Nr 5/2022 Na dłużej

Porażka i fetysz albo przedziwna estetyka małych miasteczek

Anna Pajęcka
Społeczeństwo Sztuka

Szliśmy przez okolicę, którą nieustannie doświadczała jakaś katastrofa. Miałam przed oczami dzieci w szambach, szamba w dzieciach. A także ciemność, bramy, kocie łby i lubieżne, wystawione nad ulicą jak języki balkony, na które nieustannie ktoś wychodził zajarać – kochanek z owłosioną klatą, poskręcana babcia w potrzasku, dwunastoletni dzieciak z fryzurą rodem z „Zaczarowanego ołówka” i zapadniętą klatką piersiową. Lato w centrum nie zdawało się ani dobre, ani ciepłe.

Tak o Pabianicach opowiada bohaterka książki „Kości, które nosisz w kieszeni” Łukasza Barysa. To miasto-satelita Łodzi, położonej dwadzieścia kilometrów dalej i podobnie demograficznie wymierającej. Żyją obok siebie powoli, ale w zgodnej beznadziei. To też miasto-ofiara transformacji ustrojowej – niegdyś prężny ośrodek włókienniczy, dzisiaj permanentnie nawiedzany jest przez widma bezrobocia i „bezperspektywia”. Podczas Kongresu Kultury 2016 pabianiczanin Zbigniew Libera stwierdził:

Odkąd pamiętam było to miasto przemysłu bawełnianego; wszędzie fabryki, tkalnie, farbiarnie. Po ośmiu latach mojej nieobecności wróciłem do niego. Jakież było moje zaskoczenie, gdy stojąc w centrum miasta, zobaczyłem, że wszystkie te fabryki zniknęły […]. Nowoczesność się w Pabianicach nie przyjęła – pomyślałem.

W Pabianicach nie przyjęła się nie tylko nowoczesność, ale również gentryfikacja. Ostatki pofabrycznych hal przerobione na hotel i spa nie przypadły do gustu mieszkańcom, nie znalazły klientów, nie przyciągnęły hipsterów. Na fali architektonicznej nostalgii za małymi miastami Pabianice mogłyby stać się modne: z modernistyczną bryłą słynnego „esdehu” (Spółdzielczego Domu Handlowego „Trzy Korony”) jako centralnym punktem, ze swoją ciasną zabudową, z masą „duchologicznych” zakątków. Są fotogeniczne, prosto na Instagram.

Ośmieleni szkołą Andrzeja Ledera, my, pochodzący z małych miast i miasteczek, już nie musimy wstydzić się miejsc pochodzenia. Bez zażenowania wymieniamy Zduńską Wolę, Siedlce, Puławy i (moje!) Pabianice jako miasta rodzinne, za nic mając wielkomiejskie narracje o turystach robiących tłok na rynkach najmu. Zresztą nie tylko Leder przyczynił się do tego przewrotu, dzięki któremu w pewnych kręgach z innymi afektami i inną świadomością mówi się o robotniczych lub chłopskich korzeniach; choć dla mnie autor „Prześnionej rewolucji” był pierwszym nauczycielem. Zgoda, dużo w tym zasługi mody i retromanii, ale ważniejszy wydaje się przybierający na sile opór wobec splotu dominujących narracji afektywnych i dystynktywnych narracji estetycznych. Sprowokował go na przykład Filip Springer, który dostrzegłszy wanny z kolumnadą, rozbudził pragnienie kontemplowania i dokumentowania rodzimej brzydoty: pastelowych cygańskich pałaców, barokowych hoteli udających tunezyjskie all inclusive w środku szczerego pola, gumowych łabędzi. Wszystko to złożyło się na nowy nurt estetyki – takiej, którą oczywiście kocha się na dystans. To jedna z możliwości wyrażenia buntu wobec neoliberalnych estetycznych porządków: skandynawskiego minimalizmu (niech w końcu pójdzie w cholerę), sterylności, unifikacji przestrzeni mieszkalnych, nowoczesnej architektury bez wyrazu, szkła i stali, urbanistycznej hygge – słowem: nudy. Bunt bywa oczywiście niebezpieczny. „Podobno najgroźniejsze trucizny powstają w trakcie opracowywania leków. Tak było i tym razem. Próbowano wynaleźć lekarstwo na szarość. Pomyślano, że jak się ją zamaluje, to będzie lepiej. Tak rozwinęła się pasteloza” – pisał Springer w 2013 roku na łamach „Polityki”. Owa „trucizna” wsączana była oczywiście w stereotypowe wielkomiejskie osiedla – ale autor wskazuje w tekście jej konkretny, materialny przykład: warszawski hotel Sobieski. Ciekawa, kiczowata, pastelowa bryła przy placu Zawiszy, architektoniczna fantazja, która swój wygląd zyskała trochę przez przypadek. Ostatecznie na tle wysokiej zabudowy „nowego mordoru” na Woli jest piękna i słodka jak domowe ciasto. Może nieco ładniejsza od wrocławskiego Solpolu – ofiary branej w obronę w masowych protestach, która wobec zagrożenia wyburzeniem rozpaliła namiętności nie tylko miłośników postmodernistycznej architektury, ale szerszej grupy kreującej coś na kształt „pokolenia Solpolu”.

Harmonia i piękno to już nie tyle antyczne wzorce, ile kanon reprodukowany w estetyce programowanej i promowanej przez maszyny kapitalizmu. Czas więc przeciwstawić im „bezguście”, nieść je na sztandarach wyzwolenia się spod opresji systemu. Neoliberalna narracja ceni i nobilituje dążenie do rozwoju i centralizację. W tym świetle małe miasteczka – o ile są samoświadome – raczej wyrażają opór, niż przegrywają w globalnym wyścigu. Estetyka małych miast jest odwróceniem snu o neoliberalnym sukcesie, ale w działaniach buntowników nie ma czystej afirmacji.

W tym świetle mocniej wybrzmiewa subwersywne hasło Macieja Cholewy: „Make Radzionków Great Again”. Cholewa to autor projektu „Pozdrowienia z małego miasta”, jego wystawę „Widzenie peryferyjne” można oglądać w warszawskiej Galerii Szarej. Wspomniane hasło przejmuje neoliberalną narrację, ale i zarazem ironicznie obnaża jej nieprzystawalność do realizmu miejsc naszego życia. Małe miasto nie będzie fantazmatyczną, silnie zakorzenioną w polskiej wyobraźni Ameryką. Ale, należy dodać, także faktyczna Ameryka nią nie będzie – potransformacyjne małe miasto ma więcej wspólnego z, dajmy na to, Detroit, niż nasza wyobraźnia przypuszcza. Przedmiotem zainteresowania Cholewy nie jest więc bezrefleksyjna afirmacja estetyki małych miast, raczej próba dekonstrukcji zbudowanych wokół nich narracji oraz wytwarzanie alternatywnych (co nie znaczy: mniej realnych; ale jednak w jakiś sposób fantastycznych) opowieści i obrazów. Osiągane w ten sposób efekty są być może spodziewane – ale nie jest to winą, lecz zaletą projektu. Ukazuje on bowiem skryte pod powierzchnią systemowe problemy: wykluczenie komunikacyjne, wykluczenie ekonomiczne, brak dostępu do kultury, nierówność rozdawanych kapitałów. Reprodukowanie obrazów małych miast nie służy czynieniu ich przezroczystymi – wprost przeciwnie: to spojrzenie na krajobraz jako na coś nieoczywistego. Łukasz Zaremba stwierdzał, że:

Zatroskanie o brzydotę w Polsce to klisza retoryczna, która jest od dawna wypowiadana z perspektywy wyższości kapitału kulturowego czy estetycznego: „Ludzie w Polsce nie umieją w estetykę”. Uniemożliwia to spojrzenie na praktyki wizualne Polek i Polaków jako swoiste, oryginalne, ciekawe (nawet jeśli nieładne).

 

Maciej Cholewa – Widzenie peryferyjne – widok wystawy | dokumentacja: Galeria Szara

 

Cholewa śledzi realizacje fantazji bez kompleksów, dziwne przypadkowości przestrzeni, która nie została poddana namysłowi, ale spontanicznie zaaranżowana, nieskrępowaną konwenansami estetyki wyobraźnię, która się zmaterializowała: dziwnie wycięte żywopłoty, gierkowskie domy-kostki obłożone potłuczonymi talerzami, tęczowe bramy, patetyczne pomniki przed supermarketami, łabędzie z opon i piramidy. Wynajduje dziwne szyldy (sklep „Alkohole Wielbłąd” z wizerunkiem dumnego ssaka), porzucone obiekty. Miejsca naprawdę do życia – mieszkanie w małym miasteczku stwarza szansę na życie w Niebie, Piekle lub Miłości, a fantazyjne zestawienia tablic na wjazdach do nich o(d)grywają ich memiczność.

Małe miasteczka żyły od zawsze w literaturze – jako scenerie, tła, miejsca akcji, czasem nawet jako bohaterowie. Ale ostatnio śledzimy je jakoś baczniej, chętniej. Zaglądam do książki „Szalejów” Macieja Bobuli – powieści, w której autor oswaja dziwność wywiedzioną z własnych doświadczeń. Jeśli małe ośrodki nie dają kapitału ekonomicznego czy symbolicznego na start, który można przełożyć na lepszą edukację i dostęp do kultury, należy poszukać zasobów w ekonomii fantazji. W walce przeciw namacalnym kapitałom może wydawać się ona mało opłacalną, ale ostatecznie silną bronią. Szalejów u Bobuli jest miejscem paradoksalnym: jego zamieszkiwanie wyzwala w bohaterach energię potrzebną do opracowywania strategii ucieczki, której jednak nie wybierają: „żyjemy, ale nie wiemy, gdzie żyjemy, a to sprzyja duchowemu oderwaniu się od miejsca zamieszkania, a co za tym idzie – ucieczce z tego miejsca przy pierwszej lepszej okazji”. Z kolei w powieściach Mirosława Nahacza – między innymi „Osiem Cztery” i „Bocianie i Loli” – przeżycia bohaterów (inicjacyjne, narkotyczne) ściśle wynikają z ciasnoty przestrzeni, którą zamieszkują. Podobnie jak u Bobuli, bohaterowie sporo włóczą się po małomiasteczkowych przestrzeniach. Wędrówka nie sprzyja jednak oswojeniu czy przyzwyczajeniu – przeciwnie: wyostrza uważność, uczy podejrzliwości, pozwala przyglądać się miejscom okiem odkrywcy, niezależnie od ich katalogowej atrakcyjności. Wspominam o wędrowaniu, bo robi to (intensywnie i namiętnie) także Cholewa. To nie perspektywa zmanierowanego flâneura, ale zaciekawionego lokalsa. Entuzjazm jest tu orężem: pozwala na szukanie przejawów autentyczności przestrzeni, nie zaś artystowskie postrzeganie życia jako obrazu. Prace na wystawie Cholewy to jednak coś jeszcze innego – nie wykadrowany i sztucznie wypreparowany obraz, ale i nie reporterskie ujęcia. To raczej narracja budowana na podstawie skrawków. Trochę na takiej zasadzie jak u Dominiki Słowik w „Zimowli”, w której narratorka prowadzi czytelnika przez fantazmatyczność Cukrówki (miejscowości obok Wadowic). Wizualna warstwa opisywanych przestrzeni jest zresztą, choć pofragmentowana, bardzo atrakcyjna: wzgórza, maryjki i wąskie ulice.

Im większe zainteresowanie „obrazem prowincji”, tym więcej przepięć w estetyce i rozszczepień narracji. Polska powiatowa staje się pod tym względem fenomenem mediów społecznościowych. Zachodzi tu paradoks: social media oczywiście reprodukcją kategorie estetyczne i kapitalizują obrazy, ale zarazem wzmacniają to, co odbiega od estetycznej dominanty. Odkąd się pojawił, obserwuję na Instagramie profil @2447gmin. Jego autor chce odwiedzić każdą gminę w Polsce (kiedy piszę ten tekst, odwiedził 532), a na dowód opublikować zdjęcie lokalnego urzędu gminy. W optyce takiego wyzwania Polska staje się przestrzenią modnej gry, a miasta – zdobywaniem jej kolejnych leveli.

Na instagramowych profilach i na fotografiach Cholewy widoczna jest też – ujeta w zgrabną formułę „hawaikum” – estetyka absurdu: postaci z opon przed małymi warsztatami, sztuczne palmy na trawnikach, okropne pomniki niczym ze źle zrozumianego kubizmu, które apologeci piękna chętnie by obalili. Przaśność jest jednak nadal kategorią atrakcyjną na odległość – fotogeniczną i przystępną w kadrze, niechętnie adaptuje się ją w praktyce do swoich żyć. Z zachwytem pstrykniemy fotografię sztucznej palmy lub gumowego łabędzia – ale czy nieironicznie postawimy je w swoim ogrodzie?

Jednym z ciekawszych zadań kultury wizualnej jest wytworzenie przestrzeni bezludnych i ukazanie ich możliwości, ich potencjału. U Cholewy kadrów nie zapełniają postaci. Artystę interesuje sama tkanka małego miasteczka – dzięki temu można wpisać w owe prace własne opowieści. Zadaniem takiej fotografii nie jest reporterska rejestracja, lecz uruchomienie wyobraźni. To ciekawe otwarcie: napotkany po drodze śmietnik może stać się obrazem apokalipsy, ogrodowy krasnal trochę przypominający starego człowieka – przewodnikiem po lokalnych zakątkach, odnalezione na ścianie hasło – frazą opowieści kogoś nieznajomego, ale i pierwszym zdaniem naszej własnej opowieści. Tworzenie z miasta wymyślonych prywatnych topografii to sposób otwarcia się na te przestrzenie, ich oswojenia. W „Niewidzialnych miastach” Italo Calvino trafnie określa takie potencjalności:

Pośrodku Fedory, metropolii z szarego kamienia, stoi metalowy pałac, a każda jego komnata mieści szklaną kulę. W głębi każdej kuli można zobaczyć błękitne miasto, które jest modelem innej Fedory. Są to kształty, jakie mogło przybrać miasto, gdyby, z tego czy innego powodu, nie nadano mu jego dzisiejszej postaci. W każdej epoce ktoś, patrząc na współczesną mu Fedorę, wyobrażał sobie, w jaki sposób uczynić z niej miasto doskonałe, ale podczas gdy budował jej miniaturowy model, Fedora przestawała już być taka jak przedtem i to, co wczoraj jeszcze stanowiło jej możliwą przyszłość, stawało się tylko zabawką w szklanej kuli.

Zwrot w stronę małomiasteczkowości jest być może na płaszczyźnie klasowej i tożsamościowej emancypacyjny, ale jego ważnym naddatkiem jest dowartościowanie fantazji. „Make Radzionków Great Again” jest w tym znaczeniu wyzwaniem nie dla machin kapitalizmu (lub każdego innego systemu), ale dla naszej wyobraźni.

Wiersz Andrzeja Bursy ze słynną frazą „mógłbym […] / np. napisać 4 reportaże / o perspektywach rozwoju małych miasteczek / ale / mam w dupie małe miasteczka” źle się więc zestarzał. Małe miasteczka dostarczają tego, co atrakcyjne poznawczo, estetycznie i subwersywnie. Ogrywa się dzięki nim kategorię absurdu i porażki – wybitnie w logice kapitalizmu niepożądanych. Małomiasteczkowość jako forma, którą akceptuje się i dopuszcza, może przekształcić się w fetysz, zwłaszcza wizualny. Tak jak w „Przedziwnej sztuce porażki” Jacka Halberstama „błąd”, „glitch”, „słabość” i „wykluczenie” wpisują się w ciąg kategorii, które bierze na warsztat queer, tak w podobną retorykę można dziś wpisać umiłowanie szczelin i urbanistycznej odmienności, złego gustu i kiczowatych rozwiązań.

 

PS Pretekstem dla tekstu były projekt i wystawa Macieja Cholewy, niech więc do niego należy ostatnie słowo – jego prace można zobaczyć tutaj, tutajtutaj. A dalej już pozostaje praca naszej wyobraźni.