Nr 6/2021 Na teraz

Polska TV znowu nadaje

Mateusz Żebrowski
Film

W sylwestra 1999 roku Jakub Piątek, reżyser „Prime Time”, miał czternaście lat. Nie wiem, czy spędził go w domu, czy na imprezie u znajomych z podstawówki, ale jeśli w pomieszczeniu znajdował się telewizor, to z pewnością był włączony. Większość z nas w tamtym okresie nie wyobrażała sobie rodzinnego obiadu czy spotkania ze znajomymi bez akompaniamentu „Klanu”, „30 ton”, „Śmiechu warte” czy „Randki w ciemno”. Telewizor był kolejnym z domowników. Wszyscy, którzy dorastali w latach 90. (w tym autor tekstu), mają setki dziecięcych, na poły magicznych, wspomnień z seansów przed małym ekranem. „Prime Time” odwołuje się pośrednio do tej nostalgicznej perspektywy, jednocześnie ją demitologizując. Pokazuje, że telewizja stwarzała jedynie pozory życzliwego, bogatego przyjaciela domu (była niczym przysłowiowy wujek z Ameryki), a tak naprawdę stanowiła opium dla mas, fałszujące obraz rzeczywistości i utrwalające podziały społeczne.

Główny bohater „Prime Time”, Sebastian (Bartosz Bielenia), w sylwestrową noc 1999 roku wdziera się z bronią do studia telewizyjnego. Chce powiedzieć widzom w całej Polsce coś ważnego, coś od siebie. Wierzy, że właśnie od tego jest telewizja – powinna oddawać głos takim jak on, zupełnie jak w „Sprawie dla reportera”. Podszyta rozpaczą agresja bohatera to jednocześnie dowód na to, że Polska A.D. 1999 nie jest miejscem, gdzie takiemu jak on żyje się komfortowo. Pośród precyzyjnie dobranych archiwalnych fragmentów programów telewizyjnych widzimy w „Prime Time” między innymi tłumy protestujących ludzi wykrzykujących: „chcemy pieniędzy, dość już nędzy”. W urywku ze słynnego programu publicystycznego „Linia specjalna” odpowiada im ówczesny minister finansów, Leszek Balcerowicz: „nie sztuka powiedzieć: damy wam więcej pieniędzy, sztuka powiedzieć: nie damy wam więcej pieniędzy”. W filmie Piątka obecna jest charakterystyczna dla fin de siècle’u (czy wręcz należałoby napisać – fin de millénaire) mieszanina nadziei i lęków. Nadzieje są wypadkową polish dream rodem z otwierającego „Prime Time” audiotele (w którym telewidzka z krańca Polski może wygrać wymarzony samochód) i teledysków z programu „Disco Relax”, łączących swojską pstrokatość z blichtrem śródziemnomorskich plaż. Lęki, o ile nie są obawą przed tajemniczą milenijną katastrofą (pamiętacie te kasandryczne przepowiednie, że po północy, w nowym 2000 roku, padną wszystkie banki, a komputery nie dadzą rady przestawić się na nowe millenium?), mają o wiele bardziej realne podłoże. Uzasadniają je niespełnione marzenia wiązane z okresem transformacji ustrojowej. Demokracja i kapitalizm nie przemieniły Polski w krainę miodem i mlekiem płynącą – zarówno gospodarczo, jak i światopoglądowo wciąż znajdowaliśmy się za mentalną żelazną kurtyną, nazbyt nieśmiało i pokracznie zmierzając w stronę Europy.

Piątek niezwykle oszczędnie przedstawia na ekranie życie swojego bohatera, a tym samym nie pozwala zaznajomić się widzom z jego sytuacją życiową, która doprowadziła go do tak radykalnych działań. Ta powściągliwość sprawia, że Sebastiana można odczytywać jako rodzimego everymana przełomu tysiącleci, przez co staje się on matrycą, w którą mamy okazję przelać nasze osobiste potransformacyjne frustracje: zarówno te sprzed dwóch dekad, jak i te trapiące nas dzisiaj (w filmie pojawia się subtelne domniemanie, że Sebastian jest odrzuconym przez ojca i społeczeństwo homoseksualistą, co rezonuje z dzisiejszą sytuacją osób LGBT+ w Polsce). Kim więc jest Sebastian? Mną i tobą – kimś urodzonym pod koniec lat 70. lub w latach 80. Być może jako dziecko oglądał animowany serial o kapitanie Tsubasie w Polonii 1; wyjście do restauracji McDonald’s było dla niego świętem; chwalił się w szkole disnejowskimi zabawkami z zestawu Happy Meal, a wyjazd zagraniczny kojarzył mu się z kupowaniem lentilków w pierwszym przygranicznym sklepie. Być może telewizja była jego obsesją, przez co rodzice musieli odciągać go od oglądania bajek na Cartoon Network. Być może, co szczególnie ważne, mały ekran był dla niego miejscem, gdzie transmitowano na żywo świat jego marzeń. Dokąd miał więc pójść, kiedy chciał zrobić coś wyjątkowego, zaprotestować, wykrzyczeć złość, jeśli nie do studia telewizyjnego?

Telewizja w latach 90. funkcjonowała jako okno na świat, nasz mały Olimp, który wydawał się nie tak wysoki, by nie można było się na niego wdrapać. A jednocześnie występ w telewizji to było coś – domowe magnetowidy szły wtedy w ruch, żeby nagrać ów moment i uwiecznić go w rodzinnych archiwach. Sebastian przekonał się jednak, że telewizja nie jest dla nas – to my jesteśmy dla telewizji. I tak musi pozostać, chyba że prezesi w swoich biurach w drapaczach chmur zdecydują inaczej. Wszyscy mamy być jedynie biernymi odbiorcami wpatrzonymi w kineskop i co najwyżej raz na jakiś czas możemy dostać „złoty bilet”, pozwalający zagrać na antenie w Hugo lub wziąć udział w konkursie, którego i tak nie wygramy, za to z pewnością połączenie z audiotele podwoi kwotę na naszym rachunku telefonicznym.

Niedookreślenie postaci Sebastiana może być jednak problematyczne. „Prime Time” to thriller, w którym główny bohater bierze zakładników i grozi im bronią – u widzów owa sytuacja powinna wzbudzać albo poczucie zagrożenia, albo sympatię dla postaci, dzięki jasno przedstawionym i zrozumiałym motywacjom. W filmie Piątka nie ma ani jednego, ani drugiego. Od początku czujemy, że Sebastian to w gruncie rzeczy miły i niegroźny, choć zdesperowany chłopak, który – gdy pożycza zegarek od telewizyjnej gwiazdy – z góry uprzedza, że odda. Brak wyraźnie zaakcentowanych przyczyn wtargnięcia do studia jest niewątpliwie interesującym eksperymentem intelektualnym, ale w thrillerze, gdzie napięcie wyznacza rytm akcji, nie ma czasu na kontemplację. „Prime Time” stoi również w rozkroku pomiędzy nostalgicznym spojrzeniem na lata 90. przyprawionym odrobiną groteski, w której pobrzmiewa pobłażliwa autorefleksja „patrzcie, jacy kiedyś byliśmy”, a krytyczną refleksją na temat telewizji jako miejsca odgradzającego się od zwykłych ludzi. Te dwie konwencje, choć mogłyby ciekawie się dopełniać, w praktyce nie przystają do siebie, przez co widz ulega dezorientacji, a tym samym nie traktuje poważnie przedstawionej na ekranie sytuacji, nawet wtedy, kiedy tak ją traktują sami twórcy.

© Netflix

Tym, co niewątpliwie interesuje Piątka i to nie tylko w „Prime Time”, jest wpływ mediów na ludzkie życie. W „Users”, nagradzanym krótkim metrażu, reżyser opowiadał o internetowym spotkaniu dwójki obcych ludzi, poszukujących chwili jedności podczas samotnej nocy. Rozmowa nieznajomych poprzez wideo komunikator okazuje się wyzwalaczem wybuchających z hukiem skrywanych emocji. Uczucia są w „Users” niczym niewypał, który dawno powinien zostać zdetonowany, bohaterom brakowało jednak odwagi, żeby je wyrazić, więc cały ciężar swoich problemów przerzucają na nieznajomego po drugiej stronie kamerki. Internetowa konwersacja w krótkim metrażu Piątka przypomina niebezpieczną saperską robotę – nigdy nie wiadomo, czy nagłe wyzwolenie obaw i lęków nie skończy się katastrofą. „Prime Time” wiele łączy z „Users”. Oba filmy dzieją się w sylwestrową noc. Zupełnie tak, jakby ów graniczny moment przejścia pomiędzy starym a nowym rokiem sprawiał, że człowiek znajdujący się w kryzysie nie może dłużej czekać i musi zamanifestować swój ból. Ta paląca potrzeba, żeby wreszcie wyrzucić z siebie to, co leży na sercu, jest kolejnym podobieństwem obrazów nakręconych przez Piątka. Tym, co jednak różni „Prime Time” od „Users”, jest medium, na którego wiwisekcję decyduje się reżyser. Szczerość internetu jest u Piątka przeciwieństwem kreacyjnego charakteru telewizji. Teoretycznie większość środków masowego przekazu stawia na autentyczność, jednak poszczególne definicje autentyczności mogą się od siebie skrajnie różnić. W „Users” bohaterowie niewiele mówią o konkretnych przeżyciach, ale zrzucają z siebie balast szalejącego w nich poczucia odrzucenia, smutku i złości. Opowiadają więc o własnej biografii wewnętrznej, jak sferę duchowych doznań nazywa antropolożka Jadwiga Wais, a nie o suchych faktach. Fałszywa autentyczność telewizji (ale również wszystkich starych mediów, w których mamy bardzo wyraźny podział na nadawcę i odbiorcę komunikatu) polega za to na zaplanowanej i kontrolowanej sytuacji, kiedy ktoś spoza ograniczonego grona prezenterów i ludzi show-biznesu zostaje wpuszczony na antenę. Osoba ta ma jednak bardzo wąskie i jasno wytyczone ramy tego, co może powiedzieć, nawet w takich programach jak konfesyjne „Rozmowy w toku”.

„Prime Time” nieśmiało próbuje wypowiedzieć się również na temat podziałów w potransformacyjnej Polsce, ale i ponowoczesnym świecie w ogóle. Dość oczywistym jest podział na tych, którzy w telewizji występują, i tych, którzy telewizję oglądają, czyli na swoistych władców i ich poddanych (w przestrzeni internetu podział ten jest o wiele bardziej rozmyty). Ale równie ciekawa pod tym względem jest ujawniona widzom wewnętrzna hierarchia w studiu telewizyjnym – można odczytywać ją jako metaforę całego społeczeństwa. Najważniejsze są tu gwiazdy – w filmie symbolizowane przez pewną siebie, wręcz bezczelną prezenterkę, Mirę Kryle (Magdalena Popławska) – to ona w świecie kreowanym przez media stanowi elitę i patrzy na wszystkich z góry, a przede wszystkim na osoby pretendujące do tego, żeby kiedyś zająć jej miejsce. Nad gwiazdami w hierarchii stoi jednak ktoś jeszcze – ten, który ze zwykłych ludzi czyni niezwykłe prezenterki – prezes (Adam Nawojczyk). To on trzyma w rękach władzę, pieniądze i nie potrzebuje pokazywać swojej twarzy na wizji, żeby być u szczytu. Jeśli ktoś jeszcze liczy się w tej układance, to realizatorka planu (Małgorzata Hajewska-Krzysztofik) – profesjonalistka, technokratka, stwarzająca warunki do tego, żeby telewizyjna machina mogła przeć do przodu. Reszta nie jest nikim więcej, jak tylko proletariatem – operatorzy, dźwiękowcy, a w szczególności znajdujący się na końcu łańcucha pokarmowego ludzie tacy, jak ochroniarz Grzegorz (Andrzej Kłak). Niewidzialny człowiek, który po latach pracy wciąż nie jest rozpoznawany przez gwiazdę, nawet jeśli tysiące razy był dla niej miły, uprzejmy i pomocny. Możemy się domyślać, że Sebastian również należy do grupy „ochroniarzy”, stąd nieprzypadkowe porozumienie pomiędzy Sebastianem a Grzegorzem, który choć pozornie jest zakładnikiem, z punktu widzenia klasowego okazuje się sojusznikiem chłopaka. Nakreślona w „Prime Time” struktura społeczna pokazuje smutną prawdę, że łatwy awans społeczny w kapitalistycznym świecie należy uznać za pozorny lub wręcz niemożliwy.

Pełnometrażowy debiut Piątka z pewnością nie jest filmem idealnym, ba, nie jest nawet filmem spełnionym, ale – obok niezwykle ciekawego „Disco polo” Macieja Bochniaka z 2015 roku – można go uznać za bodaj drugi obraz w polskim kinie, który otwiera nowe ścieżki refleksji nad okresem transformacji, tym razem już z wyraźnego dystansu czasowego. Nostalgia charakterystyczna dla dzieł powracających do okresu dzieciństwa i dorastania miesza się w „Prime Time” z krytyką i rewizją wypaczeń młodej demokracji, kapitalizmu i rozkwitu komercji. Piątek zadaje pytanie, gdzie w tym nowym świecie znajduje się miejsce dla Sebastianów, chcących wykrzyczeć swój bunt i sprzeciw wobec wolności, która nie jest równa dla wszystkich. Wygodniej dla władz i mediów byłoby, gdyby każdy Sebastian, zamiast kontestować rzeczywistość, skupił się na tandetnych marzeniach rodem z Jarmarku Europa. Tym samym „Prime Time” lepiej niż rasowy thriller sprawdza się jako nowe kino moralnego niepokoju, dokonujące interesujących diagnoz na temat Polski ostatniego trzydziestolecia.

 

 

„Prime Time”
reż. Jakub Piątek

premiera: 30.01.2021
dostępny na Netfiliksie