W prozie nie można gorzej obejść się ze słowami, niż im ulec. Kiedy myślisz o konkretnym przedmiocie, myślisz bezsłownie, a chcąc opisać rzecz, którą sobie przedstawiasz, będziesz zapewne szukał dookoła, aż znajdziesz dokładnie pasujące słowa. Kiedy myślisz o czymś abstrakcyjnym, będziesz skłonny zacząć od słów, i jeśli nie zapobieżesz temu świadomie, istniejący już dialekt narzuci ci się i załatwi robotę za ciebie, kosztem zamglenia, a nawet zniekształcenia tego, co chcesz wyrazić.
Autorem tej przestrogi jest znów aktualny George Orwell – jak mało kto świadom niebezpieczeństw językowej podległości, przejmowania gotowych skryptów mówienia i myślenia. Idzie nie tylko o zagrożenie propagandą. Chodzi o czujność wobec własnego procesu twórczego. Jako rzecznik pisania nieułatwionego, podejrzliwego względem nadmiernej łatwości wysławiania, Orwell prowadzi ku literaturze unikającej „spleśniałych obrazów”, poszukującej słów adekwatnych. Jako czytelnicy w ramach kapituły Nagrody Literackiej GDYNIA szukamy prozy spełniającej takie kryterium – niezależnie od tego, jaką realnością zamierza się zająć. Nie temat, nie kierunek na mapie, nie rejestr stylistyczny są tu kluczowe, lecz – dające się wyczuć w lekturze – praca kształtowania i napięcie wyboru.
A wybór ów, tak na poziomie słów, jak rzeczywistości, przeczy słynnej formule Tadeusza Konwickiego: żadna z tych pięciu książek nie jest skażona kompleksem polskim. Co więcej, żadna z nich nie realizuje modelu epickiego, jeśli rozumieć go jako wzór solidnej panoramy. Panoramy z szerokim oglądem świata, z przesłaniem nawiązującym do archetypów, z galerią bohaterów i tak dalej. Oddech epicki przynależy innym metabolizmom literackim, choć wszyscy nominowani posiadają zdolność snucia opowieści. Ba, zdolność wręcz gawędziarską; zdolność uwodzenia narracją. Jak się to ma do epickości? Teoretycznie znakomicie, bo przecież ostatecznie stawką jest, tak czy owak, opowieść. A jednak można opowiadać po to, by świat możliwie złożony przedstawić – i po to, by przez siebie, medium tego świata, przeciągnąć jakąś jego lokalną, poszczególną, choćby i skarlałą, dotkliwą i niepełną formę. Gest antyepicki, który mam na myśli, rezygnuje z rozmoszczenia się w świecie, zatrzymuje się przed progiem pewności. Chce uwspólnić z innymi własną sugestywność, przekonać ich i zaangażować, ale to, co ma do zaoferowania, nie wynika z pychy poznawczej. Przeciwnie, wszystko, co tu się mówi, jest w fazie testu: testu języka, testu współbycia. Świat tych książek jest – za każdym razem w innym sensie – niegotowy, rodzący się in extenso, skazany na niepewność. I nie bierze się to wyłącznie z postawienia na język z jego kreacyjną, ale i kapryśną mocą. Bierze się to w równym co najmniej stopniu z wyboru miejsca, z którego się gada: miejsca nieszacownego, reaktywnego, nastawionego na drgnienia sejsmiczne innych światów, nastawień, perspektyw. Choćby to inne było o milimetr odległe od własnego. Choćby było jednym plemieniem, rojem, losem.
Są miejsca na świecie, gdzie czas stanął. Najsławniejsze z nich to Rosja, jedna szósta lądów Ziemi. Książka „Las duchów” mogłaby powstać i dwieście lat temu. Wpisuje się w szereg świadectw. Na nieludzkiej ziemi Andrzej Dybczak poszukuje śladów kultur dalekiej Północy tuż przed ich zmyciem przez ostatnią falę. Jego relacja przypomina tak zwane przez dokumentalistów zdjęcia uciekające. Etnograf jak szaman pogrąża się w świecie dolnym, który właśnie zamyka swoje wrota. I wiemy już, że na miejscach, z których muzea zaczerpnęły artefakty po Nieńcach i Selkupach, zostanie tylko zardzewiały industrial, brud i rabunkowy przemysł. No i wódka, oczywiście. Wiele już takich książek napisano, ale ta jest szczególnie przejmująca jako najściślejszym raportem z niszczenia kultury przez antykulturę. Naocznym świadectwem, że wszystko się kończy. Ludy Syberii odchodzą jak opisani przez Colina Turnbulla „Ikowie – ludzie gór”.
Nie jesteśmy, nie da się ukryć, zadomowieni. Na West Farragut Avenue nie da się trwale zamieszkać. Nie da się, bo książka Agnieszki Jelonek, której aleja użyczyła tytułu, uświadamia, że pożegnanie z Ameryką, jak kiedyś pożegnanie z Afryką, stało się faktem. Z Ameryką taniej tęsknoty i filmowej egzotyki, Ameryką pokątną, ale kuszącą czymś na kształt koślawej emancypacji. Kiepskość zaoceaniczna zdaje się młodym lepsza niż rodzima przaśność. Oto dylemat współczesnych Romea i Julii. Wolność amerykańska, która odchodzi dziś w przeszłość, już wtedy, ćwierć wieku temu, okazała się iluzoryczna. Środowiskiem pary bohaterów, jak Stany długie i szerokie, okazują się tylko inni imigranci ze wszystkich stron świata. Tak się żyje na West Farragut Avenue w Chicago. I tak wraca się do siebie w polską ciasnotę, po l’amour fou dziedzicząc tylko obsesyjność uczuć i myśli – co składnia prozy Jelonek świetnie odzwierciedla. Trzeba było przez to przejść – przez odurzenie Ameryką („chcieliśmy być amerykańscy”), i przez zachłyśnięcie miłością. Wcale nie tak nieważkie i niebanalne, gdyż erotycznej fascynacji towarzyszy chór ciemnych metafor nieuchronności, magicznych formuł przeznaczenia. Nie ma zaklęć od nich silniejszych.
Muzeum horroru w prozie. Nie potrafię orzec, czy akcja „Mowy chleba” toczy się w Transylwanii, lecz wiem, że patronuje jej hrabia Drakula. Takich miejsc, jakie opisuje Elżbieta Łapczyńska, jest na świecie mnóstwo, coraz więcej. Miejsc opresji – po Amerykach, Azjach, byłych Sowietach. Podchodzą i do nas, pod nasz dom. Łapią za gardło. Lokalne kompleksy polskie, prekariackie, małomiejskie wymieniła autorka na twardą walutę koszmaru. Już w „Bestiariuszu nowohuckim” nie szło gładko: tarcie rzeczywistości zdziczałej, zainfekowanej absurdem, zmysłowo bolesnej a zarazem płynnie przechodzącej w nierealność definiowało świat tej książki. Chropawość świata oddawał dziki, szorstki, niezalecający się język. Wybrał sobie adekwatny swoim skłonnościom fenomen – bo takim właśnie językiem badać, „oblizywać” fabularnie można kąty nowohuckie. A na jaką mimikrę stać mowę ludzką, gdy wystawia sobie rumuński sierociniec? Miejsce realnego cierpienia i surrealnej grozy? Siedlisko przypowieści równie okrutnej jak ta o Wyspie Radości z „Pinokia”, z której nikt już nie wraca takim, jakim był? Jak o tym snuć? Mową spotworniałą, mową ściśniętego gardła. Mową przepoczwarzenia.
Hotel ZNP naprawdę stoi w Warszawie i nie cieszy się dobrą sławą. Za to więcej w nim wolno. Na przykład puścić się… w monolog o swoim nieudacznym życiu erotycznym – i w ogóle. „Hotel ZNP” Izabeli Tadry to triumf mowy zależnej, jakiego od długich lat nie było w naszej literaturze. Spowiedź niekochanej, bezkresna, żałosna, emocjonalnie niewydarzona, lecz świetna w swoim wyrazie językowym, stylistycznym. Zdania na piętnaście wierszy i dłuższe. Tak się wylewa żale. Prawdziwe babskie gadanie przyłapane tu zostało na gorącym uczynku: bilans życia, w którym nic pięknego – o ile randki w obskurnym hotelu były piękne – już się nie zdarzy. Tak przejmująca szarość nie zdziwiłaby pod piórem anglosaskim – w naszym kraju jednak zadziwia. „I cóż dalej, szara kobieto?”. Cóż dalej? Można snuć, monologować, przetaczać w opowieści natrętnie racje, lęki, przekonania, przeświadczenia, uprzedzenia, fiksacje, krzywdy, pouczenia, rady, ostrzeżenia. Któż z nas, a ściślej: która z nas tego nie robi? Na scenie własnego ja, otoczona, osaczona przez głosy, które sama odpycha i przywołuje, zanęca i odgania. I tak kręci się karuzela mowy na styku z seksem, bólem, miłością. A może nie ma żadnego styku? Wszystko jedna matnia.
To Jan Kott skojarzył postmodernizm z post mortem. W takiej konstelacji pojęć rozgrywa się „Plemię” Michała Trusewicza. Wyklęty lud ziemi, zamiast powstać, czołga się, rozpada, bełkoce i śmierdzi. Śmierdzi od śmierci. Od bezterminowego zdychania. Najciekawszy w tym kompoście – przepraszam, chciałam rzec: koncepcie – okazuje się narrator, „szmaciarz, ścierwiarz, zgnilec, niechciany kundel”, ze swoją nad-, a właściwie podrealną opowieścią. Ta zaś wiedzie przez Bardo przeraźliwsze od tego, jakie opisał George Saunders, i bliższe poczwarnym wizjom tybetańskiego zaświata. Niczego takiego nie spisano dotąd po polsku. Toteż „Plemię” nie przypomina niczego, bo nic nie jest nigdy podobne do samego siebie. Ta spoczwarniała antyepopeja, dziwaczna antyutopia, zdegenerowana pieśń pleśni, zdaje się hymnem na cześć pozahistorycznej, pozarealnej wspólnoty wydziedziczonych. I trudno nie dostrzec tu tęsknoty za tym, co podziemne – i przestrogi przed tym, co wychynąć może spod podłogi. Nie podstawiajcie mu lustra, pęknie od tego.
Po cytacie z początku pora na cytat końcowy. Otóż Gombrowicz – jak zapewnia Kot Jeleński – powiedział Polakom, że cała ich kultura jest z drugiej ręki: „Że wszystko, co w Polsce zostało zrobione, […] jest tylko odbiciem tego, co działo się na Zachodzie”. Stwierdzam z satysfakcją, że w świetle tegorocznych nominacji do Nagrody Literackiej GDYNIA ów wskazany przez Gombra „wstydliwy sekret” stracił rację bytu.

Tekst powstał we współpracy z Nagrodą Literacką GDYNIA