„W tych dniach nie wolno nikomu upierać się przy tym, co «potrafi». Siła leży w improwizacji. Wszystkie decydujące ciosy zadawane są lewą ręką” – pisał Walter Benjamin w aforystycznej „Ulicy jednokierunkowej”, opublikowanej po raz pierwszy w 1928 roku. Po stu latach błyskotliwa pochwała myśli pozakompetencyjnej i niezdyscyplinowanej – przytoczona tutaj w przekładzie Andrzeja Kopackiego – ani trochę nie straciła na słuszności. Żywotny jest też nadal ów bystry witz pomieszczony w celowo wieloznacznym odwołaniu do leworęczności. Błędem byłoby pominięcie odczytania tej uwagi jako jednego z wczesnych momentów w pisarstwie Benjamina, w których zgłasza on akces do ruchu rewolucyjnego – „Ulica jednokierunkowa” zadedykowana jest, bądź co bądź, komunistce Asji Lacis, wielkiej miłości autora – ale w kontekście całości aforyzmu równie błędna byłaby wąskopolityczna redukcja tej figury do przynależności partyjnej. Benjaminowska leworęczność to, owszem, lewicowość, ale lewicowość improwizowana, niefachowa, bezpartyjna. Cios lewą ręką to przede wszystkim cios – jak mawia jedna z członkiń naszej kapituły – z bokowca.
Nagroda Literacka GDYNIA ochoczo identyfikuje się z tą formułą: cała jest nagrodą z bokowca. Wybierając książki, które w naszym przekonaniu zasługują na nominacje, zawsze szukamy takich, które swoje ciosy wymierzają w sposób nieprzewidziany i w najlepszym sensie nieprofesjonalny. Owa antyzasada obowiązuje we wszystkich kategoriach, w szczególny sposób dotyczy jednak tej, którą z braku lepszego pomysłu nazywamy „esejem”. Wielokrotnie zwracano nam uwagę, że w tej kategorii nominujemy książki, które esejami nie są. Trzeba zgodzić się z tymi przytykami, nawet jeśli sam esej jest przecież gatunkiem z definicji cokolwiek leworęcznym. W poszukiwaniu nominatów do tej kategorii patrzymy na wszystkie książki, które nie wpasowując się w żadną z trzech pozostałych przegródek, chcą powiedzieć coś ważnego w tym czy innym gatunku, w tej czy innej tonacji: na rasowe eseje, książki akademickie, biografie, reportaże, zapiski osobiste, formalne eksperymenty. Najważniejsze, by były to książki, które swoim sposobem myślenia i mówienia wymierzają cios lewą ręką. Przyjmujemy te ciosy skwapliwie, a kiedy już się trochę otrząśniemy po pierwszym wrażeniu, nadstawiamy się raz jeszcze – a może i po raz trzeci. Jeśli podczas kolejnej lektury boli co najmniej tak samo, nie tracąc czasu na opatrywanie obrażeń czym prędzej nominujemy książkę, tak by przekazać siłę uderzenia dalej, wzmocnioną, i żeby wraz z nami pocierpiały szersze czytelnicze rzesze. Innymi słowy, nominujemy książki, od których – naszym zdaniem – wszyscy powinni oberwać z bokowca.
W tym roku pięć pisanin uderzyło nas szczególnie celnie. W porządku alfabetycznym (jeśli patrzeć, ma się rozumieć, na literki rozpoczynające nazwiska autorów!) pierwszą z nich jest książka Agnieszki Berlińskiej, „Szajna, Szajnisko. Portret zakulisowy”, wydana – jak należy – przez Teatr Studio, którego Józef Szajna był pierwszym dyrektorem. Kiedy, jeszcze przed lekturą, zapytałem o opinię o tej książce znajomą teatrolożkę, zniecierpliwiona machnęła ręką: „Dziś każdy szmondak dochrapie się biografii”. To skądinąd prawda. Festiwal biografii trwa od kilku dobrych lat w najlepsze i choć przyniósł sporo rzeczy bardzo ważnych i świeżych (kilka lat temu z radością nagrodziliśmy książkę Agnieszki Gajewskiej o Lemie), zaowocował też mnóstwem drugorzędnej paplaniny. Co do samego Szajny, nie posiadam kompetencji, by rozstrzygnąć, czy surowa ocena mojej znajomej była słuszna, choć ocenę tę podziela wielu ludzi, których szanuję. Tym bardziej cieszy mnie książka Berlińskiej, która jest świetna bez względu na to, jak bardzo (i czy w ogóle) świetny był Szajna.
Zamiast o niekwestionowanych wielkościach polskiego teatru awangardowego, Jerzym Grotowskim i Tadeuszu Kantorze, czytamy tu o wielkości niepewnej, może pobocznej, może całkiem fałszywej. Zamiast biografii, której autorka domagałaby się uznania geniuszu swojego bohatera lub – odwrotnie – dążyłaby do ostatecznego usunięcia jego nazwiska z panteonu, dostajemy tekst, który ani nie unika, ani nie rozstrzyga pytań o artystyczną rangę Szajny, nader pojemnie uwzględniając w sobie rozmaite odpowiedzi i możliwości. Wreszcie, zamiast konwencjonalnej biografii, która żmudnie brodziłaby poprzez żywot i dzieło bohatera lub też – odwrotnie, a w modniejszym stylu – zawracałaby czytelnikom głowę tym, co autorka czuła, zbierając materiały, i dlaczego Józef Szajna przypomina jej dziadka, dostajemy tekst napisany w sposób swoisty i ekscytujący. Krótkie, szarpane rozdziały skonstruowane z czasem spokojnych, a czasem wybuchowo króciutkich zdań o dziwo układają się w całkowicie czytelną, pasjonującą, wieloaspektową sekwencję. To nie tyle opowieść, ile właśnie sekwencja, złożona z – owszem, nizanych chronologicznie – fragmentów relacji, głosów, tekstów i obrazów, które raz po raz rozbłyskują dziwnymi energiami. Ta oryginalna, ryzykowna forma nie ma w sobie nic pretensjonalnego, a nadaje książce wyśmienity szwung, sprawia też, że wielka praca badawcza i reporterska, która za książką niewątpliwie stoi, ani trochę jej nie przeciąża, jeno z ukrycia wzmaga jej siłę. Dzięki temu cała rzecz zasuwa jak bączek z saletry po szkolnym boisku, strzelając iskrami na wszystkie strony.
Jest tu mnóstwo świetnych migawek i fascynujących wątków. Wspaniały wydaje mi się pomysł, by jedną z inicjalnych figur tej książki utworzyć z podwójnego obrazu: z jednej strony – Szajny w straszliwej obozowej Stehzelle, karnej celi dla czterech więźniów o podłodze wielkości niecałego metra kwadratowego, z drugiej zaś – Szajny skaczącego w kąpielówkach z mostu do rzeki, tuż po wyzwoleniu. Bardzo precyzyjny wydaje mi się oszacunek artystycznego potencjału bohatera książki, owego połączenia wielkiej maestrii w operowaniu nowatorskimi rozwiązaniami scenograficznymi z reżyserskim dyletantyzmem i brakiem językowego słuchu. Oszacowanie tego potencjału pozwala Berlińskiej w niezwykle przekonujący sposób nakreślić artystyczną drogę Szajny – od spektakli, przy których pracował jako scenograf, przez pierwsze próby reżyserskie, po najbardziej spełnione inscenizacje, czyli „Replikę” i „Dantego”, a wreszcie późne, mniej udane rzeczy. Berlińska nie rozstrzyga, czy ten pływak-i-scenograf-który-został-reżyserem znalazł się out of his depth, czy też stworzył nowy teatr, w którym aktora traktuje się na równi ze scenografią – tak jak i nie rozstrzyga, czy jego dzieło jest bezkompromisową, trafną ekspresją doświadczenia katastrofy, czy też hałaśliwą pseudoawangardą, która dzięki swojej ogólnie słusznej wymowie okazała się wygodna dla PRL-owskiej władzy. Cechująca biografię Berlińskiej znakomita kombinacja pasji i dystansu powoduje, że ostatecznie dostajemy książkę wielu smaków, iskrzącą na języku, książkę o kimś w rodzaju hochsztap-geniusza, o granicach między radykalizmem a bzdurą, o poszukiwaniu obrazu dla traumatycznego doświadczenia, o koniunkturalizmie i politycznym uwikłaniu, o charyzmatycznym samotniku i potwornym pieklicy – i o jego zagmatwanych relacjach z gronem aktorów, którzy w chwilach scenicznego uniesienia skłonni byli poświęcić dla reżysera zdrowie, a przynajmniej kilka zębów.
Wszystko wskazuje na to, że autorka drugiej spośród nominowanych biografii darzy bohaterkę swojej książki o wiele bardziej jednoznacznym afektem: Weronika Kostyrko pisze o Róży Luksemburg z wielkim podziwem. A przecież „Róża Luksemburg. Domem moim jest cały świat” to rzecz w najlepszym tego słowa bezpartyjna. Autorce udało się uniknąć dwóch przeciwstawnych perspektyw, z których każda uczyniłaby jej dzieło nieznośnym: nie mamy tu do czynienia z reafirmacją statusu świeckiej świętej, jaki przypadał w udziale Luksemburg w ramach liturgii państwowej realsocjalizmu, nie ma tu też jednak śladu strategii neutralizacyjnej, która pozwalałaby mieszczańskiemu czytelniczkowi pokiwać ze smutkiem głową nad politycznymi błędami Luksemburg, a zarazem wzruszyć się jej piękną a tragiczną historią. Kostyrko idzie własną ścieżką, ukazując swoją bohaterkę jako postać potężną i samoswoją, której myśl odsłania dziś nowe potencjały witalności.
Książka Kostyrko to, zdawałoby się, dosyć konwencjonalna biografia: autorka śledzi szczegółowo losy wielkiej rewolucjonistki od narodzin do śmierci, kreśli tło historyczne oraz sylwetki co ważniejszych osób dramatu. Ale sadowiąc się w ramach utrwalonej konwencji, Kostyrko w sposób mniej widoczny wykonuje gesty prawdziwie leworęczne. Przede wszystkim skrzętnie unika łatwych, żurnalistycznych rozwiązań, wymija rafy skrótów i etykiet. Zaplatając z niezwykłym kunsztem główne wątki opowieści – rozwój filozoficzno-politycznych poglądów Luksemburg, jej drogę w ramach zorganizowanego ruchu robotniczego, historię jej związków miłosnych, jej fascynację światem przyrody, która zamanifestowała się między innymi w słynnych zielnikach, a wreszcie dzieje kolejnych zrywów rewolucyjnych – dba o doskonałą równowagę między nimi, nie ulegając pokusie podporządkowania całości jednemu z wymiarów i podsumowania skomplikowanego życia jakimś prostym hasłem (typu: „w istocie była przede wszystkim rewolucjonistką” albo „najważniejsza jednak była dla niej miłość”). Z tą cudowną dbałością o równowagę między poplecionymi wątkami idzie w parze niesłychana subtelność w szkicowaniu poszczególnych linii tematycznych: wspaniale zniuansowana i wolna od łatwych podsumowań jest tu zarówno opowieść o trudnym związku Luksemburg i Leona Jogichesa, jak i relacja o politycznych wyborach rewolucjonistki. Imponująca jest wnikliwość, z jaką pisze się tutaj o najważniejszych i najoryginalniejszych elementach myśli Luksemburg, jak również rzetelność i cierpliwość, z jaką kreśli się szczegóły rewolucji 1905 roku, wedle autorki kluczowej dla doświadczenia politycznego jej bohaterki.
Ta bardzo wyrafinowana, a zarazem bardzo przystępna książka zjawia się w idealnym momencie jako rzecz tyleż niespodziewana, co arcypotrzebna – i na tej kombinacji zaskoczenia i aktualności zasadza się przede wszystkim jej leworęczność. Gdy od dłuższej już chwili rozważa się w ojczyźnie naszej koszty transformacji ustrojowej, do naszego gadania o nas samych Kostyrko wprowadza na powrót – jako punkt odniesienia i źródło inspiracji – postać niezwykle sugestywną, ekscytującą i zaskakująco żywą. Dzięki jej książce spoza spetryfikowanej maski rewolucyjnej męczenniczki dobywa się głos mocny, nieoczywisty i aktualny. Głos myślicielki, która jako pierwsza zrozumiała, że globalny kapitalizm będzie zawsze potrzebował imperialnych, kolonialnych i neokolonialnych form dominacji; która kładła nacisk nie na partyjne centralizacje, lecz na proces oddolnej samoorganizacji; która z przekonaniem występowała przeciwko samej idei wojny; która wolna była od dogmatyzmu i okrucieństwa zawodowych rewolucjonistów, nie traciła bowiem nigdy z oczu perspektywy wolności – i świata pozaludzkiej przyrody. O tej pasjonującej i pasjonująco aktualnej, pełnej pasji postaci Kostyrko pisze z pasją skrytą za badawczą rzetelnością: sympatie biografki są od początku do końca jasne, nigdy jednak nie prowadzą do symplifikacji. To właśnie dzięki tej subtelności, wspartej mrówczą robotą archiwistki i pajęczą pracą interpretatorki, książkę Kostyrko czyta się jak świetną powieść, a zawarta w niej apologia Luksemburg wypada arcyprzekonująco.
O ile książki Berlińskiej i Kostyrko to leworęczne biografie, o tyle książka Kory Tei Kowalskiej sytuuje się w nieco ściślej zakreślonych ramach tego, co nazywamy esejem. Tak, tak: „Patrz pod nogi” to esej (zgodnie z podtytułem) „o zbieraniu rzeczy”. Ale sama ta kwalifikacja gatunkowa nie czyniłaby jeszcze z książki Kowalskiej rzeczy leworęcznej, co uderza z bokowca na tyle potężnie, by zasłużyć na nominację do Nagrody Literackiej GDYNIA. Co więcej – a nieco paradoksalnie – mogłoby się zdawać, że autorka „Patrz pod nogi” sadowi się całkiem wygodnie w tymczasem już dobrze obmapionej przestrzeni pisania. W czasie, gdy humanistyka przyswoiła już sobie tak zwany zwrot ku rzeczom, gdy mamy już za sobą gdyński laur dla Olgi Drendy przyznany za „Wyroby”, gdy nie wstyd już mówić o swoim upodobaniu do kiczu, a słowo kamp okazuje się usprawiedliwieniem dla każdej szmiry, gdy każda sroczka i każdy chomiczek powołają się chętnie na Waltera Benjamina, by przydać nieco blichtru swym gromadzicielskim praktyczkom – w tym czasie zatem wcale nie tak łatwo opowiadać o swojej fascynacji zbieractwem w sposób nieoczywisty i zbokowcowy. Ba, robi się jeszcze trudniej, gdy pisze się w Gdańsku i o Gdańsku, mieście przecież wspaniałym, ale wyposażonym już w drastycznie potaniałe formy samoopisu i samonapieszczeń, wypracowane wokół – ach! – jakże chwalebnej wielokulturowości tego zacnego grodu.
A jednak Kowalskiej się udało – i to jak! Sukces tej książki ma kilka źródeł, każde z nich o charakterze ciekawie dwoistym. Przede wszystkim łączą się tu perspektywy akademickiej uczonej i rozwichrzonej pasjonatki. Stąd erudycyjne ekskursy, w których szczegółowo a wielce zajmująco opowiada się czytelnikowi o historii jakiejś praktyki, rzeczy, substancji czy postaci, sąsiadują z relacjami o trawnikowych a dzikich, kolekcjonerskich przygodach autorki. Wspaniałe jest też i to, że uczony wymiar autorskiej duszy sam ma charakter podwójny: Kowalska jest i archeolożką, i kulturoznawczynią, jej perspektywa owocnie migocze więc między charakterystycznymi dla tych dwóch dziedzin sposobami patrzenia na rzeczy. Być może też dzięki tym podwójnościom gdańskość jej książki nie ma w sobie nic z taniego sentymentalizmu. Pod spojrzeniem i dłonią autorki ziemia, na której stoi to miasto, zostaje wprawiona w ruch, przemieszcza się i międoli, oddaje rzeczy, po które czasem trzeba grzebnąć nieco głębiej, lecz które czasem leżą po prostu na wierzchu, a kluczowymi punktami na mapie Gdańska okazują się miejsca nauboczne: piwnica pod likwidowanym kinem, w której kopie autorka, lub Wyspa Sobieszewska, tym razem nie jako siedlisko pięknych ptaków, ale jako źródło wielkiej kolekcji niemieckich i niepięknych szczoteczek do zębów. Ostatecznie więc archeologia zaplata się tu z kulturoznawstwem, uczoność z niezdyscyplinowanym zbieractwem, gdańskość duża z małą, dawna z najniedawniejszą, a – na dokładkę – powszechna historia rzeczy z historią rodziny samej autorki.
Całą książkę niesie heterogeniczny, pomysłowy, ożywiany kapryśną pasją język. Z czułością i radością, która natychmiast udziela się czytelnikowi, pisze Kowalska o „gównidełkach”, „obtłukach” i „ziemniakach” (tj. rzeczach wydłubanych z ziemi), o „truchłach szczoteczek”, o „dyrdymałach z patentem”, które konkurują o miejsce na „podium z paździerza”. To w dużej mierze dzięki tej frymuśnej a żywotnej mowie tak zachwycająco wypada epokowy hymn Kowalskiej na cześć plastiku, opowieść o znalezionej lalce, relacja o wstrętnych miśkach, broszkach i bzdurach z żabich trupów, o malarstwie Hansa Zatzki i sztukmistrzu Lemano Lemaniku, o zbieraniu guzików i o nieortograficznie opisanym przed producenta, ale tym cenniejszym dla kolekcjonerki „chełmie” pewnego mikronurka. Język autorki potrafi też pomieścić całe mnóstwo uczuć: właśnie radość i czułość, zbierackie rozgorączkowanie i jego autoironiczną akceptację, wreszcie melancholię, także pozłoconą warstewką samośmiechu. Ta melancholia, w ubezpieczającej asyście zgrywy, zostaje dopuszczona do głosu w pięknym fragmencie, w którym autorka postuluje, by postawić pustą gablotę „na wieczną pamiątkę tych wszystkich niekupionych rzeczy, straconych okazji, zbyt długiego namysłu i węża w kieszeni, gdy byliśmy pewni, że jeszcze kiedyś nam się trafi, ale już nigdy się nam nie trafiło”. Chyba każdy czytelnik, także i ten wolny od kolekcjonerskiego bakcyla, podpisze się pod tym postulatem.
Zupełnie inną, ale równie bogatą kolekcję uczuć zawiera w sobie książka Macieja Pisuka. Wedle deklaracji autora na tom „Staniemy się tacy jak on” – opatrzony podtytułem „Głosy z przeklętej ulicy” – składa się „niewielka, ale reprezentatywna część wywiadów”, jakie w latach 2007-2018 Pisuk przeprowadził wśród mieszkańców owianej złą sławą, położonej na warszawskiej Pradze ulicy Brzeskiej. A zatem reportaż? Jeszcze jeden egzemplarz gatunku, który podobnie jak biografia rozplenił się w polskim piśmiennictwie i teraz reprodukuje się w najlepsze w formach wtórnych, przewidywalnych, przedustawnie sformatowanych przez wydawnicze i rynkowe zamówienia, oferując społeczności czytelniczej – jak zauważył pewien bystry komentator – zazwyczaj całkowicie złudną iluzję bezpośredniego dostępu do faktycznej rzeczywistości, w którą tak zwana fikcja literacka miałaby jakoby wgląd jedynie ukośny, przez zadymioną szybkę pisarskiego wymysłu? Nie. Choć tom Pisuka jest nominalnie zbiorem reporterskich rozmów, to znowu – gatunkowo, językowo i tematycznie – rzecz uderzająca z bokowca i na własnych prawach.
Ma ta książka nieoczywiste poprzedniczki. W 1915 roku amerykański poeta Edgar Lee Masters opublikował niezwykłą „Spoon River Anthology”, w której nakreślił portret fikcyjnego miasteczka, konstruując go z autobiograficznych epitafiów z lokalnego cmentarza, w których zmarli mieszkańcy relacjonowali swoje losy. W latach sześćdziesiątych XX wieku Charles Reznikoff opublikował kolejno dwa tomy „Testimony”, wielkiej kolekcji obiektywistycznych wierszy stworzonych na podstawie sądowych zapisów sprzed półwiecza. Poeta użyczał w niej głosu wykluczonym amerykańskiego społeczeństwa. W 1982 roku Julian Kornhauser wydał tom „Hurrraaa!”, w którym w kolejnych wierszach głos zabierają przedstawiciele polskiej klasy robotniczej lub niskourzędniczej, i który Piotr Sommer – tłumacz Charlesa Reznikoffa, współtwórca i laureat Nagrody Literackiej GDYNIA – w ważnym eseju przyrównał błyskotliwie do antologii Mastersa.
Książka Pisuka to godna następczyni tych wielkich mistrzów leworęcznej literatury, konfrontującej społeczeństwo z głosami, których to społeczeństwo słuchać raczej nie chce, z przeżyciami, uczuciami i obrazami, od których nasza nie-wspólnota – jak czytamy na czwartej stronie okładki – „odwraca oczy”. Podobnie jak w przypadku dokonań Reznikoffa i Kornhausera skuteczność i wiarygodność tego przedsięwzięcia wymagała od Pisuka doskonałego słuchu i edytorskiego taktu. Poza ostatnim rozdziałem, gdzie autor opowiada o własnych związkach z ulicą Brzeską, przez całą książkę nie słyszymy jego głosu. Słuchamy tylko zarejestrowanych i przekazanych nam z największą wrażliwością różnorodnych wypowiedzi mieszkańców „przeklętej ulicy”. Są tu kobiety i mężczyźni, są ludzie całkiem młodzi i ludzie w średnim wieku. Mnóstwo tu nieszczęścia i przemocy, zmagań z wszechobecną plagą picia i porażek tych zmagań, życiowej szamotaniny w sytuacjach całkiem lub prawie całkiem bez wyjścia, instytucji czasem pomocnych, ale częściej wrogich lub po prostu głupich. Mnóstwo podłości i wyrachowania, mnóstwo miłości – między kochankami, między rodzicami i dziećmi, między rodzeństwem – mnóstwo niszczycielskich form przywiązania. Całe mnóstwo anegdot – potwornych, smutnych, ale też straszno-komicznych – jak opowieść o policjantach, którzy odmawiają pomocy dwóm kobietom niosącym zwłoki ukochanego psa i (nie słysząc gry słów) obwieszczają: „Nie jesteśmy od wożenia zdechłych psów”. No i jest jeszcze to niezwykłe, wykonane przez autora zdjęcie jednej z mieszkanek ulicy Brzeskiej, którym opatrzona została okładka książki. Dziewczyna w chyba ślubnej sukni – panna młoda z „Dybuka”? – patrzy na nim spode łba prosto w kamerę, a zatem i nam w oczy. Prosto, ale z bokowca.
Z jeszcze innej strony, spokojniej, ale też nadzwyczaj skutecznie uderzyła nas wreszcie książka Joanny Wilengowskiej. Także i w tym przypadku mamy do czynienia z gatunkową zmyłką i z niezwykle fortunną ucieczką od sztampy. „Król Warmii i Saturna” z pozoru wpisuje się w nurt ponownego odkrywania i opisywania regionalizmów czy małych ojczyzn. Od językowej, emocjonalnej i intelektualnej taniochy, jaka grozi takim odkryciom i opisom, Wilengowska jest jednak jak najdalsza. Owszem, jej książka w dużej mierze dotyczy Warmii. Pokazuje się ją tutaj jako krainę znaną i nieznaną zarazem: z jednej strony, to przecież nie jakieś zapomniane pojezierze, polesie czy pogórze – o Warmii słyszeli wszyscy; z drugiej strony, jak zauważa autorka, mało kto potrafi wskazać granice regionu, odróżnić go od Mazur, sklecić dwa sensowne a słuszne zdania na temat jego historycznej, kulturowej i językowej specyfiki. Na powszechnoświadomościowej mapie Warmię umieszcza Wilengowska nader skutecznie i ze swadą – nie na tym jednak polega przecież główna zasługa jej książki.
Począwszy od tytułu, autorka obiera perspektywę podwojoną, a w istocie ironicznie zwielokrotnioną. Tam, gdzie nawykłe do schematu oko spodziewałoby się zobaczyć utartą frazę „Warmia i Mazury”, widzi Warmię sparowaną z planetą melancholii. Tytułowy król to ojciec autorki-narratorki-współbohaterki książki, zamieszkały w olsztyńskim bloku dumny, acz cokolwiek samozwańczy kustosz warmińskości. To on sam i jego relacje z córką sytuują się w centrum książki. Także więc wówczas, gdy z pomocą autorki przyglądamy się geohistorii regionu, niemal zawsze patrzymy na nią przez okno olsztyńskiego bloku, przy akompaniamencie wykrzyknień, wspomnień i powiedzonek Króla. Z tą historią poplecione są też zawsze dzieje rodziny królewskiej, ukazywane w niepoukładanych chronologicznie migawkach, wśród których są te nostalgicznie-idylliczne i te potworne, ukazujące gwałty i przemoc, jakich na ludności Warmii dopuszczali się żołnierze Armii Czerwonej. Te dzieje również relacjonuje się najczęściej w wersjach nieweryfikowanych, lecz utrwalonych w postaci rodzinnego przekazu – w podaniu królewskim.
Po sekwencji wspaniałych i mniej wspaniałych pisanin o utracie rodzica otrzymujemy tu niby małą, a przecież bardzo wielką rzecz o starzeniu się rodzica i dorosłości dziecka, o radości, śmieszności i smutku tego czasu. Rejestrując pogadywania swego ojca – zabawne, zgryźliwe, genialne, banalne – autorka wykazuje się równie wyśmienitym słuchem do języka, co Pisuk. Potrafi też jednak zarejestrować własny niedosłuch, jak w tej prześwietnej scenie, gdy zdaje się jej, że wedle ojca „dni są coraz węższe”, podczas gdy ojciec mówił tylko (i aż!), że coraz węższe są drzwi, w które zapewne nie potrafi już całkiem dobrze trafić. „Jakie drzwi? Wszystkie!” Czytając te i inne niby to niepozorne, ale iście po Mironowemu odsłuchane, wymierzone i spisane fragmenty, orientujemy się, że oto Wilengowska zdołała cichaczem napisać polską, a dokładniej białoszewsko-warmińską wersję Szekspirowskiego „Króla Leara”, w której – zgodnie z solidną przecież tradycją inscenizacyjną – ta sama aktorka wciela się rolę Kordelii i Błazna. Świadomie opóźniając relację z pewnego spotkania i umieszczając ją wreszcie w finale, zdołała też jednak zakończyć swoją pogodno-melancholijną książkę wspaniałą sceną, w której „Wielki Akwarysta, Król Warmii i Saturna, Strażnik Mitów i Pieczęci, Gbur z Gburów, Faraon bez Piramidy” naraz staje się na powrót małym chłopcem, gdy porywa go w ramiona jego kuzynka Gertruda, co przybyła właśnie z Niemiec, by złożyć wizytę na olsztyńskim dworze.
Na koniec Wilengowskiej udaje się więc sprawić, by rozmaite uwarstwienia czasu przynajmniej raz weszły w pomyślny rezonans – a nas wszystkich chwycić znienacka za serce. Oczywiście z bokowca.

Tekst powstał we współpracy z Nagrodą Literacką GDYNIA