Nr 24/2022 Na teraz

Odsłuchy listopada

Mateusz Witkowski
Muzyka Cykl

Dobra wiadomość: listopad się kończy. Zła wiadomość: Dawid Podsiadło wciąż nie nagrał naprawdę dobrej płyty. Za to Sobs, Makowiecki z Nosowską i Morrissey… A zresztą sami sprawdźcie – zapraszam na „Odsłuchy listopada”!

 

Dawid Podsiadło
„Lata dwudzieste”
Pur Pur

Dawid Podsiadło: Ej, zróbmy taką płytę, żeby Piotr Stelmach uznał, że alternatywa, „Dzień dobry TVN”, że jestem swój chłopak, żeby każdy znalazł w nie…

Jakub Galiński: Say no more.

Pewnie znacie to z własnego doświadczenia: jakiś twórca czy twórczyni budzą u was naprawdę sporo sympatii i życzylibyście sobie oraz im, aby robili lepszą sztukę. A ci za nic nie chcą, grzęzną w przeciętności, w maliźnie i malignie bezpiecznych rozwiązań. W rzeczach nie dość złych, aby uznać je za intrygujące kuriozum i nie dość dobrych, by pokusić się choćby o cień zachwytu. Tak właśnie mam z Dawidem Podsiadłą. To ciekawy, zabawny i bezpretensjonalny gość z oryginalną barwą głosu; postać, jakiej w polskim mainstreamie brakowało. Gdyby tylko nie popadał w nieuświadomioną chyba infantylność („jestem wirus, więc wiruj ze mną” z „WIRusa”), gdyby tylko zaproponował nam coś więcej niż ekstrakt z postbritpopu („Halo”) czy twórczości The Wombats i Phoenix („TAZOSy”, „Nie lubię cię”). Gdyby ten festiwal syntezatorowych wtrętów wykraczał czasem poza składankę „The best of indie pop 2010”. Gdyby uprawiana przez niego sporadycznie publicystyka wypadała mniej topornie (o utworze „POST” wspomniałem już w „Odsłuchach”). Gdyby „mori”, będące chyba z założenia emocjonalną kulminacją płyty (sam wokalista przyznał, że po raz pierwszy w życiu rozpłakał się w trakcie pisania tekstu), nie miało siły rażenia pistoletu na kulki. Gdyby nawet – z perspektywy gustów polskich słuchaczy – popowy jackpot, jakim jest duet z sanah, nie wypadał doskonale nijako (choć na pocieszenie dostajemy przyzwoity „awejniak” – Kain i Ewa? – zaśpiewany wraz z Nosowską).

Nie ma jednak co gdybać, przecież Podsiadło nie jest niewolnikiem naszych oczekiwań. Ale niewolnikiem pewnej łatwo monetyzowalnej tendencji dostrzegalnej na polskim rynku pop – owszem, obawiam się, że nim jest.

 

Sobs
„Air Guitar”

Drugi album Sobs mówi nam sporo o ich planach i ambicjach.

Od wydania debiutanckich „Telltale Signs” minęły cztery lata. W międzyczasie wokalistka singapurskiej grupy Celina Autumn wydała solową EP-kę „Cayenne”, na której zwracała się jednoznacznie w stronę popowych rozwiązań. Na „Air Guitar” Sobs znaleźli sposób na to, jak połączyć rozmaite inklinacje: to płyta na wskroś gitarowa (brawa należą się Jaredowi Limowi i Raphaelowi Ongowi), unurzana w ejtisowej nowej fali czy najntisowym indie, a przy tym bezceremonialne popowa, miejscami – na poziomie rozwiązań melodycznych i nośności linii wokalnych – hyperpopowa (np. „Last Friday”, w którym znalazło się też miejsce na drum’n’bassowy finał). Czerpie z najlepszych retro wzorców, przy tym jednak zupełnie nie nuży („Last Resort”), jest zwiewna, efektowna i kameralna zarazem (jej tytuł naprawdę nie jest przypadkowy: mamy tu i przestrzeń, i ten stan, w którym ze złamanym sercem zasłuchujemy się w ulubionej piosence Smithsów i udajemy jednego z członków zespołu). „Air Guitar” jest pełne takich „wesołych piosenek ze smutnymi tekstami”, którym po raz kolejny damy się uwieść.

Dlaczego, skoro słyszeliśmy to już tyle razy? Bo ktoś tu potrafi komponować. Naprawdę warto mieć ich na oku.

Morrissey
„Rebels Without Applause” (singiel)

À propos wspomnianego wyżej zespołu: w międzyczasie dostaliśmy nowy singiel Morrisseya.

Być może powiecie: co z tego? Taka reakcja wydaje się zasadna, zważywszy na wyczyny Moza z ostatnich kilku, ba, kilkunastu lat. Odłóżmy jednak na bok wszelkie niefortunne wypowiedzi, blazę godną gwiazd opery i inne tego typu atrakcje. Morrissey wraz z zespołem od dłuższego czasu nie są w stanie obronić się również pod względem muzycznym, karmiąc platformy streamingowe dość przeźroczystymi półproduktami, które zaledwie przywodzą na myśl dawne momenty chwały. Z „Rebels Without Applause” jest podobnie, ale i… zupełnie nie. Przede wszystkim cieszy, że zespół towarzyszący Morrisseyowi jest w stanie zagrać coś innego niż power chordy. Partia gitary z nowego singla wydaje się wręcz wycięta z katalogu Johnny’ego Marra, momentami bliźniaczo podobna do tej znanej z „Cemetry Gates”. Można by to nazwać odgrzewaniem starych patentów, nie da się jednak ukryć, że Brytyjczykowi jest w tego typu entourage’u po prostu do twarzy. Snuta przez niego opowieść na temat buntowników z poprzednich pokoleń została ubrana w dość zgrabną i zapamiętywalną linię melodyczną – nie, to nie jest poziom „The Queen Is Dead”, ale czy po upływie całej epoki od rozpadu The Smiths mamy w ogóle prawo tego oczekiwać? Co istotne, w „Rebels Without Applause” Morrisseyowi towarzyszą między innymi Chad Smith i Josh Klinghoffer, na longplayu „Bonfire of Teenagers” mają również pojawić się również John Frusciante, Miley Cyrus i Iggy Pop. I tu wracamy do starego Moza: kiedy ukaże się wspomniany, zapowiadany pierwotnie na luty 2023 roku materiał? Nie wiadomo, bo Morrissey jak zwykle ma problemy z wydawcą.

Z ogłaszaniem końca kryzysu twórczego należałoby się wstrzymać – ale jest przynajmniej przyzwoicie.

Tomasz Makowiecki, Nosowska
„Nie ma nas” (singiel)
HotDog Records

Mówcie, co chciecie: Tomasz Makowiecki lubi raz na jakiś czas przywalić takim singlem, że klękajcie narody.

Pamiętacie „Holidays in Rome”? A niech tam, a „Miasto kobiet”? Czy nie był to aby bardzo udany poprockowy numer? Schody zaczynają się jednak zwykle, gdy przyjdzie nam zmierzyć się z całym materiałem na longplayu. Nie marudźmy jednak: „Nie ma nas” to doskonale zbilansowany numer rozstaniowy, jeden z tych duetów, których każdy potrzebował, ale nie każdy sobie życzył – nie jestem zapewne jedyną osobą, której Makowiecki znikł ostatnimi czasy z radaru. Chemia między Makowieckim a Nosowską zdecydowanie jest, tekst wypada przynajmniej przyzwoicie, aranż i brzmienie są pieczołowicie dopracowane, świadczą o odpowiednym wyczuciu narzędzi i proporcji. Trudno uniknąć skojarzeń z Junior Boys, o czym już wspominano – dodałbym do tego nastrój PRL-owskiego popu z lat 80.: tego nawigowanego przez artystów o jazzowej proweniencji. Coś pożyczonego, coś własnego i dostajemy zaskakująco dobry numer.

Więc jeszcze raz: singiel się udał, ale nie uprzedzajmy wypadków. I miejmy nadzieję, że wystarczy mocy kompozytorskich na cały longplay.