Od poprzedniej płyty Rycerzyków, najciekawszego krakowskiego zespołu (a według redaktora Marcina Małeckiego najlepszego działającego polskiego zespołu – i przez grzeczność nie wypada mi wykłócać się o szczegóły), minęły trzy lata. Na „Kalarnali” porzucili angielski: wszystkie teksty – poza jednym, wykonanym w wymyślonym języku – Gosia Zielińska napisała i zaśpiewała po polsku. Półroczny pobyt na osamotnionej islandzkiej farmie zainspirował ją do odwiedzania fantastycznych, baśniowych światów, zaludnionych przez morskie stwory, tajemnicze ludy. Najnowszy album, „Zniknij na zawsze”, to powrót do rzeczywistości. Niezbyt wesołej, bowiem inspiracją tekstów były życiowe turbulencje.
Już okładka informuje o tym, że „Zniknij na zawsze” będzie traktować o poważniejszych tematach. Po raz pierwszy w historii Rycerzyków nie jest to skrząca się kolorami ilustracja: zamiast niej widzimy sugestywne zdjęcie Aleksandry Graczyk, pierwszej perkusistki zespołu i osoby do dziś odpowiedzialnej za identyfikację wizualną Rycerzyków – od oprawy graficznej albumów i singli po wideoklipy.
Zanim przejdę do muzyki samej w sobie, trzeba nadmienić, że płyta powstawała w czasie burzliwych zawirowań członkowskich. Z sześcioosobowego składu w pewnym momencie Rycerzyki stały się triem – poza Zielińską zostali gitarzyści Karol Jadach i Maciek Pitala. Album nagrywali jednak w piątkę, ze składu znanego z „Kalarnali” zabrakło tylko Antonisa Skoliasa, który definitywnie pożegnał się z zespołem. Po nagraniu „Zniknij na zawsze” odszedł Aleksander Margasiński, pod którego okiem powstawał krążek. Obecnie Rycerzyki grają jako kwartet, do zespołu po przerwie wrócił bowiem Michał Mierzwa. Uff, spory tumult – ale nie wpłynął na brzmienie.
Rycerzyki konsekwentnie realizują swoją wizję muzyki: trochę zapatrzonej w Stereolab czy Saint Etienne, z drugiej strony mocno odwołującej się (na tym albumie chyba najmocniej) do historii polskiej muzyki rozrywkowej – przykładowo: utwór „Żar” wiele zawdzięcza wczesnemu Bajmowi, szczególnie na początku, ale potem rozwija się w parkietowy, alternatywny banger. Bartek Chaciński umieścił krakowską grupę w kategorii retro popu, ale nie do końca się z tym zgadzam. Rycerzyki grają wyśmienicie skonstruowany i napisany pop – po prostu pop, bez żadnych dodatków. To utwory często zaskakujące, przede wszystkim zawiłymi melodiami wyśpiewywanymi przez Zielińską. Wokalistka nie idzie w eskapizm, ale ubarwia swoje zmagania związane z zakończeniem związku. Ubarwia – oznacza w tym przypadku: nadaje im oniryczności. Ciekawą paralelą posługuje się w utworze „Duch”, który jest odwróconym echem „Krakowa” Myslovitz – gdy Rojek śpiewał z nadzieją o migającym w tłumie płaszczu, Zielińska bliźniacze wydarzenie opisuje ze strachem: oby tylko nie wpaść na tego tytułowego ducha, fantom przeszłości. Ze „Zniknij na zawsze” nie zniknęła baśniowość brzmienia, choć tym razem tematyka tekstów jest zdecydowanie bardziej przyziemna.
Album jest zapisem radzenia sobie z rozstaniem. Podróż w kierunku wyzwolenia zaczyna się utworem „Lew” (wcale nie pierwszym na płycie). Stanowi on centrum tego układu – album dzieli się na to, co przed i po nim, a piosenki wirują wokół niego. „Lew” to decyzja o rozstaniu, decyzja, która wyzwala. Jakże epicka jest to piosenka! To osiem minut doskonałości, w których najpełniej wyraża się Rycerzykowy kunszt: niespiesznie budowane napięcie partiami gitar, które ze sobą ciągle rozmawiają, a nad wszystkim czuwają Michał Mierzwa, otulający piosenkę syntezatorową mgiełką, i Aleksander Margasiński, którego bas spina utwór. Trudno opisać uczucia, które towarzyszyły mi, gdy pierwszy raz słuchałem „Lwa”. Nawet nie chodzi o to, że to „światowy poziom”, bo z tego kompleksu – mam nadzieję – już się wyleczyliśmy. To po prostu przyszły kanon polskiej piosenki. Utwór dopracowany w każdym calu. Poruszający, niejednoznacznie przebojowy, wzruszający. Tak się powinno pisać piosenki!
A tymczasem Rycerzyki jeszcze poprawiają to równie wspaniałą „Wodą”, zbudowaną na fantastycznych partiach gitar i potężnym, wyzwalającym refrenie. Zaraz za nią czai się „Niepełne”, opowieść o spotkaniu po latach, kiedy już wydawałoby się, że się zapomniało o dawnej miłości, ale okazuje się to nie takie proste w konfrontacji z rzeczywistością. Koniec płyty, składający się z tryptyku „Niebo” – „Żar” – „Laguny”, jest ostatnim aktem radzenia sobie ze stratą. Akceptacja, zbudowanie na nowo pewności siebie, wreszcie gotowość do życia od nowa, na swoich własnych zasadach, „choć czasem jeszcze się przyśnisz / i ciężko z łóżka potem wstać”, by zacytować klasyk Muzyki Końca Lata, których „Prywatny Ciechocinek” jest swoistym odbiciem „Zniknij na zawsze”, wynikłym z osobistego kryzysu.
„Dobre chęci” nie do końca to wszystko zapowiadają – to najmniej przebojowa, najsłabsza piosenka w zestawie, a jednocześnie utwór rozpoczynający album. Warto jednak go przekroczyć, żeby przekonać się, że „Zniknij na zawsze” to prawdziwy tour de force Rycerzyków i polskiego, niezależnego piosenkopisarstwa. Po dziesięciu latach działalności i trzech płytach (każda z nich bardzo interesująca, pełna przebojów; co ważniejsze – każda kolejna lepsza od poprzedniej). Rycerzyki spełniły wszystkie obietnice, które złożyły debiutanckimi singlami. Są jednym z najciekawszych, najbardziej bezkompromisowych polskich niezależnych zespołów, ale mimo świetnych piosenek ciągle znajdują się w niszy. Czy „Zniknij na zawsze” ma szanse to zmienić? Bardzo bym sobie tego życzył, bo niewiele zespołów zasługuje na rozgłos bardziej niż krakowska ekipa.