Nr 22/2022 Na teraz

Odsłuchy października

Mateusz Witkowski
Muzyka Cykl

W najnowszych „Odsłuchach” trochę zaskoczeń i trochę rozczarowań (czyli mniej więcej to, o czym śpiewał Rynkowski w czołówce „Klanu”). Zapraszam wraz z Cudownymi Latami, Arctic Monkeys, Caroline Polachek i Moniką Brodką.

 

Cudowne Lata
„Zabrałaś dziewczynę chłopakom”
Cudowne Lata

Jak radzić sobie z „próbą drugiej płyty” – tłumaczą Cudowne Lata.

Musicie wiedzieć, że mamy do czynienia z jednym z najciekawszych polskich zespołów. Być może wiedzieliście, ale jeśli twórczość pań do tej pory wam umknęła, nie musicie czuć się winni: to nie pierwszy w historii przypadek, w którym najciekawsze jest to, co mało eksponowane (tu powinno się pojawić marudzenie na temat pewnego piwno-muzycznego festiwalu, ale nie chcę już was tym zamęczać). Na debiutanckim „Kółku i krzyżyku” Cudowne Lata pokazały, jak brzmieć świeżo i retromańsko zarazem. „Zabrałaś dziewczynę chłopakom” to twórcze rozwinięcie tej formuły: wciąż znajdziemy tu echa polskiego ujazzowionego popu z przełomu lat 80. i 90. oraz sporo trzetrzelewszczyzny i jurksztowszczyzny (wokal Anny Włodarczyk znakomity jak zawsze! dowodem choćby świetne „Zapominanie” z break-beatową perkusją). Tym razem silniej do głosu dochodzi dziedzictwo Aminy Dargham – na nowym longplayu wątek bliskowschodni znajduje swoje dosłowne odbicie zarówno w instrumentalnym „Amar”, jak i w śpiewanym przez Dargham „Bise”, lo-fi bossanovie. No i w pokręconej, syntezatorowej melodii z „Dinozaurów i kosmitów”, dziwacznym storytellingu, który z czasem ukazuje przed nami swoje prawdziwe znaczenie (tekst napisała gościnnie Katarzyna Michalczak). Panie nie uciekają bowiem przed konkretem: bardzo konfesyjnie i przekonująco wypada choćby akustyczne „Doceń mnie” czy singlowe „Mija lato” z tekstem „znowu mija lato, lecz tym razem nie płaczę / wiem, że zawsze wyprowadzisz mnie na spacer”. Wreszcie, „Taką Polskę lubię nawet” to zaangażowany, funkujący synthpop odwołujący się do Strajku Kobiet: rzecz dająca nadzieję, choć wyrastająca z ustawodawczo-światopoglądowego dramatu. I taki jest właśnie ten album: ożywczy, urokliwy, jasny, ale podszyty goryczą – bo i „taka Polska”, którą da się łatwo polubić, to raczej anomalia niż standard.

Parafrazując pewien znany (raczej chłopacki) hymn: „if the girls are united, they will never be divided”. Częściej zabierajcie, dziewczyny, chłopakom, wynika z tego wiele dobrego.

Arctic Monkeys
„The Car”
Domino

Alex Turner uwierzył już na dobre, że jest gwiazdą soulu z lat 70.

Są takie miejsca na ziemi, w których Arctic Monkeys nie należą do najbardziej poważanych zespołów. Bo to wszystko takie miękkie, bo frontman ma skłonność do przewózki, bo chwalą ich w „New Musical Express” (OK, to jestem w stanie zrozumieć, to często znak ostrzegawczy). Mniejsza jednak o hipsterów z roku 2012, często kryptomizoginów („to muzyka dla nastolatek!”). Przyznaję, że do Turnera i spółki mam pewną słabość: żaden współczesny gitarowy zespół poruszający się w okolicach głównego nurtu nie potrafi z taką gracją bawić się konwencją, zmieniać wcielenia, uciekać od łatwej kategoryzacji. Mieliśmy tenisówkowy indie rock, stonerrockowe wydanie tegoż, mieliśmy pełen synkretyzm i retroeksperymenty. Tym razem dostajemy… a, znowu retroeksperymenty. Problem z „The Car” polega na tym, że wydaje się zbyt ostrożnym rozwinięciem tego, co słyszeliśmy na „Tranquility Base Hotel & Casino”. Odpadła koncept albumowość, zostało zamiłowanie do ładnych okularów przeciwsłonecznych i sewentisowych brzmień. Mamy więc soul i funk („I Ain’t Quite Where I Think I Am”) czy spaghetti-westernową interpretację ścieżek dźwiękowych z Bonda („The Car”). Czego nie mamy? Piosenek. Wyłączając numery znane z singli, można odnieść wrażenie, że Arctic Monkeys zbyt wiele uwagi poświęcają stylistyce, ogólnie rozumianemu nastrojowi, tłamsząc przy tym swoje songwriterskie możliwości. Wszystko to jest bardzo stylowe, eleganckie, ale w gruncie rzeczy mało charakterystyczne.

„The Car” to zaledwie zgrabny suplement do poprzedniego albumu. Znając Małpy, nie zdziwię się jednak, jeśli niebawem zrezygnują z kremowo-brązowych garniturów na rzecz innej garderoby.

Caroline Polachek
„Sunset” (singiel)
Perpetual Novice

O rety, co tu się dzieje?!

Nie jest to pytanie spod znaku „ile się w tym numerze wydarzyło, jak ona połączyła te rzeczy, jak wielką intuicją kompozytorską trzeba dysponować, żeby napisać taki kawałek?”. To raczej wyraz ogromnej konsternacji. Polachek rezygnuje z emocjonalnego diapazonu „Billions”, z ciemnej zmysłowości „Bunny Is a Rider”. Rezygnuje jednak na rzecz… No właśnie. Wygląda na to, że „Sunset” jest dokładnie tym, czym się wydaje: dynamicznym popowym numerem opartym na zagrywkach flamenco gitary i pospiesznie wyrzucanych przez wokalistkę wersach (jeden z fragmentów jako żywo przypomina linię wokalną „Penny Lane” – i znów: co tu się dzieje?), zwieńczonym operowymi zaśpiewami. Proszę mi wierzyć, jeśli tego typu opis może nam sugerować rozmaite rozwiązania, to „Sunset” jest naprawdę płaskim i przewidywalnym numerem. Z uwagi na dotychczasową, znakomitą twórczość Polachek należy mówić o sporym zaskoczeniu. Diagnoza w rodzaju „no tak, rezygnuje z nieoczywistego popu na rzecz bardziej przystępnego i przejrzystego grania” wydaje się jednak zbyt banalna, może to część jakiegoś misternego, diabelskiego planu?

Polachek dała nam sporo powodów, by ufać jej intuicji. Ufam więc, pozostając lekko zaniepokojonym.

Brodka
„Monika” (singiel)
Hard River

„Monika” to drugi singiel promujący „Sadzę”, najnowszy album wokalistki.

W nawiązaniu do zamieszczonej powyżej recenzji „Zabrałaś dziewczynę chłopakom”: sam jestem już zmęczony rantami wymierzonymi w męskograniową twórczość. Tak samo zmęczyły mnie wszystkie co najwyżej solidne albumy, o których recenzenci i recenzencki pieją od lat, szermując argumentami w rodzaju „brzmi światowo”. (Bo czy płyty z mitycznego Zachodu dalej docierają do nas dzięki ziomkom, którzy mają w rodzinie marynarzy, czy może odpalamy je w dniu premiery? Wiecie, ten internet itd.) I co tu dużo mówić, płyt takowych Brodka dostarczyła już całkiem sporo. „Monika” to jednak zupełnie inna historia: zamiast udawać, że wiemy, co tam na Zachodzie grają, sięgamy po stylistykę z okolic 2012 roku, uśmiechamy się do tego całego synthwave’owo-electropopowego, w gruncie rzeczy efemerycznego zamieszania. A zamiast po raz kolejny skupiać się wyłącznie na brzmieniu, piszemy piosenkę. „Monika” po prostu działa. Może to z powodu świadomie nie do końca dzisiejszej klubowości refrenu, może naprawdę udanego (choć usytuowanego bardzo blisko krawędzi) tekstu, może zmiany kompozytorskich priorytetów?

Najważniejsze, że obyło się bez ziewania. Ba, pojawił się nawet lekki uśmiech.