Archiwum
10.01.2020

Innego końca świata nie będz

Maciej Duda
Literatura

„Myślę, że w jednym z najważniejszych wariantów ojcowskich wyobrażeń
apokalipsa miała formę antropocenu” (s. 512)

„To chyba właśnie wtedy po raz pierwszy pomyślałam,
że być może pamięć jest po prostu formą opowieści” (s. 567)

Inicjacja

Rozczarowanie rymuje się z dojrzewanie(m). Gramatyczna zbieżność jest tu oczywiście naddatkiem. Wskazując splot stanu i procesu, chcę zaznaczyć pewną wynikowość. Przywołany proces – dojrzewanie – prowadzi do frustracji. Sposób, w jaki sobie z nią radzimy, pozycjonuje nas na osi dojrzały/niedojrzały, odpowiedzialny/nieodpowiedzialny, zdrowy/zaburzony. Toteż doznanie i uznanie rozczarowania można potraktować jako wykładnię dojrzałości.

„Zimowlę” Dominiki Słowik można czytać w kilku kontekstach; najważniejszym wydaje się ten, od którego zaczynam omówienie. Narratorką opowieści jest młoda, dorastająca dziewczyna, mieszkanka Cukrówki, córka Niedziółki, wnuczka Sareckiej. Epizod otwierający jej narrację kontaminuje wątki iluzjonistyczne i biologiczne. W ramach szkolnego spektaklu dwie dziewczynki zostają przecięte na pół przez iluzjonistę. Wszystkiemu przygląda się miejscowa publiczność. Tę scenę przeplatają obrazy ze szkolnego gabinetu higienistki, który staje się miejscem ucieczki albo schronienia przed socjalizacją. To tam udają się zakwitające w bólu dziewczęta. Ziołowa nalewka i kozetka, na której mogą leżeć w czasie niechcianych lekcji, to znaki sojuszu między szkolną pielęgniarką i dorastającymi uczennicami. Ten gabinet, podobnie jak scena iluzjonisty, mieści się poza realną przestrzenią Cukrówki. Oba miejsca mają podobny status ontologiczny: nie mieszczą się w głowie czytelnika. W przypadku książki Słowik szafowanie zwrotami „realny” czy „iluzjonistyczny” nie jest tak klarowne, jak mogłoby się nam wydawać. Z tej przyczyny „Zimowlę” postawić można na półce z adnotacją „realizm magiczny”. Dla czytelników poprzedniej książki Słowik nie jest to zaskakujące – już w „Atlasie: doppelganger” błądziliśmy po świecie, który kontaminował kategorie mimesis i zmyślenia. (Do kwalifikacji realizmu magicznego przyjdzie mi jeszcze wrócić w trzeciej części niniejszego omówienia. Póki co skupię się na wątkach, które pozwalają mi czytać „Zimowlę” jako powieść inicjacyjną.)

W kluczu inicjacyjnym odczytać można losy dorastającej narratorki, jej symbolicznej bliźniaczki Magdy Dygnarówny oraz ich dwóch kolegów, Hansa i Miszy. Wszyscy oni wprost, niemetaforycznie, wchodzą w dorosłość – czytelnicy zaś obserwują drogi, którymi bohaterowie muszą podążać. Te czasem się przecinają, innym razem biegną równolegle, by w dalszych częściach się rozwidlić. Procesom inicjacji, czy raczej rytuałom przejścia, poddani zostają również pozostali bohaterowie „Zimowli”. Bez względu na pokolenie każda z postaci zmierzyć musi się z politycznymi i ekonomicznymi zmianami, które docierają nawet do (nie)realnej i oddalonej od oglądanej w telewizorach rzeczywistości politycznych cudów doliny Zmornicy. Ilustracja przemian ustrojowych była także motywem debiutu Słowik. W „Zimowli” autorka rozwija wachlarz retrospekcji. Wydaje się, że dzieje pokolenia rodziców oraz dziadków dorastających nastolatków są dla niej (i dla czytelników) bardziej interesujące niż losy ich spadkobierców. To życiorysów starszych mieszkanek i mieszkańców Cukrówki dotyczy zagadka – strukturalne jądro narracji; najmłodsze pokolenie bohaterów chce ją „tylko” rozwiązać. Rzućmy na to okiem.

Męskości

Na ekranie tłoczyło się bardzo dużo mężczyzn – najpierw tylko słuchali, potem bili brawo i przemawiali. Wszyscy mieli na sobie przerośnięte, pofałdowane czarne garnitury, z których sterczały blade dłonie i siwe głowy; materiał zwijał się na nich, jakby poza tymi jasnymi dłońmi i białymi głowami mężczyźni nie mieli żadnego ciała. Stali tyłem do słońca, więc cień kładł się na nich dziwnie i światło odrzynało im potylice. Krawaty na jasnych koszulach, ciemne i mimo uroczystej okazji tu i ówdzie trochę przekrzywione, nieznacznie rozluźnione, zawinięte, połamane, krawaty te z daleka, na naszym małym telewizorze wyglądały tak, jakby czterech mężczyzn – teraz z jakiegoś powodu pokazywano już tylko czterech – miało wielkie, ziejące czarne dziury w brzuchu (s. 101).

Powyższy opis jest interesujący z kilku względów. Po pierwsze, oddaje nasze uczestnictwo w strukturach władzy. Nasze, czyli tych, którzy wydarzenia polityczne śledzą na telewizyjnych czy smartfonowych ekranach, bez aktywności, z dystansu, spoza centrum. Ta perspektywa pokazuje obcość przestrzeni, które rozdziela szklany czy ciekłokrystaliczny ekran. W tym kontekście obserwacja narratorki podkreśla pewne truizmy. Druga kwestia to skojarzenia, jakie wywołuje oglądana scena. Nie wiemy, czy wraz z narratorką przypatrujemy się transmisji z uroczystości wstąpienia Polski do NATO (to sugerują powtarzane ślady pozostawione w tekście okalającym ten fragment), czy oglądamy scenę z filmu przyrodniczego o Antarktydzie. Czarno-biała masa ciał na tle słońca przypomina charakterystycznie poruszające się pingwiny. Politycy są jednocześnie egzotyczni, nieporadni i biegunowo od nas oddaleni. Narratorka nie pojmuje, do czego prowadzi ich taniec, nie potrafi ich też zindywidualizować. Wie jednak, że ta krótka scena tańca na szkle prowadzi do zmiany epoki. Kolejny raz odmieni życie jej ojca i innych mężczyzn zamieszkujących Cukrówkę.

Mężczyźni są przedmiotem uwagi autorki. Przygląda się im z uwagą; robi to jednocześnie permanentnie i mimochodem, jakby obok głównej narracji. W tym miejscu mam ochotę nacisnąć backspace i wycofać się z powyższej konstatacji, wedle której z „Zimowli” możemy wyłuskać narracyjny szkielet, wątki poboczne i epizody. Strukturalnie jest to oczywiście możliwe. Analiza tekstu pokazałaby, że opis, do którego się odwołuję, jest ledwie epizodem, można go łatwo przegapić, unieważnić, ewentualnie odczytać w kontekście życiorysu ojca narratorki, który po politycznym przełomie „[p]uszczał […] w kółko smutne ballady śpiewane przez rozhisteryzowanych mężczyzn do dźwięków kiepsko nastrojonej gitary” (s. 96). Problem polega na tym, że takie strukturalne cięcie – rozumiane jako wprawka z poetyki – przysłania, a nie odsłania to, co w „Zimowli” najciekawsze. Mianowicie nierozerwalny splot epizodów, mikrohistorii, opowieści, gawęd, z których zbudowana jest całość. Każdy z tych elementów jednocześnie jest częścią osobną i nieodłącznym elektronem poruszającym się na orbicie cukrowskiego atomu. Nie da się ich rozdzielić bez szkody dla całego układu.

Wróćmy jednak do męskości. Jej obraz łączy się z tym, co polityczne, oficjalne, publiczne. Mężczyźni zamieszkujący Cukrówkę są wręcz uzależnieni od tego, co dzieje się poza miasteczkiem. Na przemiany reagują paranoicznie. Jako przykłady można wskazać dyrektora miejscowego muzeum, który popełnia samobójstwo; księdza, który dopuszcza się zbrodni; ojca narratorki – pechowca i paranoika właśnie, który „wszystko, co robił, robił wyłącznie po to – by zwieść samego siebie” (s. 319). Niedziółko nie odnajdował się ani w rzeczywistości przed, ani po transformacji ustrojowej. Z realności uciekał w kolejne rojenia. Tak powstały kolejne epoki jego żywota – na przykład po 1999 roku córka-narratorka wynotowała trzy główne okresy: czas astrologii, czas chiromancji i czas różdżkarstwa. Ojciec ekonom zmienia się we wróża, który chałupniczo układa horoskopy w biurze – domowej toalecie. Przypadek Niedziółki stanowi epopeję lęków i niespełnienia. To nieustanne próby przystosowania się do warunków PRL, a później wolnego rynku; ciąg walk – najpierw z teściową, towarzyszką Sarbiewską, symbolem lokalnej władzy, później z własnymi (nie)możliwościami i marzeniami; cykl klęsk, który doprowadza bohatera do katastrofy. Wątek ojca ekonomisty, który pod przykrywką hiromancji para się kreatywną księgowością, doskonale ilustruje niemożliwość połączenia tego, co magiczne, z tym, co realne. Taki mariaż nie ma szans, przegra z prawem i polityką, musi funkcjonować w ukryciu, inaczej przyniesie karę lub śmierć. W tym miejscu splata się wątek zakwitających dziewczyn i zalęknionych, nieprzystosowanych do realności mężczyzn. Gabinet higienistki znika, uczennice muszą wejść w dorosłość. Z epoki iluzji pozostaje im tylko blizna po przepołowieniu ich ciał. Wektor drogi ich ojców jest odwrotny, z realności przesuwają się w świat magii lub oszustwa. W tym samym miejscu fabuła podważa formę „Zimowli” – magia/realizm magiczny nie przetrwa. Trzeba dorosnąć (rozwiązać tajemnicę) lub umrzeć.

Czytając powieść w tej optyce, należy postawić jeszcze jedno pytanie: czy figurę Niedziółki można uznać za emblematyczną dla kształtu współczesnej męskości? Z pewnością autorce udało się na tej postaci pokazać systemowe pułapki, w które wpadało pokolenie rodziców narratorki. Jednak emblemat to zbyt duża kwalifikacja. Los ojców narratorki i Magdy Dygnarówny postrzegam nie jako wykładnię, lecz jako komplikujący jednorodny obraz współczesnych polskich męskości.

Antropocen i pamięć

„Antropocen” to tytuł pierwszej części „Zimowli”. Po nim nastąpią „Syreny”, a całość zamkną i dopełnią „Koniunkcje”. Antropocen to okres wstępny i jednocześnie zapowiedź końca, czasu uśpienia – bo właśnie tak należy rozumieć tytuł całości. Zimowla to określenie zaczerpnięte z języka pszczelarzy. Oznacza okres między ostatnim jesiennym a pierwszym wiosennym oblotem pszczół. Wówczas ule owijane są słomianą matą. Po nim przyjdzie kolejna wiosna. Takiego następstwa można spodziewać się w strukturze zapętlonego czasu nielinearnego, w kalendarzowym albo magicznym cyklu przemian. Wydaje się jednak, że Słowik proponuje nam inną wizję Cukrówki. Mniej optymistyczną. W jej opowieści powroty są niemożliwe, a cuda zmieniają się w cudowanie. To właśnie tym słowem określane będą „nadprzyrodzone” właściwości jednej z bohaterek – Dygnarówna cudowała, „[z] czasem to ostatnie słowo tak wrosło w nasz język, że nabrało zupełnie nowego znaczenia, a i my sami wymawialiśmy je w szczególny sposób, przeciągając samogłoski, jakbyśmy chcieli podkreślić odrębność tej tymczasowej cukrowskiej mowy” (s. 337). Każdy cud wyznaczający historię miasta i pamięć jego mieszkańców okaże się zwykłym cudowaniem, straci swój ontologiczny potencjał, zostanie zdekonstruowany. Cudować będzie babka narratorki – towarzyszka Sarecka, lokalny ksiądz i wspomniana Dygnarówna. Przypisane im opowieści, odpowiednio: epizod o kurach, historia Maryi stanowojennej i płaczącego witrażu czy plotki o lunatykowaniu i śpiewaniu na dachach cukrowskich domów to fragmenty napisane sugestywnym i plastycznym językiem. Wykorzystując wieloznaczność i czytelnicze skojarzenia, Słowik każdorazowo odsyła nas na granicę jawy i fantazji, zawiesza zasadę mimesis, uruchamia wiarę w cuda, które z czasem okazują się ułudą. W tym kontekście lektura „Koniunkcji” wtrąca nas w stan rozczarowania, odbiera wiarę w to, co magiczne, rozprasza nasze rojenia i zmusza do zaakceptowania rzeczywistości. Musimy się zmierzyć z tym, że tajemnica, którą próbowała rozwiązać narratorka, nie ma nic wspólnego z zaburzeniem czasu i przestrzeni, że dotyczy pamięci, która tworzy opowiadany świat: „Każdy z nas próbuje przecież ocalić świat na swój własny sposób” (s. 453) – zanotuje Słowik. Gest zdrapania pozłotka cudowności i ukazania realnej warstwy opowieści dekonstruował również świat pierwszej powieści Słowik. Tak jakby detektywistyczna struktura powieści, inkrustowana fantastycznymi retrospektywnymi epizodami, nie mogła unieść wizji opisywanego świata. Rozwikłanie zagadki nie wiąże się z dedukcją i eliminacją, lecz z odczarowaniem. Jako takie musi przynieść rozczarowanie. To jedno. Druga kwestia obejmuje kwestie formalne. „Koniunkcje” to część „Zimowli”, w której narratorka musi pozamykać wszystkie wątki. Z tego powodu magiczna struktura całości musi się rozpaść. Wątki nagle nie dają się scalić, należy pozamykać je osobno. Kontaminacja urealnienia i rozpadu czy indywidualizacji przywodzi na myśl moment, gdy zaglądamy do skrzyni iluzjonisty. Zamiast magii znajdujemy tam system zapadek i ukrytych zakamarków. Szkoda. Jednocześnie wiemy jednak, że inaczej nie można. Wydaje się, że w ten sposób Słowik chce nam opowiedzieć o nas samych, o antropocenie, którego symbolem stały się pszczoły. W tym kontekście „Zimowlę” można czytać jako historię o odpowiedzialności za to, co robimy z Ziemią. Nastaje czas uśpienia. Nie będzie wiosennego oblotu. „Zimowla” jest więc wyraźną zapowiedzią końca świata (albo: ostrzeżeniem przed nim). W tym kontekście wskazywane zmiany ustrojowe stają się również symbolem – zapowiadają skutki tego, co robimy z zamieszkiwaną przez nas planetą. Przestańcie się oszukiwać, dorośnijcie do odpowiedzialności – zdaje się mówić autorka „Zimowli”.

Na koniec należy odpowiedzieć na ostatnie pytanie: kim są patronujące drugiej części powieści syreny i czy mogą nas ocalić? Jeden z wątków ukazuje próby ocalenia lokalnego muzeum – niegdyś powołanego dla uświetnienia miasteczka, w XXI wieku niepotrzebnej i nieopłacalnej instytucji, której fundament opiera się na świadomym kłamstwie lub nieszkodliwej fantazji dziwaka. Monolitycznie skonstruowana opowieść o pamięci Cukrówki nie ma obrońców. Nikt nie traktuje jej jak matrycy wyznaczającej tożsamość mieszkańców miasta. Nawet dyrektorka muzeum, matka narratorki, nie dba o trwałość tej instytucji. Na jej zgliszczach, po godzinach pracy buduje własną narrację – pisze książkę o historii Cukrówki. Podobnie jak babka – towarzyszka Sarecka – zostawi narratorce spadek. Pamięć i opowieść należą do nich. Syreni śpiew powinien nas wabić, paraliżować, przykuwać do miejsca. Tu działa odwrotnie. Syreny domykają historie i opuszczają Cukrówkę. Wabią nas, byśmy podążyli za nimi, nie zostali w miasteczku czy nie trwali w antropocenie.

***

O „Zimowli” Dominiki Słowik piszę w momencie, gdy pisarka obok Weroniki Murek (za „Feinweinblein. Dramaty”) i Urszuli Zajączkowskiej (za „Patyki, badyle”) znalazła się w trójce autorek nominowanych do Paszportów Polityki. Szczęśliwie to również moment, w którym nie umiem przewidzieć ciągów dalszych tego zestawienia. To bardzo dobre i twórcze towarzystwo. Tylko syreny opowiedziałyby tę historię tak, jak należy, bez stopni na pudle. W realu znowu przyjdzie mi się rozczarować.

 

 

Dominika Słowik, „Zimowla”
Wydawnictwo Znak
Kraków 2019