Delikatne rozmycie obrazu sprawia, że cała filmowa rzeczywistość wydaje się zrobiona z pluszu. Jakby niczym nie różniła się od nielicznych rekwizytów i dekoracji w telewizyjnym atelier. Jakby była równie sztuczna, jak frontalnie ustawieni do kamery aktorzy i daleka od realizmu jak wystudiowane kadry. Można odnieść wrażenie, że bohaterowie „Obsesji” ani na moment nie wychodzili poza plan filmowy. Emfaza i nadmierny dramatyzm nieustannie podkreślają ironiczny stosunek twórcy do tego, o czym opowiada. Tłumiony, lekko tylko rysujący się na twarzy zastygłej w udawanej powadze śmiech reżysera sprawia, że świat przedstawiony chwieje się i rozpada.
Todd Haynes, znany ze swojego upodobania do klasycznego melodramatu, szczególnie chętnie sięga po rozwiązania wzięte z dorobku Douglasa Sirka. Nie inaczej jest tym razem, choć w „Obsesji” więcej niż z amerykańskiego klasyka jest z „Mody na sukces” czy „Dynastii”. Bo autor „Carol” sięga po chwyty kojarzone z telenowelami – przesadnie dramatyczną muzykę, podkreślającą wielkie emocje pracę kamery, która w charakterystyczny sposób zbliża i oddala się od twarzy bohaterów. A do tego wspomniane wystudiowanie – redukcja i tak pełnej sztuczności scenografii, stylizacja gestów postaci, statyczne, pieczołowicie skomponowane kadry, emfaza dialogu. To nie jest przypadkowa forma – koresponduje bowiem z losem filmowych bohaterów, których życie było pożywką dla dramatycznych artykułów chętnie drukowanych przez kolorowe gazety.
Tabloidyzacja łączy się na ekranie z telenowelą, owocując kontrolowanym w najdrobniejszych szczegółach kiczem. Dzięki niemu z przymrużeniem oka spoglądamy na bohaterki i bohaterów Haynesa: na dramatycznie zawieszającą głos bohaterkę, z przerażeniem stwierdzającą przed imprezą, że „mamy za mało hot-dogów”, czy skrywającą się za kapeluszem i ciemnymi okularami przesadnie stereotypową gwiazdę telewizyjną. Filmowa rzeczywistość cierpi na nadmiar emocji, póz, gestów, znaczeń, symboli, dramatyzmu. Jakby miała szczelnie odgradzać od jakiejś prawdy o ludziach, którzy ten świat przedstawiony zamieszkują.
A owa prawda staje się – a przynajmniej tak się z początku wydaje – stawką oglądanej historii. Narracja przyjmuje formę znaną od czasów „Obywatela Kane’a”. Elizabeth jest aktorką i pracuje nad rolą Gracie, która dwadzieścia pięć lat temu była bohaterką mediów. Elizabeth podchodzi do zadania z pełnym zaangażowaniem: spędza z kobietą każdą wolną chwilę, zgłębiając tajniki jej psychiki, wrażliwości i osobowości. Odwiedza jej przyjaciół, byłego męża – Toma, nawet dorosłe dzieci. Zacieśnia więzy z jej obecnym partnerem, Joe. Zatacza coraz szersze kręgi, starając się zdobyć jak najwięcej informacji o życiu swojej postaci. Z każdą rozmową, spotkaniem, obserwacją wydaje jej się, że wie więcej, że jest lepiej przygotowana do roli.
I nam, widzom, również tak się wydaje. Tym bardziej, że gra idzie nie tylko o osobowość Gracie. Elizabeth stara się zrozumieć, co zaszło w życiu podglądanej pary. A na ich los cieniem padł skandal – dwunastoletni wówczas Joe nawiązał bowiem romans z dwadzieścia pięć lat starszą Gracie, która z tego powodu trafiła do więzienia, gdzie urodziła ich wspólne dziecko. Po latach para wciąż żyje razem. Ich kolejne dzieci, bliźniaki, wybierają się właśnie do koledżu, a oni wydają się wieść spokojny, szczęśliwy żywot – jakby na złość wszystkim zbulwersowanym wydarzeniami sprzed lat.
Haynes szkicuje ważki moralnie problem. Przeszłość bohaterów pełna jest kontrowersyjnych zachowań i sprzecznych emocji – można w niej odnaleźć, rzecz jasna, pedofilię, ale również wielkie uczucie, pożądanie i zakazane pragnienia. Ten wielki dramat nie rozgrywa się jednak na naszych oczach, poznajemy go jedynie z drugiej ręki – ze strzępów opowieści, krótkich dialogów, fragmentów artykułów czy listów sprzed lat. Nie znamy prawdy o tym, kto kim manipulował, kto jest ofiarą i czy ta kategoria jest najwłaściwsza do opisu tego, co zaszło. Okazuje się bowiem, że nie o nią tu chodzi, a jedynie o jej symulację. Najbardziej zainteresowana prawdą korzysta z prawdy instrumentalnie, jako narzędzia pracy – potrzebna jej jest jedynie do stworzenia przekonującej roli. Elizabeth może i nawet do jakiejś prawdy nieustannie się zbliża, ale ona cały czas przed nią umyka.
I właśnie na tym polega zamysł Haynesa: na grze gonienia i odbiegania, ścigania i zwodzenia, na pozorach prawdy i prawdzie pozorów; na oddaniu rzeczywistości i symulowaniu gry – dwóch równoległych wobec siebie poziomów, które jednak się rozmijają. W tym celu reżyser wykorzystał przywołaną telenowelową sztuczność: aby zakpić z pretensji do prawdziwości, realizmu, psychologicznej wiarygodności. Czyniąc z aktorki detektywa, Haynes zamienia fakty w gest, pozę, stylizację, a odtwarzana na ekranie przez Elizabeth prawda to nic poza dobrze kamuflowanym fałszem. Kicz, sztuczność, plusz szminkujący filmową rzeczywistość w rękach reżysera „Obsesji” okazują się jedyną możliwą do uchwycenia prawdą – prawdą pozoru, który zasłania wszystko to, do czego być może chcielibyśmy dotrzeć.
Ale czy to oznacza, że prawdy nie ma? Odpowiedź wbrew – nomen omen – pozorom wcale nie sprowadza się do wskazania na wystylizowaną powierzchnię, która jest jedynym do czego mamy dostęp. Bo Haynes zdaje się sugerować, że każdy z jego bohaterów ma swoją własną wersję prawdy, która realizuje się w emocjach, wspomnieniach, nawet manipulacjach przeprowadzanych na własnej pamięci i uczuciach. Co wydarzyło się dwadzieścia pięć lat temu na ciasnym zapleczu sklepu zoologicznego, gdzie Gracie poznała Joe? Dla każdego z bohaterów tej opowieści – coś innego. Jedyne, co pozostaje, to performowanie tej prawdy – odgrywanie, wracanie do niej, dyskutowanie i przepracowywanie.
Z jednej strony Haynes niby się bawi, niby zwodzi, niby tworzy kolejny poziom tego performansu, niby ironizuje i wyśmiewa pretensje psychologizowania. Z drugiej strony zachęca swoich bohaterów – a przez to również i widzów, którzy żyją w cieniu innych traumatycznych, znaczących wydarzeń z przeszłości – do rozgrzebywania, wracania i odtwarzania, by wydobyć na światło dzienne to, co skrywane w ciemnej piwnicy psychiki, która ciągle, bez ustanku wpływa na nasze tu i teraz.
Być może najbardziej zwodniczy u Haynesa jest ten ciągle podkreślany dystans skutkujący kiczowatym spektaklem, który jest niczym więcej niż grą pudrowanych powierzchni twarzy aktora. Ale przecież przeżywane przez odtwórcę roli emocje są nie mniej realne niż te przeżywane przez odgrywaną postać. Performans jest równie prawdziwy, co rzeczywistość – bo jest jej częścią, bo trudno oddzielić grę, pozór, stylizację od prawdy. Modernistyczny podział na powierzchnię i głębię rozpada się. Odpowiedzi nie odnajdziemy w podświadomości czy innej wielkiej narracji, a jedynie na powierzchni performansu. Wspomina o tym zresztą Elizabeth: na spotkaniu z uczniami pobliskiej szkoły na prowokujące pytanie o sceny seksu odpowiada zaskakująco szczerze i głęboko: „Czasem gra zamienia się w rzeczywistość. I przestaję już wtedy wiedzieć, czy to ja, czy moja postać odczuwa przyjemność”. Być może to właśnie aktorka będzie w stanie odkryć prawdę, o której grana przez nią postać nigdy nie miała pojęcia.