Alternatywna wersja historii brzmi tak: Michał Trusewicz pisze „Plemię” po to, żeby zgłosić je do organizowanego przez Oficynę Dar Dobroszyc I Konkursu na Najgorszą Książkę (o awansie klasowym) im. Timothy’ego Dextera. Wygrywa ten konkurs i zostaje wydany. Gdy po jakimś czasie chwytam jego powieść do ręki, bawię się wyśmienicie, polecam ją wszystkim jako świetny, przesadzony pastisz, wyciągający na wierzch wszystkie najabsurdalniejsze wątki zwrotoludowe. Zbijamy sobie z autorem sztamę, stylistyczna zabawa została bowiem doprowadzona do ostateczności, mamy nowego młodego prozaika (już nie debiutanta, ale mniejsza z tym), który zaskakuje, bawi do łez i ma zaostrzone pióro.
Ach, jak chciałabym, żeby ta alternatywna wersja się ziściła. Bo prawdziwy tok wydarzeń nie jest tak wesoły i przyjemny. Trusewicz porzucił swoje szanse na tytuł najsprawniejszego warsztatowo parodysty fantazji o wykluczeniu – napisał książkę, w której (co prawda, podobno) jest dużo humoru; trudno jednak powiedzieć, co tu należałoby brać na poważne.
Główny bohater „Plemienia” – archiwista, mnich, a może nawet prorok – balansuje na granicy między życiem a śmiercią. Współtworzy i spaja wspólnotę nazywaną na różne sposoby, ale najczęściej – rojem. Bohater nie jest jednak medium, jego zadanie nie polega na komunikowaniu i wyjaśnianiu spraw zmarłych. Stanowi raczej rodzaj naczynia, w którym kumulują się niechciane, pogardzane byty. Jak sam twierdzi: „Nie rozmawiałem ze zmarłymi, ja po prostu byłem pustym miejscem pozostawionym na nadejście sekretów plemienia”. Ta metafora rozwijana jest u Trusewicza nad wyraz dosłownie. Bycie pustym naczyniem okazuje się sprawą bardzo fizjologiczną, by nie powiedzieć – erotyczną. Fantazja o przyjmowaniu w siebie wszystkiego, co marginalne, spajaniu się z tym, oddawaniu we władanie, służeniu jako nośnik – to właściwie sedno całej opowieści. Nie bez powodu więc „ja” szybko w narracji schodzi na dalszy plan na rzecz „my”; trudno wszak o silny jednostkowy głos kogoś, kogo funkcją jest zbieranie głosów innych.
Dlaczego jednak w skonstruowanym przez Trusewicza świecie potrzeba w ogóle takiego nośnika? Komu przydaje się mnich-prorok? Oczywiście tym, którzy nie mają własnego głosu – którym głos ten był odbierany i tłamszony na przestrzeni dziejów. Tytułowe „plemię” jest więc siecią wszystkich podmiotów marginalizowanych i wyzyskiwanych w dziejach. „My” u Trusewicza wyznaczone zostało przez historię długiego trwania krzywd i przemocy – w opowieści mieszają się hierarchie władzy sprzed kilkuset lat i sprzed wczoraj. „My” odnajduje się już w opisach poborów chłopów do wojska:
A gdy las się już skończył albo gdy ugorczyzną opodatkowaną się stał, kazano nam uciekać do wojska. Bluzki nam lamowali, w piórka zdobili i poborowym chłopaczkom maszerować kazali. A pańskie draby naszych dziadów za włosy z chat wyciągali i pod nogi tłustych lancknechtów rzucali. Na łaski pożarcie. A jej nie było wcale. Z domów wyrywano, z języka dziadowskiego wyrzucano. Każdy chciał uciec – sami siebie kaleczyliśmy, by tylko za chorągwią cudzą nie iść. Młotami stopy łupaliśmy. Ozory na pół rwane. Po wszystkim w kalekiej niewoli żyć przyszło.
Ale do wspólnoty wchodzi też na przykład gumowa baba, opowiadająca o doskonałym wypełnianiu wymagań elastyczności późnego kapitalizmu. Plemienia nie ograniczają więc ani czas, ani struktura państwowa, ani warunki produkcji. Rój tworzy się z wszystkich pogardzanych, z wszystkich, którzy doświadczyli przemocy ze strony władzy.
Choć naczelną zasadą emancypacyjną jest w „Plemieniu” wpuszczanie do wspólnoty, zagarnianie, wchłanianie innych historii i bytów, to moc wyzwoleńcza takiego gestu jest zależna w pełni od pozycji władzy. Obok „my” w narracji musi stać rzecz jasna jakieś (choćby niewyraźne) „oni”. A w portrecie „onych” widać z kolei bardzo wyraźnie, że potrzeba wchłaniania jest gestem przemocowym. Zasada działania „nas” i „ich” jest analogiczna, nawet w sensie estetycznym – wchłanianie dokonywane przez antagonistów wspólnoty to bardzo fizjologiczne zajęcie: „jeśli mieli już pokochać […] jakąś część świata, musieli wpierw go wprowadzić do siebie. Zaprosić do swojego ciała”. Ta strategia absorpcji nie daje się jednak afirmować, jest w niej bowiem jakaś sztuczność – przeciwstawiona autentycznej fizjologii roju.
Naczelnym celem proroka plemienia jest odzyskiwanie opowieści, szeregowanie ich i przyswajanie w najbardziej bezpośrednio-empatycznym geście, jak to tylko możliwe (poprzez stawanie się jednością z archiwizowanymi obiektami). Ta bezpośredniość i uwspólnienie doświadczenia (będące rozwiniętą wersją pamięci o nim) mają być przepustką do wyzwolenia. Pogardzani, mityczni bohaterowie odzyskują swoją opowieść właśnie dzięki głównemu bohaterowi „Plemienia” – a odzyskanie opowieści choć początkowo niejednoznaczne (prowadzi wszak w przypadku niektórych do szaleństwa, do niemożliwości poradzenia sobie z ciężarem doznanych krzywd), to ostatecznie zapewnia spokój, czyni zadość, sprawia, że przemoc może zostać ukojona, a wspólnota może rozlać się i zagarnąć cały świat. Są to rzecz jasna bajania o emancypacyjnym sprawstwie narracji, które w ogólnym planie współczesnej humanistyki bynajmniej nie uzupełniają zwracania uwagi na materialne struktury wyzysku, ale je zastępują. Takie historie zorganizowane wokół siły opowieści obrazują absolutne sedno politycznych problemów z książkami wyrosłymi z tak zwanego zwrotu ludowego. W powieści Trusewicza najsilniej widać to w zakończeniu.
Bo „Plemię” kończy się obrazem zajeżdżania kobyły historii – metaforą, którą polski czytelnik najsilniej kojarzy pewnie z tytułu wspomnieniowej książki Karola Modzelewskiego, ale która pochodzi z wiersza Władimira Majkowskiego „Lewą marsz”. Trusewicz nawiązuje raczej do pierwotnego kontekstu, jego użycie metafory jest wszak pozbawione ironicznego sznytu. Fantazja o zajeżdżaniu kobyły historii to deklaratywne postawienie się po stronie rewolucji. Trudno jednak powiedzieć nie tylko, co to pojęcie dziś dla Trusewicza oznacza, ale i jaką historyczną siłę miałoby okiełznać. „Plemię” jest przecież książką ostentacyjnie i umyślnie pozahistoryczną.
Mówi o tym autor, mówi o tym jury Nagrody Literackiej Gdynia, mówią o tym nieliczni recenzenci – i każdy albo przechodzi nad sprawą do porządku dziennego, albo wręcz widzi w niej zaletę. Więcej nawet: pozahistoryczność przedstawia się jako jedyną możliwą alternatywę dla topornej, nazbyt dosłownie rozumiejącej ambicje realistyczne literatury zwrotu ludowego. W rozmowie z Patrykiem Kosendą autor konstruuje sobie takiego wroga: siermiężna cepeliada zalgorytmizowanej powieści o tym, że wyzysk, brud, polska wieś z krowami i generalnie bida (a korzenie jej w pańszczyźnie). Można pomyśleć, że receptą na taką gangrenę toczącą polską prozę jest już tylko pisanie historii „bliżej nieokreślonej grupy” w bliżej nieokreślonym czasie. Mieszanie wszystkiego ze wszystkim w kotle wzajemnych odniesień, bez początku i końca, bez ramy i obiektu opisu. I okraszenie tego taką masą literackich smaczków, by zasadne stało się zadanie pytania: czy jeżeli grafomania wyrasta na naprawdę wielu ambitnych lekturach, to przestaje być grafomanią? A może tylko zostaje obudowana ramą, która ma czytelnika zawstydzić, kazać mu zwątpić w swoje kompetencje, zachęcić do wstrzymania się z oceną („skoro nie rozpoznałam TEGO KRYPTOCYTATU, skoro mam niedoczytanego Pilota, może w tej książce gra odbywa się na niedostępnym dla mnie poziomie? Może powinnam najpierw odrobić konieczne lekcje, a potem wracać z wątpliwościami do autora?”. Zaskakująco sprawny mechanizm dyscyplinującej autocenzury).
Moje ironizowanie nie jest wsparte na przekonaniu, że niemający mocno zarysowanych granic, pozahistoryczny byt nie może być obiektem ciekawej książki prozatorskiej. Mógłby, ale w kontekście powieści Trusewicza w konfuzję wprawia wyraźnie emancypacyjny zamysł powieści, z materialistyczno-historycznymi odniesieniami. Tytułowe plemię to przecież plemię wykluczonych, poddanych, wyzyskiwanych – wspólnota tych, którzy byli przedmiotem, a nie podmiotem władzy i narracji. Jego mistyczny, nieuchwytny charakter przesuwa jednak akcenty w bardzo znaczący sposób. Trusewicza interesuje raczej transhistoryczna przemoc niż uhistoryczniony wyzysk, raczej rozmywająca się wspólnota niż materialna walka, raczej wiara w sprawczość estetyki niż estetyczne opisywanie sprawczości. To wbrew pozorom nie są niuanse.
Warto pamiętać, że nie da się sensownie pogodzić lewicowej, materialistycznej perspektywy (sygnalizowanej tu i tam przez autora) ze skupieniem na sprawczości niemającego granic, ahistorycznego roju. Można fantazjować o rewolucyjnym geście ujeżdżania kobyły historii, ale kiedy tylko sobie uświadomimy, jak powierzchowna (i w gruncie rzeczy pełniąca funkcję wewnątrzpowieściowego virtue signalingu) jest to wizja (gdyż towarzyszy jej odmowa myślenia historycznego), wszystko idzie do kosza. Nie da się wierzyć w rewolucję, jeśli nie wierzy się na poważnie w historię. W tym sensie dużo lepiej byłoby, gdyby Trusewicz konsekwentnie prowadził abiektalną narrację wiecznego udupienia, zamiast snuć „emancypujące” opowieści – byłoby to konsekwentniejsze, spójniejsze intelektualnie i zamknięte w całości, z którą można by się zwyczajnie nie zgodzić, ale która nie musiałaby aż tak oburzać. W obecnej formie autor zdradza się jednak ze swoim dziwacznym i naiwnym rozumieniem rewolucji – a jest nim rezultat pracy wygnańczego archiwisty, „odzyskanie głosu” pomiatanych. Wierząc nieco zbyt bezkrytycznie w wyzwoleńczą siłę narracji, przechodzi po kryjomu na pozycje traumacentryczne. Deklaruje przekonanie, że terapeutyczne uwznioślenie opowieści o trudnym doświadczeniu poprowadzi w prostej linii do upodmiotowienia i politycznej reorganizacji.
To szczególnie zabawne u kogoś, kto jest sceptyczny wobec „literatury na ludowo”. Trusewicz swoją książką pokazuje bowiem, że we współczesnych literackich iteracjach tak zwanego zwrotu ludowego przeszkadza mu nie terapeutyczne odchylenie czy fetyszyzacja kategorii „pochodzenia” (w kontrze do klasy), a właściwie wyłącznie estetyczne repozytorium: „polska wieś wydrążona przez pańszczyźniane zło”, „podarte koszule”, „wystrzępione halki”, „krasula, ale bez dzwonka na szyi, bo to Polska, a nie pierdolone Alpy”. Receptą na te stereotypowe obrazy mają być „humor, groteska, przesada”. I to jest rzecz jasna logiczne: jeśli nie podoba mi się i śmieszy mnie w polskiej literaturze X, to mogę zaproponować jako receptę anty-X. W ten sposób stworzę estetyczną polemikę, parodię, opowiem się przeciwko temu, co w moim przekonaniu jest naiwne. Trusewicz wykonuje jednak pół takiego gestu. Gdyby wykonał całość, ziściłaby się alternatywna rzeczywistość z pierwszego akapitu mojej recenzji. „Plemię” byłoby zaciekłą parodią, jednoznacznie polemiczną wobec, by tak ogólnie rzec, „bieguna Barysa”. Problem polega na tym, że na poziomie politycznym Trusewicz przybija Barysowi piąteczkę, polemizuje z nim zaś czysto powierzchownie, kłóci się o szatki do przystrojenia ich wspólnej pozycji. Dlatego też zaufanie w projekt estetyczny autora „Plemienia”, a tym samym zgoda na usankcjonowanie tytułowych biegunów współczesnej polskiej powieści zwrotoludowej (i ten Barysa, i ten Trusewicza), wyznaczają w gruncie rzeczy perspektywę płaskoziemcy. Stronnictwa mogą pozycjonować retorycznie, ale kompas nie zadziała. Na tej wielkiej równinie nikt nie myśli strukturami.