Katarzyna Rosłaniec do tej pory kreowała się na ekspertkę od nastolatek – prostytuujących się, nieogarniętych, zbyt młodych na macierzyństwo. Tworząc „Jezioro Słone”, skierowała spojrzenie na przeciwną stronę metryki – opowiedziała o kobiecie w wieku dojrzałym. Poza tym wiele się nie zmieniło. Reżyserka nadal spogląda na swoje bohaterki z góry, traktuje jak niedojrzałe panienki, które trzeba nauczyć moralności. Bo Rosłaniec po to tylko sięga po tematy seksualności, pożądania i cielesności, by móc z wyższością prawić kazania. Tak jest i tym razem.
Helena jakiś czas temu skończyła sześćdziesiątkę. Od czterdziestu lat żyje w tym samym związku. Paweł, z którym ma trójkę dzieci, był jej pierwszym partnerem. Nigdy go nie zdradziła, nigdy nawet nie obejrzała się za innym mężczyzną. Dlaczego więc akurat tego lata, gdy, jak co roku, przyjechała do letniskowego domu nad Jeziorem Słonym, zapragnie seksu z przypadkowym mężczyzną? Nie dzieje się to z powodu seksualnego niezaspokojenia – na ten, jak twierdzi, nigdy narzekać nie mogła. Ciekawość? Nuda? Nagłe olśnienie? Nie wiadomo. Nie wie tego najprawdopodobniej sama reżyserka, bo nie podsuwa nam w tym względzie żadnych tropów interpretacyjnych.
Rosłaniec rozpisuje fabularny punkt wyjścia, rozstawia bohaterów jak pionki na planszy i tworzy własne zasady gry. Wszystko po to, by było kontrowersyjnie, perwersyjnie, a przede wszystkim – by cokolwiek się zadziało. Trudno nie odnieść wrażenia, że tworzona na ekranie sytuacja jest nadmiernie wydumana, sztuczna, zwyczajnie przesadzona – dokładnie tak, jak grubo ciosani są bohaterowie. Helena to zahukana i posłuszna żona, która nie przeciwstawi się mężowi ani nie wyartykułuje swojego zdania. Paweł z kolei nieustannie wykorzystuje jej dobroć. Denerwuje się, że herbata jest za ciepła, narzuca swoje prawa w sypialni i pomiata żoną. Gdy dodać do tego koleżanki Heleny, kreślone jako wolne, kolorowe ptaki – świeżą rozwódkę Agnieszkę i wyzwoloną Ulę, żyjącą ze swoim mężem w wolnym związku – to towarzystwo zamieni się w przewidywalną, ale jednak tykającą bombę, która powinna eksplodować szybciej niż później.
Rosłaniec zdaje się za bardzo nie przejmować ani fabułą, ani bohaterami. Scenariusz ma więcej białych plam niż spójnych logicznie scen. Niekiedy fabuła skręca w rejony wręcz groteskowe, niedorzeczne, tak dziwaczne, że nie wiemy już, czy to wszystko na serio, czy zwykła zgrywa. Bohaterowie natomiast zostali obdarzeni w najlepszym wypadku jedną cechą, która ma o nich mówić wszystko, co potrzebne reżyserce do prawienia swoich kazań. Kobiety albo są wyuzdane, albo nadmiernie podporządkowane. Mężczyźni natomiast to albo wyzwoleni libertyni, albo misiowaci tyrani, którzy zapewniają o swoich uczuciach, ale tylko po to, by podporządkować swoje kobiety. Nie ma tu ani jednej zniuansowanej, bardziej złożonej postaci – bo poprzez nie trudniej budować uproszczone historie o pozornej emancypacji. Pozornej, bo „Jezioro Słone” to nic więcej niż konserwatywna fantazja na temat seksu, pożądania i małżeńskiego nieposłuszeństwa.
A na początku nic tego nie zapowiada. Wręcz przeciwnie – zarówno zwiastun, jak i pierwsze minuty filmu zdają się sugerować, że Rosłaniec nakręciła film feministyczny, domagając się dla swoich bohaterek prawa do przyjemności, spełnienia, życia na własnych zasadach. Można było mieć nadzieję, że autorka podąży przynajmniej ścieżką Anny Jadowskiej, która w niedawnej „Kobiecie na dachu” upomniała się o kobiety wiecznie skrywające się w cieniu dominujących mężczyzn.
Ostatecznie Rosłaniec podjęła przecież temat społecznie ważny, który wpisuje się w emancypacyjne nurty, upominające się o widzialność osób niemłodych i ich prawo do seksualności. Wystarczy wspomnieć niedawny dokumentalny przebój „Boylesque”, który, pominąwszy aspekt dragu, jest przede wszystkim opowieścią o seksualności i radości życia u jego kresu. „Jezioro Słone” mogło mieć siłę porównywalną do historii Lulli La Polaca. Rosłaniec bowiem pozornie robi to samo. Sięga po atrakcyjną bohaterkę 60+, na każdym kroku podkreśla jej seksualność, obdarza erotycznymi fantazjami, otacza wyzwolonymi koleżankami. Kieruje przekaz do widzek, rówieśniczek Heleny, że nigdy nie jest za późno, że należy przełamać tabu, że pełnię życia można osiągnąć zawsze, bez względu na wiek. I może wystarczyłoby, gdyby Rosłaniec pozostała na poziomie zasygnalizowania problemu – bez jego rozwijania.
Bo autorka co prawda stawia Helenę w centrum, pozwala jej wyartykułować pragnienia („Niektórzy chcą spróbować narkotyków, a ja chciałabym skosztować seksu z nieznajomym”), daje jej pofantazjować – ale nic więcej. Mówi: przecież ślubowałaś przed Bogiem swemu mężowi miłość, wierność i uczciwość małżeńską (bo frazy przysięgi małżeńskiej są w filmie ważne; stają się wręcz rozdziałami opowieści), więc popatrz, pomacaj, pomarz sobie, a potem do domu, do męża. Co z tego, że traktuje cię źle, że trzyma cię w złotej klatce (choć raczej mocno zardzewiałej) – musisz znać swoje miejsce.
Równie surowo zostały potraktowane przez Rosłaniec przyjaciółki Heleny. Agnieszka musi pożądać męża głównej bohaterki, co czyni ją z miejsca moralnie skompromitowaną. Ale przy Uli jest ona oazą cnót. Ula ma z mężem wyuzdany układ seksualny, a na dodatek robi sobie operacje plastyczne. Obie kobiety są niczym współczesne wiedźmy z fantazji nowych inkwizytorów – co nieco wiedzą o życiu, ale to wiedza zakazana, perwersyjna, którą sprzedają nowej adeptce przyjemności seksualnej.
Rozsiane w filmie nawiązania do postaci czarownic – tego określenia wprost używa Paweł (Helena para się stawianiem tarota, a Ula odmładza się „tajemniczymi” zabiegami medycznymi) – miały najprawdopodobniej wpisać film Rosłaniec w narrację o wiedźmach jako kobietach zdolnych przeciwstawić się męskiemu porządkowi. Być może w tej analogii można byłoby odszukać nawet komentarz do współczesnej kondycji emancypujących się kobiet, które wciąż muszą walczyć o swoje prawa ze społeczną opresją. Szczególnie kobiety w wieku dojrzałym, które wpisuje się w z góry napisany scenariusz „babć”. Ale Rosłaniec z jednej strony bardzo chce, by jej bohaterki wyszły na niepodległość, ale z drugiej boi się ich „wiedźmowatości”: tarot przynosi same problemy, Ula podżega do zdrady, a rozwód Agnieszki staje się zagrożeniem dla małżeństwa Heleny. Emancypacja bohaterek nie przynosi nic dobrego. Dlatego takim jak Helena – pogubionym w związkach, marzących o wolności, fantazjujących i pragnących poczuć, że żyją – daje prostą radę: trzymajcie się sprawdzonych wartości i złożonych przysiąg. Wszystko inne to podejrzana czarna magia.
Porażkę dopełnił casting. Błędem było bowiem powierzenie głównej roli niedoświadczonej w sztuce aktorskiej Katarzynie Butowtt, zjawiskowo pięknej modelce, przez lata stąpającej po najważniejszych wybiegać świata. Jej uroda, ze względu na którą otrzymała rolę, okazała się raczej kulą u nogi całego projektu niż atutem. Bo jak uwierzyć w postać zahukanej żony, która przez czterdzieści lat tylko dmuchała na herbatkę mężowi i rodziła kolejne dzieci, jeśli nadal wygląda tak zjawiskowo; jeśli ubiera się w awangardowym stylu i maluje tak wyzywająco; jeśli ma ciało bliższe ideałowi stereotypowej modelki niż większość nastolatek. Niestety widać też, że Butowtt nie jest zawodową aktorką: kładzie niemal każdy dialog, nie dźwiga postaci psychologicznie i emocjonalnie – choć za wiele do udźwignięcia nie ma.
Jezioro Słone, nad którym wypoczywają bohaterowie, ponoć naprawdę jest słone. Jest aberracją, dziwadłem wśród jezior. Takimi „dziwadłami” są dla autorki także bohaterki – Rosłaniec portretuje ich wolną wolę jako urojenie (że mogą smakować życie, że są niezależne i stać je na szczęście). Tylko mogę sobie wyobrazić, jak poczułyby się rówieśniczki bohaterek po skończonym seansie. Być może oczekiwały, że w końcu ktoś opowiedział o ich historii, o ich pragnieniach, empatycznie podszedł do ich potrzeb. Może liczyły na rodzimą wersję „Powodzenia, Leo Grande”, w którym kobieta w ich wieku w końcu poznaje rozkosze seksualności – bez poczucia winy, bez pruderyjności. Zamiast tego mogą jedynie przekonać się o tym, że polskie kino zwyczajnie nie dojrzało do filmów o dojrzałych kobietach.