U Franco dominuje agnostyczne wyznanie niewiary: tak jak nie wiadomo do końca, co właściwie reprezentować ma cichy, beznamiętny sprzeciw Neila, tak nie sposób wywnioskować, co przyjdzie po końcu jego świata. Odpowiedzi nie przynosi też trop osobistych zmagań z materią własnego niedomagającego ciała, doprecyzowany w końcówce filmu – od tego już momentu Franco zbyt nachalnie pozycjonuje historię jako odzwierciedlenie Czegoś Większego, żeby bez problemu dało się przyjąć, że to po prostu historia kolesia żegnającego się z życiem w meksykańskim kurorcie. Wielokropek postawiony na końcu można by postrzegać jako otwartość twórcy na interpretacyjne propozycje widowni, a jednak nie mogę oprzeć się wrażeniu, że uwiąd Neila jest też uwiądem Michela – reżyserowi brakuje trochę zdecydowania, żeby historię zarysować w większym konkrecie, chociażby po to, aby było wiadomo, przeciwko czemu właściwie wycelowane jest ostrze jego jasno wyczuwalnej, chociaż mało ukierunkowanej krytyki, a także fantazji, żeby uwieść widzów czymś więcej niż nihilistycznym przeczuciem nieodwołalnej apokalipsy. To tyczyło się też „Nowego porządku” – reżyserowi wystarczyło wyobraźni, żeby walkę klas zamknąć w nawiasie najpierw faszystowskiej przemocy elit, a później równie faszystowskiej przemocy podburzonego buntem ludu wojska. Niedający żadnej nadziei determinizm światów Franco wydaje się sugerować, że nad całym horyzontem ciąży omen śmierci, rozkładu i agresji – którym reżyser trochę się delektuje i upaja, stroniąc od jakichkolwiek prób jego przekroczenia. A w tym jest już coś nie tylko perwersyjnego, ale i po prostu samopobłażliwego i niezdyscyplinowanego, przekładającego widowiskowość swojej krytyki ponad jej precyzję, nawet jeśli paradoksalnie mowa o takiej spektakularnej antywidowiskowości jak w „Sundown”.

A jednocześnie mam poczucie, że ten film już gdzieś widziałem – opowiadający o powolnym zdychaniu – bohatera, ale i jego świata – odartym z wszelkiego piękna, romantyzmu czy nawet wprost – sensu. Bo jeśli „Sundown” cokolwiek przypomina, to nie przywołane (trochę jednak żartobliwie) „Aftersun” czy „W trójkącie”. Franco okazuje się tu najbliższy Serrze – lecz nie „Pacifiction”, tylko arcydziełu z 2016 roku, „Śmierci Ludwika XIV”. Kataloński reżyser pogodził w niej blisko dwie godziny zachodzenia Króla Słońce z dworskim spektaklem performowania państwowości, władzy i monarchicznej boskości. Serra rygorystycznie sprowadzał cały film do asystowania królowi przy łóżku. To zatem opowieść i o śmierci historycznej postaci, i o schowanej pod grubą warstwą etykiety i konwenansu mikroeskalacji, do której dochodzi na dworze, który wydaje się poruszony intuicją, że wraz z Ludwikiem XIV do historii przejdzie cała epoka. U Franco tymczasem te dwa poziomy rozjeżdżają się w bolesnym szpagacie – osobista historia Neila jest zbyt behawiorystyczna, szkicowa, żeby na serio przejąć się jego rezygnacją, a jako metafora końca czasów za mało osadzona jest w jakimkolwiek wyróżniającym konkrecie wskazującym, o końcu czego właściwie mowa. Bez przełamania ogólności tej (wyraźnie jednak ciążącej w stronę alegorii) opowieści Franco co najwyżej kolejny raz rozsmakowuje się w wizjach ponurego, nieuchronnego końca. Ale też dokładnie ta plastyczność, możliwość dopasowania do kilkunastu nieraz sprzecznych kluczy pozbawia historię perswazyjnej siły niezbędnej w kinie deklaratywnie zaangażowanym.

 

„Sundown”
reż. Michel Franco
premiera: 24.03.2023